Kitabı oku: «Krajobrazy», sayfa 3
(Mocny wicher zatamował mu wyrazy, a niewidzialne postacie w szalonych rzutach przewinęły się tłumnie między nimi).
– Na litość – zawołała ona błagalnie – nie mówmy o tem. Zimno mi…
– Widocznie futro pani jest jeszcze za lekkie.
– Już niedaleko do domu. Jak nas pan odwiedzisz w lecie, pokażę panu róże mojego szczepienia.
(Szum ustał, powietrze uspokoiło się, a pływające w niem twory gdzieś znikły):
– Niechże je pani zasadzi w piwnicy, ażeby, jak my, nie pokazywały słońcu rozkwitłych myśli i uczuć.
2. Południowy
Słońce toczyło się ku zachodowi ognistą kulą po wierzchołkach gór, które wydłużonym półkręgiem usiadły nad zatoką morską, zapatrzone w jej modre zwierciadło. Błękit nieba nieco spłowiał, w powietrzu rozlały się strumienie orzeźwiającego chłodu, w wąwozy, rozłamy i zgięcia wsuwały się pierwsze cienie zmierzchu, ale za to każdy niemal ząb wielkiego grzebienia skał płonął innem światłem, każdy szczyt gorzał odmienną grą blasków. Morze, dostrzegłszy te światła, chwytało je i jak brylantami ozdabiało lekko falującą pierś swoją. Kwiaty posyłały słońcu swe wonie, któremi ono upojone, coraz niżej opuszczało senną głowę w mięki, łuną pozłocony obłok.
(Z nieba ku ziemi na lekkich skrzydłach sfrunęły i krążyć nad nią zaczęły lotne wietrzyki. Ciała ich przejrzyste a kształty mieniące się najrozmaitszemi postaciami ptaków i motylów. Rojno i wesoło, ruchem żwawym a łagodnym przebiegały one z miejsca na miejsce. Tu musnęły wodę, tam zdmuchnęły kurz z listka lub trąciły gałązkę, tam znowu przeniosły obłoczek woni lub kroplę słodyczy z kwiatka na usta rozmarzonej pod palmą kobiety, tam ochłodziły skrzydłami czoło robotnika, tam wycałowały twarz dziecka lub poigrały z siwymi włosami starca. Dotykały wszystkiego swawolne a miłe, natrętne a rozkoszne, niespokojne a błogie. Od czasu do czasu śród tego roju przesunął się lotem wolnym i poważnym skrzydlacz wspaniały, niby orzeł królewski, który zataczał koła nad głowami ludzkiemi, słuchał i śledził bystrym wzrokiem, wreszcie porywał z ust słowa i natchnienia, niby gwiazdy, wzbijał się w górę, zawieszał je na sklepieniu niebios lub przytwierdzał do tarczy słońca).
Nad stromym brzegiem zatoki rozstawił się gaj pomarańczowy, w którym gdzieniegdzie wybiegały oliwki, tuje i palmy. Tu wietrzyki bawiły się najswawolniej, zaczepiając figlarnie wszystko: liście krzewów, płatki kwiatów, źdźbła trawy, ale najgęstszym rojem okrążyły postać kobiety, leżącej pod drzewem palmowem, która na ich pieszczoty odpowiadała co chwila wdzięcznym uśmiechem. Wsuwały się między jej krucze włosy, dmuchały w jej długie rzęsy, psotnie podnosiły rąbek jej białej szaty, a wśliznąwszy się pod nią i skradłszy pocałunek z jej różowego ciała, uciekały szybko, ażeby znowu powrócić. Ona nie płoszyła ich i poddawała się tym niewinnym zalotom. Przymknęła nieco oczy, w których z pod powiek przebłyskiwał żar utajony; czoło białe, niby wykrojone z liścia nenufaru, podparła delikatną ręką, twarz piękną, na której jak gdyby róże, lilie i jaśminy złożyły swą najczystszą świeżość i najcieplejsze barwy, owiała pogodnem zadowoleniem, nozdrzami łagodnie zagiętego nosa i kielichem ust rubinowych piła zapach otaczających ją kwiatów, wypuściwszy swobodnie z pod sukni kształtnie zagięte ramiona i drobne stopki, płytkimi trzewikami ujęte.
Od północy szedł ścieżką gaju mężczyzna młody, z twarzą śniadą, ciemnym włosem okoloną. Na kiju przez ramię niósł zawiniątko małe, na którem, zarówno jak na jego obcisłem, góralskiem ubraniu i kapeluszu, z czoła zsuniętym, osiadł gęsto kurz podróżny. W twarzy wędrowca, w jego wzroku zmętniałym mieszał się smutek z rzewną powagą. Spostrzegłszy kobietę przystanął; ona porwała się z murawy i otarłszy twarz z marzenia, zwróciła kroki ku stojącemu niedaleko domowi.
– Nie płosz się piękna – rzekł – oczami tylko hołd ci złożę i pójdę dalej, błogosławiąc drogę, która mnie tędy przeprowadziła.
– Może zdaleka dążysz i długą jeszcze masz podróż – odparła nieśmiało – spocznij w tym gaju i jego cieniem się pokrzep.
– Drzewa odmówiłyby mi cienia, gdybym je obecnością moją pozbawił twojego widoku. Więc zostań tu dla nich, jeśli chcesz, ażeby one były łaskawe dla mnie. Istotnie z daleka przychodzę i kresu wędrówki jeszcze nie prędko dosięgnę.
– Pozostanę, bo wszystkie te drzewa są moimi przyjaciołmi i jedynie ty między nami będziesz obcym.
– Nie lękaj się, nie jestem ani złym człowiekiem, któryby cię skrzywdził złą wolą, ani przebranym bogiem, któryby cię uniósł przemocą.
– Bogowie na ziemię nie schodzą.
– Bo zginęli.
– Co ty mówisz?
– To, o czem powszechnie wiadomo: wiózł ich okręt płynący po obłokach, który rozbił się o słońce i zatonął wraz z całą załogą. Ludzie z ziemi pośpieszyli na ratunek i próbowali niektórych ocalić, ale daremnie. Czytałem o tym wypadku w księgach poważnych. Ale nie martw się, śliczna ozdobo natury, bo chociaż bogowie potonęli, gospodarstwo świata jest tak mądrze urządzone, że bez nich prawidłowo rozwijać się będzie.
– Ja cię nie rozumiem, przechodniu, z obcej zapewne przybywasz krainy, gdzie myśl człowiecza z obciętemi skrzydłami chodzi po ziemi i ziarnka wygrzebuje, spoglądając ku niebu jednem okiem po to tylko, ażeby zobaczyć, czy tam nad nią jastrząb się nie waży. A może skwar dzienny duszę twoją marami otoczył?
– Wymowniejszą jesteś, niż sądziłem – to dobrze Nie pojmujesz mnie dlatego, że słowa moje w przelocie do uszu twoich ziębną i siłę tracą; gdybym mógł gorące pocałunki ustami mojemi na twoich odciskać, przekonałbym cię niezawodnie.