Kitabı oku: «Drapieżca», sayfa 3
Czasy się zmieniały, ludzie porośli w piórka, zarobili trochę grosza i stopniowo porzucali stare zajęcie. Stało się trochę niebezpieczne: państwo zaczęło robić jakieś nieprzyjemne aluzje. Ferajna siedząca za ścianą zajęła się bardziej pożyteczną i dochodową działalnością – transakcjami. Jasna sprawa, że nikt tu kasy nie przywoził i nie trzymał. Tu produkowano firmy-krzaki. Hurtowo i z niemałym entuzjazmem. Tarkowski urząd celny był w stanie przełknąć dowolną ilość lewizny.
A szafka z przewodami została. I nikt, nawet zasiedziali pracownicy, nie podejrzewał, że od kolejnej piwnicy oddziela ich tylko blaszany tył starej skrzynki telekomunikacyjnej. Ja wiedziałem, bo sam kiedyś ciągnąłem te przewody, a raczej pomagałem – aż tak wielkim specem to ja nie byłem. Tia… jakich to ja chałtur wtedy nie brałem, nawet jako fizyczny niewykwalifikowany próbowałem dorabiać. A już ile wszelkiego sprzętu ponaprawiałem, polutowałem, to trudno sobie wyobrazić! Że też wcześniej sobie o tym nie przypomniałem!
Przejście przez skrzynkę, jak nietrudno zgadnąć, prowadziło do składziku. Kiedy już się w nim znalazłem dość długo otrzepywałem się z kurzu i rozmaitego śmiecia wypełniającego byłą centralkę. Na przyszłość trzeba się zastanowić, jak ten syf oczyścić.
W biurze panowały ciemności – tu też nie było prądu. W ogóle to dziwne… mam wrażenie, że prąd wyłączają jakoś tak wybiórczo. Nic to, na razie z okien pada wystarczająco dużo światła, żeby jako tako się zorientować.
Do pomieszczenia managerów nie zajrzałem. Po prostu nie widziałem szans na znalezienie tam czegoś ciekawego. Ludzie zmieniali się tu na tyle często, że mało komu udało się udomowić stanowisko pracy. Za to poszperanie w pokojach kierownictwa, gdzie bywałem po starej znajomości, zdecydowanie miało sens.
Stoję w progu gabinetu Witki i się rozglądam, zdezorientowany. Wygląda, jakby popracował tu OMON albo inny OMSN3, a na koniec wpadł z wizytą urząd podatkowy. I o ile ci pierwsi po prostu szukali dokumentów, to podatkowi, z braku takowych, zwyczajnie wynieśli wszystko, co miało choćby najmniejszą wartość i dało się jakoś upłynnić. Pootwierane szafy, wywalone na podłogę szuflady i rozwarte drzwi sejfu jaskrawo mówiły o tym, że opuszczali biuro nie tyle szybko, ile w niewyobrażalnym popłochu. Hm, przyznam, że spodziewałem się zastać ciut inny obrazek.
Szybko przeszukuję pokój, ale oprócz kilku paczek papierosów i porozrzucanych wszędzie papierów znajduję tylko niezaczętą butelkę wódki. I tyle. No dobrze, przecież Witka sam tu nie siedział, są inne gabinety. I były. I nie bardzo różniły się od tego. Tyle że panował tam mniejszy bajzel.
Odkopałem otwarte pudełka cukierków, napoczęte butelki koniaku i dwie puszki piwa. I takie tam niepoważne drobiazgi. Na wieszaku odkryłem torbę z laptopem. Dość starym, ale na pierwszy rzut oka działającym. Choć, poziom naładowania baterii był kiepściutki. Szlag, to co, wychodzi na to, że się tu na próżno pchałem?
Witia lubił sobie dogadzać i na jako takie zapasy można było bezwzględnie liczyć. A tu porażka! Plunąłem na wszystko i ruszyłem do pokoju managerów, tam pokopię.
Mogłem sobie darować. Wracam do gabinetu szefa i rozwalam się w eleganckim fotelu. Coś tu jednak ocalało. Łyk koniaku, dwa cukierki i ponury nastrój trochę odpuścił.
Szlag… I co my mamy w aktywach? Na tych zapasach przeżyję jakieś dwa, trzy dni. To plus. Mam dach nad głową, to też nieźle. Mocno wątpię, żeby w najbliższym czasie ktoś chciał się tu włamywać. Trzeba będzie przytargać różne śmieci i zawalić nimi drzwi wejściowe – i tak nie będę z nich korzystać. Przez skrzynkę spokojniej.
Chwila! Skaczę na równe nogi. Pokój wypoczynkowy. Był przecież! Wcześniej stał tam serwer, potem, kiedy te wszystkie hakerskie numerki się zakończyły, Witka zataszczył do tego pomieszczenia seksodrom. Jak takie łóżko przelazło przez drzwi? Jak nic w częściach zanosili. Drzwi… gdzieś tu powinny być. Znalazłem je dość szybko, znacznie więcej czasu zajęło mi zrozumienie, jak się otwierają. Rozwalać ich nie chciałem, mogą się przydać. W końcu regał drgnął i bezdźwięcznie obrócił się na zawiasach. Aha.
Tak, seksodrom jest. I to normalnie odlotowy (ech, wziąć by tu teraz tamtą dziewczynę)! Był także stosik świeżej pościeli i kilka paczek prezerwatyw. O, to zaprawdę towar pierwszej potrzeby! Gdzie są te baby… No, u Makara to na pewno. Widziałem kołyszące się na sznurku staniki i inne takie… hmm… bieliźniane detale. Jakoś wątpię, że ludzie Makara noszą podobne rzeczy. Tylko, co mi z tego?
Luksusowa plazma na pół ściany, natrysk (bez wody) w składziku – i finito. Więcej nic, jeśli nie liczyć różnych tam żeli i golarki z zestawem zapasowych ostrzy. No i dobrze, przynajmniej mordę ogolę, bo zarosłem jak dzikus. A z myciem teraz, że trudno gorzej – wody przecież brak! Nawet do kibla trzeba wychodzić na dwór. Inaczej szybko się uduszę.
Podsumujmy: mam teraz dobrze zamaskowaną metę, eleganckie łoże z pewnym zapasem pościeli, golarkę, różne tam żele intymne i tyle. A tak! Są jeszcze prezerwatywy! Francuskie, drogi towar! Tylko komu by to opchnąć…
Zaraz! Opchnąć! Coś mi zaświtało. Nie, nie w sensie wycieczki z tym towarem do Francji (choć z takiej możliwości wcześniej też bym nie zrezygnował!), tylko coś bardziej realnego.
Idąc po ulicach z brygadą rozpruwaczy widziałem splądrowane sklepy. I jeszcze wtedy zakiełkowało we mnie pewne podejrzenie na ten temat – coś za szybko udało się wykręcić takie numery!
Ile czasu przesiedzieliśmy za miastem, wykonując pilną pracę? Bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym – prawie dwa tygodnie. I co, w tym czasie wszyscy skapnęli się, że trzeba zwiewać z miasta?
Zdecydowanie nie we wszystkich mieszkaniach, które pruliśmy, były ślady pospiesznego pakowania. Czyli, ludzi wywieźli. I to najprawdopodobniej w sposób mniej więcej zorganizowany. A gdzie się podziała policja? Właśnie, dobre pytanie.
Tak, sklepy rozgrabili. Oczywiste, że zrobili to, kiedy policja nie mogła już temu przeszkodzić. Znaczy, nie w czasie ewakuacji. Wtedy, wręcz przeciwnie, wszyscy stróże porządku powinni mieć oczy dookoła głowy. Ład publiczny, jak to mówią, podtrzymywać.
Ewakuacja takiego miasta to doba – dwie, minimum. Jak nie więcej. Ale my przesiedzieliśmy w pensjonacie dwa tygodnie! No trochę czasu przespałem w domu. Wiadomości, kretyn, w telewizji oglądałem! Wtedy, kiedy trzeba było brać nogi za pas! A ja słuchałem kolejnych bajek opowiadanych przez nawiedzone gadające głowy. Potem Galpierin, próba wyjazdu i bezsenna noc na klatce schodowej. Koło zaminowanego mieszkania, aha…
Przypomniałem sobie pierwszy splądrowany sklep – to znaczy już wtedy zdążyli go wyczyścić. Można przypuszczać, że takiego właśnie spóźnionego marudera zastrzelili nieznani żołnierze. O! To przecież był drugi sklep! A pierwszy powitał mnie wejściami zamkniętymi na cztery spusty i opuszczonymi roletami na oknach. Mówcie sobie co chcecie, ale tak to nie ma. Wszystkie sklepy wywrócone prawie na lewą stronę, a ten caluteńki. W każdym razie, wtedy wyglądał na zupełnie nietknięty. I nieporzucony, tak nawiasem. I kto tam się okopał? Ano, wytężmy mózgownicę, przecież tam nad wejściem wisi szyld. Dok-ład-nie! „IP Ogryzko A. A.” A może A. W. Jeden chuj, mówiąc szczerze. Ot, nie okradli mu sklepu – i wszystko pasuje. Znaczy, obywatel Ogryzko jakoś umiał przetrwać w takich czasach. I jest szansa, że w którymś momencie, chcąc nie chcąc, wysunie nos zza zamkniętych drzwi.
Cóż, teraz przynajmniej mam cel. Nawiązać z nim wzajemnie korzystne stosunki. Było nie było sklep! Nie w kij dmuchał… Tam przecież może być jedzenie! Aha i zacznę wciskać mu prezerwatywy.
Rozdział 3
Tak, budynek się zmienił. Worki z piaskiem zakryły wszystkie okna, pojawiły się nawet betonowe bloki, utrudniające dojście do drzwi. No niech mi kto powie, po co to wszystko ogradzać, jeśli się nie ma zamiaru prowadzić tu interesów? Hm, szyld nadal wisi nad wejściem! I żywego ducha. Tylko wiatr hula po ulicy, wlokąc ze sobą wszelkiego rodzaju śmieci.
Wytężam słuch. W ogóle zacząłem bardziej ufać uszom. Wypatrzyć jakiegoś typa, zwłaszcza jeśli on nie bardzo tego chce, nie jest takie proste. Lecz usłyszeć… Jak to napisano w mądrych książkach? „Nie ma zasadzek, których nie zdradziłby jakiś szelest”4? Strugaccy… Co prawda nikt tu się nie drapie i nie beka, jak u nich, ale i innych dźwięków wystarczy. Łańcuchami, może u nas nikt nie brzęczy, ale czasami przestępuje z nogi na nogę.
Właśnie teraz taki niecierpliwy towarzysz kręci się gdzieś w pobliżu. Orientacyjnie w odległości dwudziestu metrów. Leżę na balkonie. Trzecie piętro, musiałem spuścić się z dachu. Dobrze, że dom stary i nie ma zadaszeń nad balkonami. Za to ma drabinę pożarową, która prowadzi na strych. A dalej już łatwizna. Dobra, ty tam sobie, koleżko, na razie połaź. A ja, wyciągam toporek, żeby ostrożnie otworzyć drzwi balkonowe. Nie mam ochoty rozbijać tu szkła. Miejsce dobre, niezły stąd widok! Przysposobimy je sobie.
Włamywacz ze mnie nieszczególny, ale to przecież nie fort Knox. Drzwi skrzypnęły i snujący się na dole obywatel natychmiast zareagował. Skoczył w bok, na moment wpadł w moje pole widzenia.
Nie, to na pewno nie makarowski przydupas! Ubrany… krótko mówiąc, wygląda ubożuchno. Nawet broni przy nim nie widać. Co w zasadzie jeszcze nic nie znaczy. Pistolet można ukryć w kieszeni. Na co on tu czeka? Wątpliwe, aby na poważnie miał zamiar kogoś złapać lub zabić. Chociaż plakatu z takim ogłoszeniem raczej nikt nie będzie ze sobą nosić.
Szybkie oględziny mieszkania w temacie użytecznych rzeczy. Dżem, czerstwy chleb, zapałki. Papierosy – trzy paczki. Do worka! Nie palę, ale wymienić na coś można spróbować. Tylko z kim? A z tymi ze sklepu na dole! Pozostałych rzeczy na razie nie ruszam. Jedzenie przyda się mnie samemu, a preferencji lokalnego handlarza jeszcze nie znam.
Coś zaskrzypiało na dole. Wyglądam nad parapetem. Nie, wszystko jak wcześniej, żadnych zmian. Facet nie wytrzymał – na dole słychać kroki. Odchodzi. Poczekamy.
Znów coś słyszę! Drzwi sklepu szczęknęły przy otwieraniu. Przed budynkiem pojawił się nowy typ. Patrząc na niego zrozumiałem, dlaczego podpatrywacz zniknął. Dobrze zbudowany, mocny chłop, wojskowy (rzucający się w oczy, drogi, z importu) kamuflaż, kamizelka kuloodporna, jeszcze jakieś nieznane mi gadżety. W rękach automat, przypominający raczej coś futurystycznego, tyle tam bajerów. No, tak! Z moim toporkiem nie mam szans. Tutaj zdecydowanie potrzeba karabinu maszynowego, żeby ten gość przynajmniej spojrzał w twoją stronę. Mocny i pewny siebie facet.
Drzwi skrzypnęły ponownie – pojawił się jeszcze jeden podobny obywatel. Też z bronią. Mają tam gniazdo? Odczołguję się od okna – ci mogą strzelać! Jednak nie, w dole zaskrzypiały buty – odchodzą. Stara sztuczka z zamkiem i drzwiami i ostrożnie schodzę na dół.
Ups! Zamarłem z uniesioną nogą. W poprzek schodów przeciągnięto cienki drut. W głowie od razu pojawiły się wszelkie nieładne słowa: potykacz, mina i inne okropności tego rodzaju. Ostrożnie przysiadam i uważnie oglądam stopnie. Potykacz – tak jakby oznacza, że gdzieś o coś trzeba się potknąć i coś pociągnąć, prawda? A jeśli ja nie będę nic szarpać i ciągnąć, to nie powinno walnąć. Nie ma czym walnąć – drut jest przyczepiony do zwykłej blaszanej puszki z wrzuconymi niedbale trywialnymi widelcami i łyżkami. Szarpniesz – zabrzęczy. Zatem mamy zwykłą podpuchę. Wniosek?
Jeśli zamontowali ją tutaj, to jest ktoś, kto może ten hałas usłyszeć. I siedzi gdzieś w pobliżu. Niewykluczone, że mieszka na tej samej klatce schodowej. Idziemy zatem ostrożnie. I jeszcze jedno.
Jeśli takie typy, jak ci dwaj uzbrojeni rzeźnicy, chodzą do tego sklepu, to świecić tam swoim „uzbrojeniem” będzie co najmniej głupio. Kogo ja tym zaskoczę? Rozśmieszyć – rozśmieszę, bez problemu! A na to nie bardzo mam ochotę. Dlatego przechodząc przez bramę, ukrywam toporek pod kupą śmieci. Tak, nie jest zbyt skuteczny jako broń, ale bardzo wygodnie otwiera się nim drzwi czy okna. I dla mnie jest cenny w tej właśnie roli – narzędzia.
Omijam betonową zaporę i zatrzymuję się przed drzwiami. Już wcześniej nie były zbyt ozdobne, a teraz w ogóle przypominają drzwi od sejfu, takie ciężkie i solidne. Dzwonka nie widzę, a racja, przecież i tak nigdzie nie ma prądu. Pukam, drzwi głucho brzęczą od uderzeń. Skrzyp – otwiera się zakratowane okienko. Aaa, to ten dźwięk wystraszył podpatrywacza!
– Czego chcesz?
– Chciałbym pohandlować.
– Ach tak?! – dziwi się niewidoczny rozmówca. – No to chciej sobie samodzielnie, nie będziemy przeszkadzać.
Okienko znowu skrzypi.
– Hej! A może ja u pana chcę coś kupić!
– Tak? – Okienko ponownie się uchyla, a mnie przypatrują się już bardziej uważnie. – Odejdź, no od drzwi.
Widocznie lustracja wypadła pomyślnie, bo za drzwiami zgrzyta zasuwa.
– Wejdź.
Sklep zmienił się wewnątrz wręcz fundamentalnie. Teraz z prawej i lewej strony są kraty, aż do sufitu. Za jedną z nich na krześle rozwalił się facet z karabinem w ręku. Naprzeciw mnie stoi jeszcze jeden – broni nie widzę.
– Ręce do góry… – Obszukują mnie profesjonalnie. – Co, żadnej broni?
– Po co?
Facet chrząka i odstępuje. Że niby, idź, idź, nie krępuj się.
Z lady też został tylko mały kawałek, prawie w całości ogrodzony kratą z grubych prętów. Całą resztę zamurowano; niedawno, poczułem nawet zapach zaprawy.
A za kontuarem siedzi znajomy mi mgliście osobnik. Gdzieś już go kiedyś widziałem. W wełnianej czapce, ciepłym swetrze, gardło otulone szalikiem.
– No? – Patrzy na mnie z powątpiewaniem. – Co masz?
Papierosy zostały zbadane i niedbale przesunięte na bok. Miałem ze sobą sześć całych paczek i jedną pełną do połowy. Za to prezerwatywy wywołały prawdziwą wesołość.
– Zajebisty deficyt! Zwłaszcza teraz! Co, według ciebie, mam z nimi zrobić.
Opakowanie sunie po ladzie w moją stronę.
– Nie trzeba. Zostaw sobie. Pewnie się przyda. Masz coś jeszcze?
– A co potrzebne?
Sprzedawca się śmieje.
– Wszystko potrzebne. A co konkretnie masz?
– Wszelkiego rodzaju ciuchy.
Sceptyczny śmiech pokazuje stosunek do danego towaru.
– Elektronika.
Ta sama reakcja.
– W sumie – spojrzał na papierosy – to wezmę. Mogę dać jedzenia, amunicji… tylko niedużo.
– Potrzebne konserwy mięsne.
– Dwie puszki! I dorzucę paczkę sucharów.
Moja sytuacja nie sprzyja targowaniu, więc się zgadzam.
– Taki towar możesz przynosić. Wodę, piwo, mineralną – też wezmę. Alkohol zawsze w cenie. O inne rzeczy nie pytam, za cienki w uszach jesteś. Pewnie w mieszkaniach ryjesz?
– Tam też.
– To tego będziemy się trzymać. Z detalem się nie pchaj. Zdobędziesz pół puda5 to wtedy przychodź. Zaś dla dwóch, trzech paczek nawet się nie fatyguj.
Za plecami zgrzyta zasuwa. No to pohandlowaliśmy. Dobra, w końcu nie jestem stratny. Papierosy mi się nie przydadzą i tak nie palę. O ile pamiętam, w pustych mieszkaniach trafiają się bardzo często, więc jakie takie perspektywy się rysują.
Jeszcze jedno. Wszędzie pełno pustych plastikowych butelek i nie budzą niczyjego zainteresowania. Wasza strata, mój zysk! Dość szybko udało się zdobyć kilkadziesiąt różnorodnych pojemników. Teraz siedzę koło rury i napełniam je wodą. Mam też małą butlę gazową z palnikiem i staram się delikatnie przylutować (czy przytopić?) pierścienie, pozostałe na szyjce do właściwych zakrętek, dobierając je według kolorów. Pomału udało mi się dojść do wprawy i wychodzi całkiem przyzwoicie. Oczywiście, to nie mineralna, ale też nie z kanalizacji. Mam nadzieję. W smaku jak zwykła woda. O ile pamiętam, było na nią zamówienie.
Szczerze mówiąc, nie wytrzymałem – odwiedziłem swój dom. W nocy, rzecz jasna. Do mieszkania nie polazłem, tak tylko… poszwendałem się po podwórku. Szyby w oknach całe – czyli to świństwo, które zostawiły mi w mieszkaniu nieznane bydlaki, jeszcze nietknięte. Czeka, ścierwo, na swoje pięć minut! Jeśli to coś trachnie, to ani w mieszkaniu, ani na schodach, nie będzie jednej całej szyby.
Za to w pobliżu spalonego samochodu znalazłem swoją kurtkę! Ze składanym nożem w jednej kieszeni i manierką w drugiej. Manierkę wieszam przy pasie, nóż chowam do kieszeni, a kurtkę, która straciła normalny wygląd, z żalem wyrzucam w krzaki. Nadpalona i w ogóle…
A jednak garnek się napełnił! Przelewam wodę do butelek. Tak, kilkanaście już mam, można bujać się do handlarza. Wybieram najładniejsze pojemniki – nie ma co się samemu podstawiać. Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz! Dziesięć butelek – to piętnaście litrów. Prawie pud, o którym mówił handlarz. Miałem już plecaczek – efekt patroszenia kolejnego mieszkania. Woda idealnie się w nim zmieściła.
Znowu stoję przed znajomymi drzwiami. Znów ta sama procedura, oklepywanie kieszeni przez strażnika – i już ustawiam butelki z wodą na stole.
– No… – mruczy handlarz, patrząc na owoce pracy moich rąk. – Wypełniłeś zadanie! Cóż, zdolniacha!
Woda znika pod ladą.
– Chcesz czegoś?
– Umieram z głodu! Konserwy – mięso, zupy jednorazowe… Wszystko!
Jednym słowem zaczęło się targowanie. Po kilku minutach opuszczam sklep, czując w plecaku przyjemny ciężar. Cóż, jakiś czas przeżyjemy! A uwzględniając moje wędrówki po opustoszałych mieszkaniach mogę spać spokojnie.
Trzask! Ciemno przed oczami.
– Stój, gnojku!
I tak nie mogę się ruszyć, solidnie przywalili mi w brzuch. Jakichś trzech bałwanów. W mordę jeża, jednego znam! To ten podglądacz, co zwiał wtedy na widok tych uzbrojonych gości.
– Nic ci się nie porąbało?!
– O co chodzi?
– Przechodzisz tędy sobie i co, myślisz, że to na koszt firmy?
Czegoś nie kumam. Podrywają mnie na nogi, przyciskają plecami do ściany i prostym językiem tłumaczą rozkład sił. Podkreślając okresowo swoje argumenty przyjacielskimi szturchańcami. Ta trójka, jak się okazuje, to przedstawiciele kryszy handlarza. I każdy, kto chce mieć z nim do czynienia, zobowiązany jest zapłacić im za przejście. Nie zdzierają – dziesięć procent od każdej transakcji. Hm, ciekawe, czy te typy w importowanym kamuflażu o tym wiedzą?
– Kapujesz?
– Tak.
– Pamiętaj, dupku, z nami lepiej się przyjaźnić. Będziesz wierzgał to pretensje do siebie! Adres?
– Jaki?
– Konta bankowego, kurwa! Gdzie nocujesz? – ryczy mi w twarz najlepiej zbudowany. Otwartość jest najlepszą polityką. Dlatego podaję im nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. Ale o biurze milczę – o to nikt nie pytał!
– Sprawdzimy!
– Mogę pójść z wami choćby zaraz!
Taa, już widzę, jak pójdą, pewnie czekają na kolejnego frajera.
Kłamią przecież, kanalie! Żadna z nich krysza, tylko zwykła chuliganeria. Ale ich jest trzech i fizycznie są wyraźnie silniejsi. Wszelkie protesty z mojej strony doprowadzą tylko do pojawienia się siniaków na czyjejś gębie. I nawet wiem czyjej!
– Wejdziesz na tę klatkę schodową! Mieszkanie numer siedem, tam w przedpokoju stoi skrzynia. Jeśli nie ma żadnego z nas, to jeszcze nie znaczy, że gdzieś poszliśmy. Zakonotuj sobie, my tu wszystko ochraniamy! Znaczy, do skrzynki wkładaj! Sprawdzimy!
To ta sama klatka, gdzie zamontowano alarm na schodach. Zwykła podpucha dla frajerów. Koło sklepu prawdopodobnie boją się łazić: można przecież zaliczyć kulę. Ochrona handlarza na pewno takiej działalności nie doceni. Za to mnie złapać po drodze mogą te łajzy bez trudu. I nie skończy się to mordobiciem. Im to wisi. Znam takich.
Mój plecaczek gwałtownie traci na wadze. Otrzymawszy na pożegnanie po karku, szybko skrywam się za rogiem.
Tak, tutaj też mają swojego Makara. Na razie to zwykłe wymuszenia, ale wkrótce i oni okrzepną, staną na nogi, dołączą do nich takie same łajdaki. I co, mam tak cały czas uciekać przed kolejnymi kanaliami?!
Gdybym miał jakiegoś gnata, ale nie mam, a składanym nożem się od nich nie obronię. Toporkiem też nie – zwyczajnie mają przewagę. A tak poza tym… jakoś nie pamiętam, kiedy to ostatni raz kogoś nim zarąbałem? Dawno temu? Ach, wcale nie rąbałem? I kiedy zamierzam zacząć? Na pewno nie teraz.
Prawdopodobieństwo zdobycia broni w trakcie plądrowania mieszkań, oczywiście, istniało. Ale nawet taka nielicha brygada, jak makarowcy, znajdowała takie rzeczy niezbyt często. Nasze mieszkania zupełnie nie przypominają magazynów broni. I co robić? Nic nie wymyśliwszy, wypijam połowę butelki koniaku i walę się na seksodrom Witki.
W środku nocy znowu coś nie daje mi spokoju. Siadam na łóżku. Co jest? Przecież nie zerwałem się bez powodu! Krążę po pokoju, co chwilę obijając się kolanami o rogi ogromnego łóżka. Oż kurde w dupę mać! … Ten facet, którego rozwaliły „niedźwiedzie” w splądrowanym sklepie. Przecież to on do nich strzelał! Właśnie, ten wystrzał nie był podobny do serii z karabinu. No, a potem ogień otworzyli ci ponurzy chłopcy. Chociaż, dlaczego ponurzy? Nawet kilka konserw mi odpalili! A potem odeszli. Mieli tylko broń automatyczną, bo po co im inna? Wniosek? Strzelba leży tam do tej pory!
Tia… Oczywiście, gdzieś tu leży, ale rozglądając się po sklepowym pomieszczeniu, jakoś nie zastanawiałem się nad tym, gdzie dokładnie. Tak, trzeba włączyć logikę. Mózgownica jeszcze jakoś działa.
Strzał – i prawie natychmiast seria. Żadnych krzyków, tupania nóg czy innego hałasu. To jest, rozwalili faceta niemal od razu. Wyciągnął kopyta na miejscu. Leży klient, ręce ma rozrzucone na boki, wyraźnie już podśmierduje.
Wyjdziemy z założenia, że większość ludzi strzela prawą ręką. Założymy, że ten kolega niczym szczególnym pod tym względem się nie różnił. Jak dostał kilka kulek w pierś, to przewrócił się, gdzie stał. Zatem strzelba musi leżeć o, tutaj!
Siadam w kucki i widzę błyszczący metal lufy. Broń poleciała pod poprzewracane regały – teraz wiadomo, dlaczego nie było jej widać! Istniała jeszcze jedna przyczyna. Poprzedni właściciel, z jakiegoś powodu, skrócił kolbę – prawie do… to chyba się nazywa rękojeść. Lufa i tak nie była zbyt długa. Pod kurtką lub płaszczem, nawet pod marynarką można nosić coś takiego, nie zwracając na siebie uwagi. Nazwijmy go półobrzynem. Takim najczęściej przycina się jeszcze lufy – widziałem w muzeum. Ale wtedy można z niego strzelać tak bardziej z przyłożenia, a ten pewnie na pięćdziesiąt metrów da radę. Jeśli trafisz.
Nie wiem, do jakiego rodzaju broni myśliwskiej można to teraz przypisać – nie jestem specjalistą. Ale wzdłuż jakiegoś korytarza można z niego kropnąć, przesadnie nie celując. Przeładowuje się ją, pociągając do siebie drewnianą część pod lufą. Wiem z filmów, nazywa się to pompa – pewnie przez analogię do pompek rowerowych czy coś.
Warto by przeszukać trupa, chociaż kieszenie opróżnili mu wcześniej. Pewnie ci sami żołnierze. Wątpię, czy coś tam jeszcze ocalało. Jakoś nie spieszy mi się go ruszać – cuchnie, jeszcze jakąś zarazę podłapię.
Broń była pokryta rdzawym nalotem. Zauważyłem to dopiero w domu. Nie szkodzi, w prowizorycznej, biurowej kuchni jest olej słonecznikowy – na początek wystarczy. Potem w jakimś mieszkaniu zdobędę towot i fachowo przesmaruję. Trochę się pomęczyłem, ale w końcu udaje mi się strzelbę rozłożyć. Tak, jak myślałem, strzelec nie zdążył jej przeładować – wywlekam z lufy łuskę śmierdzącą prochem. Sądząc po oznaczeniach na denku, to kaliber.12. Jednak, niczego sobie dziura! Prawie dwa centymetry! Kurde, to dwudziestkę chyba na kołkach trzeba wozić? Albo ja czegoś nie kumam? Pewnie tak, bo przecież pamiętam, że takie strzelby z jakiegoś powodu, ktoś nazwał damskimi. W tym, jak można przypuszczać, tkwi jakaś wzajemna zależność. Naboje zostały tylko trzy. Na dwóch była narysowana lecąca kaczka, a na trzecim, na kartoniku, który zamyka łuskę, wytłoczono cyfry – cztery zera. I? I co z tym zrobić? Który załadować jako pierwszy?
Kończę czyścić, składam broń. Swoją drogą, okazało się to dość łatwe – jednak to nie to, co kalibracja drukarki po przeglądzie okresowym! Był w moim życiu też i taki rozdział… naprawiałem nie tylko drukarki, znacznie bardziej skomplikowane rzeczy się trafiały. Próbuję przeładowywać, pociągając w tę i wew tę drewienko pod lufą. Podrywam w górę.
Nie, to nie dla mnie. Nijak nie udaje mi się szybko obracać i kucać, a przecież na filmach nie takie wygibasy odstawiają! Zresztą, to przecież kino! Tam wszyscy strzelają, jak sławni snajperzy. A w swój talent do celnego strzelania to ja osobiście szczerze wątpię. Daj Boże, trafić z kilkunastu metrów w drzwi wejściowe!
Po amunicję trzeba będzie iść do handlarza – na pewno ma zapas! Musi jakoś zaopatrywać swoją ochronę. Albo wie, gdzie takie dobro zdobyć. Zatem, ruszam ponownie na poszukiwanie pustych butelek.
Znowu piwnica. Jednak trzeba by wymyślić coś innego! To źródło zarobku, choć pozwala mi nie umrzeć z głodu, wieczne nie będzie. Ile wody potrzebuje handlarz? A i te butelki też się wyczerpią prędzej czy później i co dalej? Na razie nie mam odpowiedzi.
Tym razem, wymacawszy pod ubraniem obrzyna, strażnik wcale się nie zdziwił.
– Wzbogaciłeś się?
– Trochę… – potwierdzam.
A co będę rżnąć głupa? Z tymi chłopakami lepiej się przyjaźnić.
– Tam. – Kiwa głową strażnik. – Widzisz skrzynkę? Tam włóż!
Za kratą człowiek z karabinem obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. Nigdy nie wiadomo.
Sprzedawca (jak się okazuje, ma na imię Artemij) niedbale wrzuca wszystkie butelki do skrzynki.
– Co potrzeba?
– Amunicji. Dwunasty kaliber.
Zaciska usta i sceptycznie ogląda przyniesione przeze mnie butelki.
– No, dam parę paczek. Dwie kartaczy lub grubego śrutu, tego mogę dać trzy.
– A jeśli fifty-fifty?
– Czego?
– No, w sensie po połowie. Ile jest naboi w paczce?
Handlarz się uśmiecha.
– Matematyk… Dziesięć sztuk tam włazi. Paczkę kartaczy i… – chwilę się zastanawia – kilkanaście sztuk śrutu.
– Piętnaście!
Zeszliśmy się na czternastu.
Przy okazji dowiedziałem się, że gruby śrut – to kulki o średnicy około czterech-pięciu milimetrów. Biorąc pod uwagę znaczny kaliber strzelby, na krótki dystans wystarczy tego po dziurki w nosie. Pewnie na drugą stronę ulicy nie trafię, chyba żeby strzelać w słonia.
Przy wyjściu okazuje się, że prawie-obrzyn został rozładowany. Naboje ułożone obok.
– Na przyszłość – wyjaśnia strażnik – sam tak zrób. Z naładowaną bronią do nas nie wchodź, bo ułożymy.
– W jakim sensie?
– Zastrzelimy w chuj i koniec pieśni.
Tak, ludzie tu uprzejmi.
Chowam broń pod kurtkę i wychodzę na ulicę. Te bandziory, co napadli na mnie poprzednio, gdzieś tu w pobliżu mają punkt obserwacyjny. Tak, moim zdaniem, nazywają się podobne miejsca. Stamtąd widzą każdego, kto wchodzi lub wychodzi ze sklepu. Teraz stało się jasne, z jakiego to powodu niektóre przejścia nagle stały się nieco niewygodne – żeby ludzie chodzili po konkretnych trasach. Tam nagle drzewo się przewróciło, tu pojawiła się skądś kupa śmieci – kontenery wywaliły się w niewytłumaczalny sposób. Aha, w miejscu, gdzie ich nigdy nie bywało. Normalny człowiek w cuchnącą stertę nie wejdzie. I czołgać się po ziemi pod zwalonym drzewem nie będzie. Pójdzie tam, gdzie jest czyściej i wygodniej.
Przy okazji, taki detal! Ich jest niedużo, nie mogą więc pilnować wszystkich dojść! Czyli muszą ułatwiać sobie życie. Gdzie czekali na mnie ostatnio? Pod tamtym domem. Jaki z tego wniosek? Zobaczyli, zebrali się – i popędzili skrótem. Od któregoś z nich lekko śmierdziało – wdepnął w kupę śmieci! To gdzie oni siedzą?
Ze swojego stanowiska muszą widzieć to mieszkanie, do którego kazali mi wchodzić, zwyczajnie, żeby nie biegać tu i tam bez potrzeby. Człowiek wszedł, więc wszystko w normie – klient zapłacił dziesięcinę. Można go nie tykać: to co się należy, jest na miejscu, wieczorem można zabrać. Nie wszedł – może uda się go przechwycić.
To musi być ten dom,oprócz niego żaden nie jest tak wygodnie usytuowany. Ogrodzenia przeszkadzają, a przebijanie w nich dziur jest nierozsądne: każdy będzie mógł skorzystać i chodzić po nieprzygotowanych wcześniej ścieżkach. Na to banda nie pójdzie!
Na kilka sekund zatrzymuję się w kącie, jaki tworzy ściana domu i wysunięty kontener na śmieci. Szybko wsuwam do magazynka cztery naboje, szarpię drewienkiem (nauczyłem się!) i doładowuję broń.
Pięć strzałów. Teoretycznie – pięć zgonów. Jeśli wystrzelę. A przecież inaczej się nie da, nie rozstaniemy się w zgodzie. A jeśli zobaczą u mnie broń – w ogóle przechlapane! Oni strzelb nie mają. Możliwe, że pistolety. Na pewno noże, którymi mnie, prawdopodobnie, potną, mszcząc się za swój strachu przed uzbrojonym człowiekiem. Czytałem o takich rzeczach. Mieliby gnata, na pewno nie raz pomachaliby mi nim przed nosem. Poglądowo, że tak powiem i dla wzmocnienia argumentacji. Daliby powąchać.
Napinam nieco pas strzelby, nałożywszy pętlę na okrągłą zaślepkę magazynka. Zawieszenie (przypomniałem sobie, jak to się nazywa – zawieszenie taktyczne!) jest stosunkowo nowe, z klamrami w plastikowej osłonce, a jego długość można szybko regulować. Jeśli tę samą pętlę zrzucić z zaślepki, to broń wyskoczy spod kurtki i zawiśnie na długim pasku. Wygodniej będzie ją podrzucić. Niestety, to też nie jest mój wynalazek, podejrzałem na jednym filmie. Tam, co prawda, powiesili w ten sposób karabin, ale co za różnica. Zbyt wiele czasu tak nie pochodzisz – niewygodnie. Ale też ja długo nie potrzebuję.
No to mamy tę klatkę schodową, gdzie polecono mi składać daninę samozwańczej kryszy. Cóż, miejsce wybrane całkiem sensownie, nie trzeba za bardzo nadkładać drogi.
Będąc już w środku, rozpinam kurtkę i ostrożnie przechodzę nad potykaczem – nadal tu jest. Po co przedwcześnie informować kogoś o swoim przybyciu. Tym bardziej, że idę z dołu, a alarm był przecież obliczony na tego właśnie, który przyjdzie z góry.
Mieszkanie okazało się puste, nikt na mnie specjalnie nie czekał. Niewykluczone, że banda wzięła pod uwagę możliwość, że do lokalu mogą przyjść nie tylko ludzie chcący zapłacić. W kuchni rzeczywiście stoi skrzynka, w obecnej chwili całkowicie pusta. Albo haracz już zabrali, albo nikt tu dziś nic nie wkładał. Nie wszyscy przecież klienci sklepu są tak bezbronni, żeby podporządkować się tym hucpiarzom – chciałbym zobaczyć, jak startują do tych uzbrojonych po zęby facetów! Widowisko warte każdych pieniędzy! Zaglądam do sąsiedniego pokoju. Aha, zrobimy tak. Wyciągam stamtąd biurko i zastawiam nim wejście do kuchni, potem przekręcam stół kuchenny – teraz, żeby wejść z korytarza do kuchni, trzeba tę przegrodę ominąć. A to nie będzie łatwe, przejście zrobiło się wąskie i niewygodne. Opuściwszy mieszkanie, wychodzę na ulicę, gdzie skręcam w całkiem inną stronę niż poprzednio, tak że nikt mnie nie przechwyci w drodze powrotnej. Za to fakt mojego przyjścia obserwator mógł zauważyć. A to znaczy, że za chwilę zjawi się tutaj goniec po daninę.
Ücretsiz ön izlemeyi tamamladınız.