Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 87
114. Menu Luigiego Vampy
Po każdym śnie, jeśli nie jest to sen śmierci, następuje przebudzenie.
Dla paryżanina, przyzwyczajonego do jedwabnych zasłon, do ścian wybitych aksamitem, do zapachu drewna palącego się na kominku, zapachu, który spływa spod atłasowego baldachimu, przebudzenie w kredowej grocie musi być czymś w rodzaju złego snu.
Dotykając zasłon z koźlej skóry, Danglars musiał sądzić, że śni mu się coś o Samojedach lub Lapończykach. W podobnych okolicznościach wystarcza jednak sekunda, by największe wątpliwości zamieniły się w pewność.
– Tak, tak – szepnął – jestem w rękach bandytów, o których mówił nam Albert.
Odetchnął zaraz głęboko, aby upewnić się, czy nie jest ranny: był to sposób, na który natknął się w Don Kichocie. Nie była to jedyna książka, jaką przeczytał w życiu – ale z pewnością jedyna, z której coś zapamiętał.
– Nie – powiedział. – Nie zabili mnie ani nie zranili, ale może mnie okradli?
I szybko włożył ręce do kieszeni. Nikt w nich nic nie ruszał. Sto ludwików, które odłożył sobie na podróż z Rzymu do Wenecji, było wciąż w kieszeni jego spodni, a pugilares, w którym schował czek na pięć milionów franków leżał sobie w kieszeni surduta.
– A to osobliwi bandyci – powiedział do siebie. – Zostawili mi sakiewkę i pugilares… Tak jak myślałem wczoraj, gdy kładłem się spać, chcą za mnie okupu… O, jest i zegarek! Zobaczmy, która godzina.
Zegarek, arcydzieło Bregueta, który Danglars nakręcił starannie poprzedniego dnia, jeszcze przed wyjazdem, wydzwonił wpół do szóstej rano. Gdyby nie ten zegarek, nie miałby pojęcia, czy jest dzień, światło dzienne nie docierało bowiem do jego celi.
Czy powinien sam zapytać bandytów o wyjaśnienia? Czy też powinien czekać cierpliwie, aż oni się odezwą? Druga alternatywa była bezpieczniejsza: i Danglars czekał. Czekał aż do południa.
Przez cały ten czas pod drzwiami sterczał strażnik. O ósmej strażnik został zmieniony. Zauważył, że przez szpary w drzwiach przenika światło lampy. Przyłożył oko do jednej ze szpar właśnie w chwili, gdy bandyta pociągał łyk wódki ze skórzanego bukłaka. Bukłak wydzielał smród. Danglars otrząsnął się z obrzydzeniem.
– Fuj – mruknął i wycofał się w głąb celi.
W południe człowieka popijającego wódkę zastąpił inny wartownik. Danglarsa zdjęła ciekawość. Ponownie spojrzał przez szparę.
Był to bandyta o wyglądzie atlety, Goliat o wyłupiastych oczach, szerokich wargach, złamanym nosie i czerwonej czuprynie, pozlepiane kudły opadały mu na ramiona jak wijące się węże.
– O, ten przypomina bardziej ogra niż człowieka. W każdym razie jestem stary i dość łykowaty, choć gruby, tłuste i łykowate chyba by mu nie smakowało.
Jak widać, Danglars był wciąż jeszcze w nastroju do żartów. W tejże chwili, jakby na dowód, że nie jest ludożerczym ogrem, strażnik usiadł przodem do drzwi celi, wyciągnął z torby pajdę czarnego chleba, parę cebul, kawał sera i zaczął łapczywie je pochłaniać.
– Niech mnie diabli wezmą – wzdrygnął się Danglars rzucając okiem przez szparę na obiad bandyty – jeśli rozumiem, jak można jeść podobne świństwa.
I usiadł na koźlich skórach, których woń przypominała mu smród wódki poprzedniego strażnika. Danglars mógł sobie jednak mówić, co chciał – sekrety natury są niezbadane; ileż jest wymowy w zaproszeniu, jakie ślą najordynarniejsze nawet potrawy wygłodniałym żołądkom!
Danglars poczuł nagle, że ma pusto w żołądku; człowiek wydał mu się mniej brzydki, chleb mniej czarny, a ser świeższy. A zresztą te surowe cebule – obrzydliwa strawa, iście dla dzikusów – przypominały mu niektóre sosy od Roberta i sztukę mięsa, którą jego kucharz przyrządzał mu po mistrzowsku, gdy Danglars mówił mu: Panie Deniseau, proszę przyrządzić mi dzisiaj jakieś dobre świństewko.
Podniósł się i zastukał do drzwi. Bandyta podniósł głowę. Danglars zastukał ponownie.
– Che cosa? – spytał bandyta.
– Mój przyjacielu – rzekł Danglars, bębniąc palcami w drzwi – wydaje mi się, że czas, aby mi dano jeść!
Prawdopodobnie olbrzym nie zrozumiał lub nie miał rozkazów w kwestii wyżywienia Danglarsa, bo powrócił do swego obiadu. Duma Danglarsa poczuła się urażona; nie chcąc dłużej kompromitować się przed tym chamem, bankier położył się znów na swoich koźlich skórach i nie wypowiedział już ani słowa.
Minęły cztery godziny. Olbrzym został zastąpiony przez innego bandytę. Danglars, któremu żołądek aż skręcał się z głodu, podniósł się po cichu, przystawił oko do szpary w drzwiach i rozpoznał inteligentne oblicze przewodnika.
Peppino właśnie czynił przygotowania do tego, by warta upłynęła mu jak najprzyjemniej. Usadowił się twarzą do drzwi i wcisnął sobie między uda gliniany gar gorącej, pachnącej ciecierzycy, dobrze omaszczonej słoniną. Obok garnka Peppino położył jeszcze koszyczek winogron z Velletri i butelkę orvieto. Peppino stanowczo był smakoszem.
Na widok tych przygotowań kulinarnych Danglarsowi ślinka napłynęła do ust.
„No – pomyślał więzień – zobaczymy, czy ten będzie bardziej do rzeczy niż tamten”.
I zastukał grzecznie do drzwi.
– Idę, idę – rzekł bandyta, który jako częsty gość hotelu Pastriniego przyswoił sobie w końcu francuski. I otworzył drzwi.
Danglars poznał, że to on krzyczał do niego rozkazująco: „Schować głowę!”.
Nie był to jednak moment na wyrzuty. Przybrał więc swój najmilszy uśmiech i rzekł:
– Przepraszam pana, ale czy ja nie dostanę obiadu?
– Jak to?! – krzyknął Peppino. – Czyżby ekscelencja był przypadkiem głodny?
– Przypadkiem – mruknął Danglars – a to urocze. Nie jadłem już całą dobę. Ależ tak, proszę pana – dodał głośniej – jestem głodny i to bardzo.
– I ekscelencja chciałby coś zjeść?…
– Natychmiast, jeśli to tylko możliwe.
– Nic prostszego – odrzekł Peppino. – Można tu dostać wszystko, na co się ma ochotę, oczywiście za odpowiednią opłatą, jak to bywa zawsze u porządnych ludzi.
– Rozumie się – krzyknął Danglars – choć po prawdzie ludzie, którzy kogoś porywają i zamykają w celi powinni przynajmniej karmić swoich więźniów.
– O, ekscelencjo, nie mamy takiego zwyczaju.
– To niezbyt przekonywający argument – odrzekł Danglars, który liczył, że uda mu się przejednać strażnika uprzejmością – ale się nim zadowolę. Dajcie mi jeść.
– Natychmiast, ekscelencjo, czego pan sobie życzy? – rzekł Peppino, odłożywszy miskę na ziemi, w taki sposób, że zapach wzniósł się prosto do nozdrzy Danglarsa. – Proszę rozkazywać.
– Więc macie tu kuchnię? – zdumiał się baron.
– Co proszę? Czy mamy kuchnię? Ależ wyborną i kucharzy wspaniałych.
– No to poproszę o kurczę, rybę, mięso… cokolwiek, bym tylko mógł coś zjeść.
– Jak sobie ekscelencja życzy. Powiedzmy kurczę, dobrze?
– Dobrze, niech będzie kurczę.
Peppino wstał i krzyknął na całe gardło:
– Kurczę dla ekscelencji!
Głos Peppina rozbrzmiewał jeszcze echem pod sklepieniami, gdy ukazał się piękny, wysmukły chłopak, półnagi niczym antyczny handlarz ryb. Niósł na głowie srebrny półmisek, a na nim kurczę.
– Jakbyśmy byli w Café de Paris – mruknął Danglars.
– Do usług, ekscelencjo – odparł Peppino, odbierając kurczaka z rąk młodego bandyty i kładąc go na spróchniałym stole, który stanowił wraz z zydlem i posłaniem z koźlich skór całe umeblowanie celi.
Danglars poprosił o nóż i widelec.
– Proszę, ekscelencjo – rzekł Peppino, podając nożyk o tępym czubku i bukszpanowy widelec.
Danglars wziął nóż i widelec i zabierał się do krojenia mięsa.
– Ekscelencja wybaczy – rzekł Peppino, kładąc rękę na ramieniu bankiera – u nas płaci się przed posiłkiem… Wychodząc od nas, klient mógłby okazać niezadowolenie.
„Ho, ho – pomyślał Danglars – to już nie tak jak w Paryżu, nie mówiąc o tym, że prawdopodobnie obedrą mnie ze skóry. Ale nie bądźmy drobiazgowi. No, toć zawsze słyszałem, że życie we Włoszech jest tanie, kurczak powinien kosztować w Rzymie nie więcej niż dwanaście su”.
– Proszę! – rzekł, rzucając Peppinowi ludwika.
Bandyta podniósł pieniążek. Danglars zbliżył nóż do kurczaka.
– Chwileczkę, ekscelencjo – rzekł Peppino, prostując się – chwileczkę, ekscelencja jest mi jeszcze coś winien.
– A nie mówiłem, że obedrą mnie ze skóry! – mruknął Danglars.
A zdecydowany bronić się, spytał:
– No dobrze, ile jestem panu winien za tę wątłą ptaszynę?
– Ekscelencja dał ludwika zaliczki.
– Ludwika zaliczki za kurczę?
– No tak, a conto.
– Cudownie… E, dajżesz pan spokój!
– Ekscelencja jest mi dłużny jeszcze tylko cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ludwików.
Danglars otworzył szeroko oczy: to był jakiś olbrzymi żart.
– Hm, hm, naprawdę, bardzo śmieszne – wymruczał.
I już chciał się zabrać do krojenia kurczęcia, ale Peppino przytrzymał mu rękę i nadstawił dłoń w oczekiwaniu:
– Czekam – rzekł.
– Co? To pan nie żartuje? – zdziwił się Danglars.
– My nie żartujemy, ekscelencjo – odpowiedział Peppino, poważny niczym kwakier.
– Jak to, sto tysięcy franków za kurczę?
– Ekscelencja nie uwierzy, jak trudno hodować drób w tych przeklętych grotach.
– No, no – żachnął się Danglars – śmieszne, bardzo zabawne, naprawdę, ale chce mi się jeść i proszę dać mi spokój. O, macie tu jeszcze, przyjacielu, jednego ludwika.
– Teraz pański dług będzie wynosił tylko cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem ludwików – rzekł Peppino, zachowując zimną krew. – Cierpliwości, dojdziemy do porozumienia.
– Jak tak, to nic z tego – zawołał Danglars oburzony tymi drwinami. – Idźcie do diabła. Nie wiecie, z kim macie do czynienia.
Peppino dał znak, chłopak błyskawicznie zabrał kurczę. Danglars rzucił się na posłanie ze skór.
Peppino zamknął drzwi i wrócił do swojej ciecierzycy.
Danglars nie mógł go widzieć, ale mlaskanie bandyty nie pozostawiało mu żadnych wątpliwości co do czynności, jakiej oddawał się bandyta. Bandyta jadł i to jadł głośno, jak jedzą ludzie źle wychowani.
– Cham – warknął Danglars.
Peppino udał, że nie słyszy i nie odwróciwszy nawet głowy, jadł sobie dalej, niespiesznie, jak to czynią ludzie rozumni.
Danglarsowi zdawało się, że żołądek jego zmienił się w beczkę Danaid i że nigdy nie będzie w stanie go napełnić. Zdobył się jednak na cierpliwość. Brał na cierpliwość jeszcze przez pół godziny, ale trzeba zaznaczyć, że owe pół godziny trwało dla niego wieki.
Podniósł się i podszedł ponownie do drzwi.
– Proszę pana – rzekł – proszę mnie dłużej nie męczyć! Czego ode mnie chcecie?
– Ależ ekscelencjo, niech pan nam raczej powie, czego sobie życzy… Proszę wydawać nam rozkazy, a my je wykonamy.
– Więc proszę najpierw otworzyć drzwi.
Peppino otworzył.
– Chcę… – rzekł Danglars – do diabła, ja chcę jeść!
– Co ekscelencja pragnąłby zjeść?
– Kawałeczek chleba, jeśli kurczęta w tych przeklętych grotach mają ceny z księżyca.
– Chleb… Dobrze – rzekł Peppino. – Ej tam, chleba! – krzyknął.
Chłopak przyniósł bułkę.
– Proszę – rzekł Peppino.
– Ile? – spytał Danglars.
– Cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem ludwików, odliczając dwa ludwiki zaliczki.
– Jak to, sto tysięcy franków za chleb?
– Sto tysięcy franków – potwierdził Peppino.
– Ależ chciałeś pan tyle samo za kurczę!
– Nie podajemy à la carte, ceny są stałe. Czy dużo się je, czy mało, czy zamawia się dziesięć dań czy jedno, cena jest zawsze ta sama.
– I znowu żartujecie. Mój drogi, oświadczam, że to jest absurdalne, to niedorzeczność! Od razu mi powiedzcie, że chcecie, abym tu umarł z głodu: im prędzej tym lepiej.
– Ależ nie, ekscelencjo, to pan chce popełnić samobójstwo. Zapłaci pan, to i pan zje.
– Czym mam zapłacić, ty bydlaku? – wrzasnął zrozpaczony Danglars. – Czy ty myślisz, że noszę ot tak, w kieszeni, sto tysięcy franków?
– Ekscelencja ma w kieszeni pięć milionów pięćdziesiąt tysięcy franków – odparł Peppino – będzie za to pięćdziesiąt kurczaków po sto tysięcy franków i jeszcze jedna połówka za pięćdziesiąt tysięcy.
Danglars zadrżał. Łuski spadły mu z oczu: żart był ten sam, ale nareszcie zrozumiał, o co chodzi. Trzeba przyznać, że już nie uważał tego żartu za płytki, jak mu się zdawało.
– No, pomyślmy – rzekł – jak dam te sto tysięcy, będziemy kwita i najem się do woli?
– Oczywiście.
– Ale jak mam je dostarczyć? – spytał bankier oddychając swobodniej.
– Nic prostszego. Masz pan kredyt otwarty u panów Thomsona i Frencha na via dei Banchi w Rzymie. Proszę mi dać bon na cztery tysiące dziewięćdziesiąt osiem ludwików, płatny u nich, a nasz bankier podejmie dla nas pieniądze.
Danglars chciał przynajmniej pokazać, że ma dobrą wolę; wziął pióro i papier, które podał mu Peppino, wypisał cedułę i podpisał.
– Proszę – rzekł – oto pański bon, na okaziciela.
– A oto pańskie kurczę
Danglars kroił kurczę, wzdychając: wydało mu się nader chude jak za taką słoną cenę. Peppino przeczytał uważnie dokument, włożył go do kieszeni i wrócił do swojego grochu.
115. Przebaczenie
Nazajutrz Danglars znowu poczuł głód. Powietrze w grocie ogromnie zaostrzało apetyt. Więzień miał jednak nadzieję, że tego dnia nie wyda nic: jako człowiek oszczędny, schował połowę kurczęcia i kawałek chleba w kącie celi.
Ale gdy zjadł, zaczęło mu dokuczać pragnienie. Tego pod uwagę nie wziął. Walczył z pragnieniem do chwili, gdy poczuł, że wyschnięty język przywarł mu do podniebienia. Nie mogąc już dłużej wytrzymać ognia, który go trawił, zawołał. Strażnik otworzył drzwi. Była to nowa twarz. Danglars pomyślał, że lepiej byłoby mieć do czynienia ze starym znajomym. Poprosił, by przyszedł Peppino.
– Jestem, ekscelencjo – rzekł bandyta, przybiegając w pośpiechu, co wydało się Danglarsowi dobrym znakiem. – Czego pan sobie życzy?
– Czegoś do picia.
– Wie pan zapewne, ekscelencjo, że w okolicach Rzymu wino jest na wagę złota.
– No to dajcie mi wody – odrzekł Danglars, usiłując sparować cios.
– Ach, ekscelencjo, woda jest jeszcze większą rzadkością niż wino, jest taka susza!
– Oho – rzekł Danglars – zdaje się, że zaczynamy od nowa!
I uśmiechnął się, udając, że się dobrze bawi, ale czuł, że pot zrosił mu skronie.
– Posłuchajże, przyjacielu – rzekł, widząc, że Peppino patrzy niewzruszenie – proszę o szklankę wina, odmówiłby mi pan tego?
– Już mówiłem – odparł poważnie Peppino – że nie sprzedajemy detalicznie.
– No dobrze, to dajcie mi butelkę.
– Jakiego?
– Najtańszego.
– Oba są w tej samej cenie.
– A ileż wynosi ta cena?
– Dwadzieścia pięć tysięcy za flaszkę.
– To już powiedz od razu – krzyknął Danglars z nutą goryczy, którą mógłby wyróżnić w jego głosie tylko Harpagon – że chcecie mnie oskubać żywcem. Zróbcie to zaraz, zamiast skubać kawałek po kawałku.
– Możliwe, że taki jest plan naczelnika.
– Jeśli się da, chciałbym się z nim zobaczyć.
– Ależ proszę.
Chwilę później Vampa stanął przed Danglarsem.
– Ile żądasz pan okupu? Mów pan.
– O, po prostu tych pięciu milionów, które masz pan przy sobie.
Danglars poczuł okropny skurcz w sercu.
– Ale ja już nie mam nic poza tym, proszę pana, to cała resztka ogromnej fortuny. Jeśli macie mnie jej pozbawić, pozbawcie mnie raczej życia.
– Zabroniono nam przelać pańską krew, ekscelencjo.
– A któż wam tego zabronił?
– Ten, którego słuchamy.
– A to słuchacie kogoś?
– Tak, naczelnika.
– Myślałem, że to pan jesteś naczelnikiem?
– Tak, rozkazuję moim ludziom, ale sam jestem posłuszny rozkazom kogoś innego, kogoś kto słucha tylko Boga.
Danglars stał przez chwilę zamyślony.
– I to ten naczelnik kazał panu tak mnie traktować?
– Tak.
– Ależ moje pieniądze się wyczerpią.
– Możliwe.
– Hm, weźmie pan milion?
– Nie.
– Dwa miliony?
– Nie.
– Trzy miliony, cztery?… Ejże, dostanie pan cztery, pod warunkiem, że puści mnie pan wolno.
– Dlaczego ofiarowuje nam pan cztery miliony za coś, co jest warte pięć? – spytał Vampa. – To wyzysk, panie bankierze, no, chyba że się nie znam.
– No to bierzcie wszystko, wszystko – krzyknął Danglars – i zabijcie mnie!
– No, no, proszę się uspokoić, ekscelencjo, bo krew zacznie panu szybciej krążyć i nabierze pan takiego apetytu, że przeje w jeden dzień milionik. Niechże pan będzie nieco oszczędniejszy, na litość boską!
– A jak nie będę miał pieniędzy, by wam płacić? – krzyknął Danglars zrozpaczony.
– To będzie pan głodny.
– Głodny? – jęknął Danglars.
– To prawdopodobne – odrzekł flegmatycznie Vampa.
– Ale mówiłeś pan, że nie chcecie mnie zabić?
– Nie.
– I chcesz mnie pan zamorzyć głodem?
– To nie to samo.
– No więc dobrze, nędznicy – krzyknął Danglars – pokrzyżuję wam wasze niecne plany. Skoro i tak mam umrzeć, to równie dobrze mogę ze sobą skończyć od razu. Dręczcie mnie, torturujcie, zabijcie mnie, ale nie dostaniecie mojego podpisu!
– Jak pan sobie życzy, ekscelencjo – odparł Vampa i wyszedł z celi.
Danglars, wyjąc, rzucił się na koźle skóry. Kim byli ci ludzie? Kim był ów niewidzialny naczelnik? Jakie mieli względem niego zamiary? I dlaczego on jeden nie mógł złożyć okupu, skoro wszyscy inni mogli?
Ach, oczywiście, śmierć, szybka i nagła śmierć był to dobry sposób, by oszukać nieubłaganych wrogów, którzy jakby chcieli wywrzeć na nim niezrozumiałą zemstę.
Tak, ale umrzeć!…
Pierwszy to chyba raz w swojej długiej karierze Danglars myślał z upragnieniem o śmierci, choć zarazem lękał się jej straszliwie; ale nadeszła chwila, by spojrzeć w oczy nieubłaganemu widmu, które żyje w każdym stworzeniu i przy każdym uderzeniu serca mówi mu: umrzesz! Przypominał dzikie zwierzę, wpierw tylko rozjuszone obławą, które niebawem zaczyna gnać w coraz bardziej desperackiej ucieczce – dzięki czemu udaje mu się czasem wymknąć.
Danglars zastanowił się nad ucieczką. Ale mury były z litej skały, a jedynego wyjścia strzegł zaczytany mężczyzna, za którym przesuwały się zbrojne w strzelby cienie.
Wytrzymał dwa dni – po czym poprosił o jadło, ofiarując w zamian milion.
Podano mu wspaniałą wieczerzę i zabrano jego milion.
Od tej pory nieszczęsny więzień stopniowo popadał w szaleństwo. Tyle już wycierpiał, że nie chciał wystawiać się na dalsze cierpienie. I zgadzał się na wszystkie żądania.
Po dwunastu dniach, gdy zjadł obiad taki, jak za dawnych dobrych czasów, zrobił rachunki i uświadomił sobie, że zostało mu tylko pięćdziesiąt tysięcy.
I nastąpiła w nim przedziwna przemiana: on, który oddał, ot tak, pięć milionów, próbował teraz ocalić pozostałe pięćdziesiąt tysięcy. Postanowił znów odmawiać sobie wszystkiego, wolał to, niż oddać cokolwiek. Chwilami miał przebłyski nadziei, które graniczyły z szaleństwem.
On, który tak dawno zapomniał o Bogu, rozmyślał o Nim, mówiąc sobie, że Bóg czasem czyni cuda: że jaskinia może się zawalić, że karabinierzy papiescy mogliby odkryć tę przeklętą kryjówkę i przyjść mu z pomocą. A wtedy zawsze zostanie mu jeszcze pięćdziesiąt tysięcy franków… Człowiek, który ma pięćdziesiąt tysięcy franków, nie umrze z głodu. Modlił się do Boga, by zachował mu te pięćdziesiąt tysięcy, a modląc się, płakał.
Minęły trzy dni, podczas których imię Boga gościło ciągle, jeśli nawet nie w jego sercu, to na jego ustach. Chwilami miewał omamy, wydawało mu się wtedy, że widzi przez okno, jak w biednej izdebce leży na barłogu konający starzec. Starzec ten także umierał z głodu. Czwartego dnia nie był już człowiekiem, ale żywym trupem. Zebrał z ziemi resztki posiłków aż do ostatniej okruszynki i zaczynał pożerać skórę, leżącą na podłodze. I błagał Peppina, tak jak się błaga anioła stróża, by dał mu coś do zjedzenia. Ofiarowywał mu tysiąc franków za kęs chleba.
Peppino nie odpowiadał.
Piątego dnia doczołgał się do wyjścia z celi.
– To nie jesteś chrześcijaninem? – odezwał się, podnosząc się na kolana. – Chcesz zabić człowieka, który jest wobec Boga twoim bratem? O, moi przyjaciele, moi dawni przyjaciele! – wyszeptał i runął twarzą do ziemi. Zerwał się jednak w ostatecznej rozpaczy.
– Naczelnika! Naczelnika! – krzyknął.
– Jestem – rzekł Vampa, wyrastając przed nim jak spod ziemi. – Życzy pan sobie jeszcze czegoś?
– Proszę wziąć całą resztę – wybełkotał Danglars, wyciągając pugilares – i pozwólcie mi żyć, tu, w tej jaskini. Nie proszę już o wolność, proszę o życie.
– Aż tak pan cierpi? – spytał Vampa.
– Och, tak, cierpię, cierpię okrutnie!
– Ale są ludzie, którzy cierpieli dużo bardziej niż pan.
– Nie wierzę.
– A jednak tak! Ci, którzy umarli z głodu.
Danglars pomyślał o starcu, którego w chwilach majaczeń widywał, jak jęczy na posłaniu za oknem biednej izdebki.
Dotknął czołem ziemi, wydając jęk.
– Tak, to prawda – przyznał – są tacy, którzy wycierpieli więcej ode mnie, ale to byli męczennicy.
– Żałujesz pan przynajmniej? – spytał ktoś tak posępnym i uroczystym głosem, że Danglarsowi zjeżyły się włosy.
Wzrok osłabł mu tak, że dopiero teraz zauważył, że za bandytą stoi w cieniu pilastra mężczyzna owinięty w pelerynę.
– Czego miałbym żałować? – wybełkotał.
– Zła, które pan czynił – odpowiedział ten sam głos.
– O tak! Żałuję! Żałuję! – krzyknął Danglars i uderzył się w pierś wychudzoną dłonią.
– A więc wybaczam ci – rzekł człowiek, zrzucając pelerynę i stając w pełnym świetle.
– Hrabia de Monte Christo – krzyknął Danglars i z przerażenia zbladł jeszcze bardziej.
– Mylisz się pan, nie jestem hrabią de Monte Christo.
– A więc kim?
– Tym, któregoś sprzedał, wydał i zhańbił; jestem tym, którego narzeczoną pchnąłeś do nierządu; jestem tym, po kim przeszedłeś, by zrobić karierę; jestem tym, którego ojciec umarł przez ciebie z głodu – i dlatego i ja skazałem cię na taką śmierć. A jednak przebaczam ci, bo sam potrzebuję, by mi wybaczono. Jestem Edmund Dantès.
Danglars wydał z siebie krzyk i upadł.
– Wstań – rzekł hrabia. – Będziesz żył. Dwóch twoich wspólników nie spotkało podobne szczęście: jeden oszalał, drugi nie żyje. Zatrzymaj sobie te pięćdziesiąt tysięcy franków. Darowuję ci je. Nieznana ręka zwróciła już przytułkom pięć milionów, które ukradłeś. A teraz jedz i pij, dziś wieczór jesteś moim gościem. Luigi, gdy ten człowiek nasyci się, wypuść go.
Gdy hrabia wychodził, Danglars wciąż leżał twarzą do ziemi. Kiedy podniósł głowę, ujrzał już tylko niknący w korytarzu cień, któremu kłaniali się bandyci.
Wedle rozkazu hrabiego Vampa kazał podać Danglarsowi najlepsze wino i najdorodniejsze owoce, po czym wsadził go do karetki pocztowej i wysadził go gdzieś przy drodze. Gdy odjeżdżał, Danglars stał oparty o drzewo.
Stał tak do świtu, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje.
O brzasku dostrzegł, że niedaleko płynie strumień. Był spragniony, więc dowlókł się tam. Schylając się nad strumieniem spostrzegł, że jego włosy stały się białe.