Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 88
116. Piąty października
Było koło szóstej wieczór. Lekko opalizujące światło, przeplatane gdzieniegdzie złotymi promieniami jesiennego słońca, obijało się w błękitnawej powierzchni morza.
Upał stopniowo słabł. W powietrzu czuć było łagodny powiew bryzy, niczym oddech natury budzącej się po palącej sjeście południa; powiew, który wraz z wonią drzew i ostrym zapachem jodu niesie orzeźwienie wybrzeżom Morza Śródziemnego.
Po powierzchni tego niezmiernego jeziora, które rozciąga się od Gibraltaru po Dardanele i od Tunisu do Wenecji, w oparach wczesnego wieczoru sunął lekko mały, elegancki jacht. Na dziobie stał wysoki, ogorzały mężczyzna. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył na zbliżający się ku niemu ląd podobny do ciemnej masy, uformowanej w stożek i tkwiącej na powierzchni morza jak ogromny kapelusz na głowie Katalończyka.
– Czy to już Monte Christo? – zapytał podróżny, którego rozkazom, jak się zdawało, jacht był podporządkowany; w jego poważnym głosie przebijał głęboki smutek.
– Tak, ekscelencjo – odpowiedział kapitan. – Jesteśmy prawie na miejscu.
– Na miejscu – wyszeptał podróżny, a jego głos zabarwiła nieopisana melancholia.
A potem dodał:
– Tak, to będzie mój port.
I ponownie zatopił się w myślach, które znalazły wyraz w uśmiechu, smutniejszym od samych łez. Chwilę później na wyspie zabłysło światło i do jachtu dobiegł odgłos strzału.
– Ekscelencjo – rzekł kapitan – padł sygnał z lądu. Czy zechciałby ekscelencja odpowiedzieć?
– Jaki sygnał? – zapytał mężczyzna.
Kapitan wskazał ręką wyspę, na brzegu której wznosiła się samotna smużka dymu, w górnych partiach rozpływająca się już w powietrzu.
– A, tak – rzekł podróżny, jakby budząc się ze snu. – Dobrze.
Kapitan podał mu nabitą fuzję. Mężczyzna ujął ją w ręce, podniósł wolno i oddał strzał w powietrze. Dziesięć minut później zwijano żagle i zarzucano kotwicę o pięćset kroków od małego portu.
Na podróżnego czekała już mała szalupa z czterema wioślarzami i pilotem. Podróżny wsiadł do niej, lecz zamiast zająć miejsce na rufie, specjalnie dla niego wyściełane błękitnym kobiercem, stał, skrzyżowawszy ramiona. Wioślarze, podobni do ptaków, które rozpostarły skrzydła, by wiatr je osuszył, trwali w oczekiwaniu, uniósłszy wiosła.
– Ruszajmy! – rzekł podróżny.
I osiem wioseł równo opadło w wodę, nie wywołując najdrobniejszego nawet pluśnięcia. Szalupa ruszyła szybko naprzód, by po chwili znaleźć się już w małej zatoczce. Tu osiadła na piasku.
– Ekscelencjo – rzekł pilot – proszę wejść na barki dwóch z moich ludzi. Przeniosą pana na brzeg.
Mężczyzna machnął ręką. Wyskoczył z szalupy i zagłębił się po pas w wodzie.
– Ekscelencjo – zmartwił się pilot – czemuż pan to robi, zbeszta nas jaśnie pan.
Ów jednak szedł dalej za wioślarzami, którzy szukali najbezpieczniejszej drogi. Po jakichś trzydziestu krokach dotarli do brzegu. Mężczyzna otrząsnął się z wody i badał wzrokiem, którą drogą będą go prowadzić.
W chwili, gdy odwracał głowę, czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu.
– Jak się masz, Maksymilianie – rzekł jakiś głos. – Dotrzymałeś słowa. Dziękuję.
– Ach! To ty, hrabio! – zawołał mężczyzna, ujmując w obie ręce dłoń Monte Christo. Gest ów mógł wskazywać na radość.
– Tak, to ja, akuratny jak ty. Ale, Maksymilianie, jesteś cały przemoczony. Musisz zmienić odzież. Chodź za mną. Apartament dla ciebie już czeka, tam wkrótce zapomnisz o trudzie i chłodzie.
Morrel odwrócił głowę. Monte Christo spostrzegł to i poczekał chwilę.
Morrel zaś ze zdziwieniem obserwował, jak ludzie, którzy go przywieźli na wyspę, odpływali bez słowa, nie żądając zapłaty. Słychać było tylko plusk wioseł ich łodzi kierujących się ku jachtowi.
– Szukasz swoich wioślarzy? – zapytał hrabia.
– Tak. Nic im nie dałem, a mimo to odpłynęli.
– Tym się nie przejmuj, Maksymilianie – rzekł z uśmiechem Monte Christo. – Mam umowę z żeglarzami, zgodnie z którą dostęp na moją wyspę jest zwolniony z wszelkich opłat. Jestem ich abonentem, jakby to się powiedziało w cywilizowanych krajach.
Morrel spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem.
– Panie hrabio, jest pan zupełnie inny niż w Paryżu – tutaj się pan uśmiecha…
W tej jednak chwili czoło hrabiego się zasępiło.
– Dobrze, że przywołujesz mnie do porządku. Maksymilianie, zobaczyć cię ponownie, to dla mnie szczęście i zapomniałem przez chwilę, że każde szczęście jest tylko ulotne.
– O nie, proszę cię, hrabio! – zawołał Morrel, chwytając przyjaciela za ręce. – Proszę, śmiej się. Bądź szczęśliwy. Pokaż mi przez twoją obojętność, że życie tylko temu jest niemiłe, kto cierpi. Ale ty jesteś litościwy, dobry i wielki, przyjacielu, i tylko dlatego, że chcesz mi dodać siły, udajesz to szczęście przede mną.
– Mylisz się, Morrelu – rzekł Monte Christo. – Rzeczywiście byłem szczęśliwy.
– Więc zapominasz już o mnie? Tym lepiej.
– Jak to zapominam?
– Pamiętasz przecież, przyjacielu, powiem dziś tobie to, co mówią gladiatorzy wchodzący na arenę, zwracając się do boskiego cezara: „Idący na śmierć pozdrawiają cię”.
– Więc nic nie zdołało ukoić twojego bólu? – zapytał Monte Christo, spoglądając dziwnie na Morrela.
– Naprawdę wierzyłeś, że tak może się stać? – odpowiedział Morrel, patrząc na niego z gorzkim wyrzutem.
– Posłuchaj, Maksymilianie, mam nadzieję, że mnie dobrze rozumiesz. I że nie bierzesz mnie za prostaka, który rzuca puste słowa na wiatr. Gdy pytam, czy twój ból nie zaznał ukojenia, robię to dlatego, że jestem człowiekiem, dla którego serce ludzkie nie ma tajemnic. Dobrze, Maksymilianie, zbadajmy, co się kryje na dnie twojego serca. Popatrzmy, czy jest tam ciągle ten ból niecierpliwy, który sprawia, że twoje ciało miota się jak lew ukłuty przez komara? A co z owym palącym pragnieniem, nienasyconym aż po grób? Czy to rozpacz idealna, która każe człowiekowi szukać śmierci? Czy raczej tylko przybicie, zniechęcenie, znużenie, które dławi promyk nadziei, co mógłby jeszcze zabłysnąć? A może nieczułość, która wysuszyła ci łzy? Mój drogi, jeżeli jest właśnie tak, jeżeli zwyczajnie nie możesz już płakać, jeżeli sądzisz, że twoje serce jest martwe, gdy ono tylko odrętwiało, jeżeli cała twoja siła w Bogu, a wszystkie spojrzenia kierują się ku niebu, przyjacielu, darujmy sobie słowa zbyt ciasne, by wyrazić, to co czuje dusza. Maksymilianie, twój ból jest już ukojony i przestań o nim mówić.
– Hrabio – rzekł Morrel łagodnie, lecz stanowczo. – Teraz ty mnie posłuchaj, jak słucha się kogoś, kto bierze Boga na świadka swoich słów: jestem tutaj, ponieważ pragnę umrzeć w ramionach przyjaciela. Oczywiście, są osoby, które kocham: moja siostra Julia, jej mąż Emmanuel. Ale teraz potrzebuję silnego ramienia i uśmiechu. Julia wybuchnęłaby płaczem i straciła przytomność. Widziałbym tylko jej cierpienie, a mam już dość cierpienia. Emanuel próbowałby mi wyrwać broń z ręki i podniósłby krzyk w całym domu. Pan, panie hrabio, jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Nazwałbym pana bogiem, gdyby nie był pan śmiertelnikiem. Mam pana słowo i wiem, że poprowadzi mnie pan ku śmierci łagodnie, jak przyjaciel.
– Przyjacielu – rzekł hrabia – mam jeszcze tylko jedno pytanie. Czy przypadkiem nie jesteś zbyt słaby i czy zwyczajnie nie chełpisz się swoim bólem?
– Bynajmniej. Jestem człowiekiem prostym. Proszę zobaczyć – rzekł, podając rękę hrabiemu. – W tej chwili mój puls nie bije ani szybciej, ani słabiej. Wiem, że to koniec mojej drogi i dalej już nie pójdę. Panie hrabio, chcę już tylko spokojnie spocząć na łonie śmierci.
Gwałtowność ostatnich słów Morrela przeraziła Monte Christo.
– Przyjacielu – podjął Morrel, widząc, że hrabia milczy. – Wyznaczyłeś mi 5 października jako zakończenie zawieszenia, o który prosiłeś. I oto mamy 5 października.
Morrel wyjął zegarek.
– Jest dziewiąta, pozostały mi więc jeszcze trzy godziny życia.
– Niech i tak będzie – odpowiedział Monte Christo. – Chodź.
Morrel machinalnie poszedł za hrabią. Byli już w grocie, a on ciągle nie dostrzegał niczego wokół. Pod jego stopami rozłożone były dywany. Drzwi się otworzyły i otoczyły go cudowne zapachy, a ostre światło poraziło jego oczy. Morrel zatrzymał się niepewnie. Upajające rozkosze, którymi tchnęła ta grota, wzbudziły jego nieufność. Monte Christo pociągnął go lekko za sobą.
– Nie sądzisz, że owe trzy ostatnie godziny należy spędzić tak, jak robili to starożytni Rzymianie, którzy skazani na śmierć przez Nerona zasiadali przy stole, z wieńcami na głowach i wdychali śmierć wraz z zapachem róż i heliotropów?
Morrel uśmiechnął się.
– Jak pan chce, hrabio – rzekł. – Śmierć jest zawsze śmiercią, czyli zapomnieniem, odpoczynkiem, końcem życia i końcem bólu.
Usiadł. Monte Christo zajął miejsce naprzeciw niego.
Znajdowali się w owej cudownej sali jadalnej, którą już znamy z opisów. Te same marmurowe posągi unosiły na głowach kosze pełne kwiatów i owoców.
Morrel prześliznął się nieuważnym wzrokiem po tych cudach – może nawet niczego nie dostrzegając.
– Porozmawiajmy jak mężczyźni – rzekł w końcu, utkwiwszy uporczywe spojrzenie w hrabi.
– A więc mów.
– Hrabio, zawiera pan w sobie kwintesencję całej ludzkiej wiedzy. Gdy na pana patrzę, wydaje mi się, że przybyłeś do nas z innego, mądrzejszego świata.
– Jest w tym coś z prawdy, Maksymilianie – rzekł hrabia z owym melancholijnym uśmiechem, który nadawał taki czar jego twarzy. – Przybyłem z planety zwanej cierpieniem.
– Wierzę we wszystko, co pan mówisz i nie staram się nawet zgłębić sensu pańskich słów. Najlepszym dowodem jest to, że nakazał mi pan żyć, i żyję; nakazał mi pan nie tracić nadziei, i prawie ją zachowałem. Ośmielę się więc zapytać pana, jakbyś już raz doświadczył śmierci: czy to bardzo boli?
Monte Christo patrzył na Morrela z niewymowną serdecznością.
– Tak – rzekł. – To bardzo boli, gdy ktoś rozbija brutalnie ową cielesną powłokę, która tak rozpaczliwie chce żyć. Jeśli zatopisz sztylet w ciało czy palniesz sobie w głowę, twoim ciałem wstrząśnie ból. Wtedy i ty będziesz cierpiał, opuszczając w tak tchórzliwy sposób życie. I wijąc się w rozpaczliwej agonii uznasz, że życie jest czymś lepszym od spoczynku, który tak drogo opłacasz.
– Tak, rozumiem. Śmierć, jak i życie, ma swoje bolesne i rozkoszne sekrety: idzie o to, aby je poznać.
– Właśnie tak, Maksymilianie. Wyrzekłeś wielką myśl. Śmierć jest w zależności od naszego nastawienia albo przyjaciółką i piastunką, albo wrogiem, co gwałtownie wyrwie nam duszę z ciała. Pewnego dnia, za tysiąc lat, kiedy zdobędziemy władzę nad wszystkimi niszczącymi siłami przyrody, aby służyły dobru ludzkości, kiedy człowiek pozna tajemnice śmierci, jak mówiłeś przed chwilą, śmierć stanie się równie przyjemna i rozkoszna, jak sen w ramionach ukochanej.
– A gdyby pan, hrabio, chciał umrzeć, umiałbyś umrzeć w ten sposób, prawda?
– Tak.
Morrel wyciągnął doń rękę.
– Teraz rozumiem, dlaczego naznaczyłeś mi pan spotkanie na tej ponurej wyspie, na pełnym morzu, w tym podziemnym pałacu-grobowcu, którego pozazdrościłby ci niejeden faraon: bo lubisz mnie, hrabio, prawda? Bo lubisz mnie tak, że chcesz mi zadać taką śmierć o jakiej właśnie mówiłeś, śmierć bez agonii, śmierć, która pozwoli mi zgasnąć z imieniem Valentine na ustach, czując twoją rękę w dłoni?
– Tak, zgadłeś – rzekł z prostotą hrabia. – Tak właśnie myślałem.
– Dziękuję. Na myśl, że jutro już nie będę cierpiał, spływa na mnie ukojenie.
– I nie żal niczego na tym świecie?
– Nie.
– Nawet mnie? – spytał Monte Christo, a w jego głosie brzmiało głębokie wzruszenie.
Morrel zamilkł. Jasne jego oczy zamgliły się na chwilę i nagle zajaśniały niezwykłym blaskiem. Wielka łza stoczyła mu się z rzęs, zostawiając srebrzysty ślad na policzku.
– Jak to? – odezwał się hrabia. – Żałujesz więc jeszcze czegoś na tej ziemi, a jednak chcesz umrzeć?
– O, błagam, hrabio – rzekł cicho Morrel. – Ani słowa więcej; nie przedłużaj mojej męczarni!
Hrabiemu wydało się, że Morrel zaczyna słabnąć. Myśl ta obudziła w nim znów straszliwe wątpliwości, które już raz, w zamku If, przezwyciężył.
„Pragnę zwrócić temu człowiekowi szczęście – pomyślał – patrzę na ten czyn jak na ciężar, który rzucam na szalę moich uczynków po stronie dobra, który ma okupić wyrządzone przeze mnie zło. A jeśli się mylę… Jeśli ten człowiek nie jest na tyle nieszczęśliwy, by zasłużyć na szczęście… Cóż stanie się ze mną, skoro jestem zdolny zapomnieć o złu, tylko jeśli zmażę je dobrem?”
– Posłuchaj, Maksymilianie – rzekł. – Twój ból jest ogromny, widzę to. Ale przecież wierzysz w Boga, nie chcesz chyba zgubić swojej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutno.
– Hrabio – rzekł – nigdy nie tworzę poezji na zimno; przysięgam ci, że moja dusza nie należy już do mnie.
– Słuchaj, Maksymilianie – odezwał się znowu Monte Christo – nie mam na świecie żadnych krewnych, wiesz o tym. Przywykłem uważać cię za syna… a żeby uratować syna, poświęciłbym życie, a tym bardziej majątek.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, Maksymilianie, że pragniesz rozstać się z życiem, bo nie znasz wszystkich jego radości, jakie umożliwia wielka fortuna. Maksymilianie, mam prawie sto milionów. Daję ci je. Z takim majątkiem dokonasz wszystkiego, co sobie zamierzysz. Czyż nie jesteś ambitny? Otworzy się przed tobą każda kariera. Możesz poruszyć z posad świat, zmienić jego oblicze, oddawać się szaleństwom, zbrodni, jeśli będziesz musiał, ale żyj.
– Hrabio, dałeś mi słowo – odparł zimno Morrel. – I – tu wyjął zegarek – jest już wpół do dwunastej.
– I ty chcesz to zrobić na moich oczach, w moim domu?
– A więc niech mi pan pozwoli odejść – odparł Maksymilian, nagle spochmurniały – albo uwierzę, że pańska przyjaźń do mnie jest samolubna.
– A więc dobrze – rzekł Monte Christo, a twarz rozjaśniła mu się po tych słowach. – Chcesz tego, jesteś nieugięty; tak, jesteś prawdziwie nieszczęśliwy i tylko cud, jak powiedziałeś, mógłby cię uleczyć. Siadaj i zaczekaj.
Morrel usłuchał. Monte Christo wstał i podszedł do zamkniętej szafy, otwarł ją kluczem, który nosił na złotym łańcuszku, i wyjął z niej srebrną szkatułkę, cudnie rzeźbioną i cyzelowaną. Na jej rogach widniały cztery smukłe figurki kobiece, podobne do rozpaczających kariatyd, istne anioły tęskniące do nieba.
Postawił szkatułkę na stole. Otwarł ją i wyjął złote puzdereczko z przykrywką podnoszącą się za naciśnięciem sprężyny. Puzdereczko zawierało gęstą substancję, o kolorze trudnym do opisania, bowiem odbijał się na niej blask polerowanego złota, szafirów, rubinów i szmaragdów, którymi inkrustowana była pokrywka. Aż się skrzyło od lazuru, purpury i złota.
Hrabia wziął na pozłacaną łyżeczkę odrobinę owej substancji i podał ją Morrelowi, patrząc na niego uważnie.
Teraz można było dostrzec, że substancja była zielona.
– Proszę – rzekł – masz, o co mnie prosiłeś i co ci obiecałem.
– Dziękuję ci z całego serca – rzekł młody człowiek, biorąc łyżeczkę.
Hrabia wziął drugą łyżeczkę i zaczerpnął ponownie w puzdereczku.
– Co czynisz, przyjacielu? – spytał Morrel, wstrzymując mu rękę.
– Do licha, niech mi Bóg przebaczy – uśmiechnął się hrabia – ale jestem tak samo znużony życiem, jak ty. A jeśli już nadarza się okazja…
– Nie rób tego! – zawołał młodzieniec. – Ty kochasz, jesteś kochany, masz wiarę i nadzieję. Nie rób tego, co ja – u ciebie byłoby to zbrodnią. Żegnaj, mój szlachetny, wielkoduszny przyjacielu, opowiem Valentine o wszystkim, coś dla mnie uczynił.
I ściskając hrabiemu dłoń, połknął tajemniczą substancję – bez chwili wahania, a nawet delektując się nią.
Zamilkli obaj. Ali, cichy i uważny, przyniósł tytoń, nargile, kawę i wyszedł.
Z wolna zaczynały przygasać lampy w rękach marmurowych posągów, a woń kadzideł wydała się Maksymilianowi mniej przenikliwa.
Monte Christo patrzył na niego, siedząc naprzeciw w cieniu; Morrel dostrzegał tylko blask jego oczu.
Nagle owładnął nim okropny ból; nargile wysunęło mu się z ręki; przedmioty traciły niepostrzeżenie kształty i barwę; zamglonym oczom wydało się, że w ścianie otwierają się drzwi i rozsuwają kotary.
– Przyjacielu – rzekł – umieram. Dziękuję ci.
I w ostatnim wysiłku spróbował podać hrabiemu rękę, ale opadła mu bezsilnie.
I wydało mu się, że Monte Christo uśmiecha się, nie owym dziwnym, przerażającym uśmiechem, który pozwolił mu przeczuć nieraz tajemnice tej skrytej duszy – ale uśmiechem pełnym życzliwości i współczucia, niczym ojciec śmiejący się z dziecka, które plecie głupstwa. Jednocześnie hrabia zaczął rosnąć w jego oczach; na tle czerwonych obić zarysowała się jego sylwetka niemal dwukrotnie wyższa; z czarnymi włosami odrzuconymi w tył stał dumny niczym anioł, jeden z tych, które w dzień sądu ostatecznego będą karać złych.
Morrel, przytłoczony, opadły z sił, osunął się bezwładnie na fotel. Jego ciało objęło aksamitne odrętwienie. W myślach zapanował mu chaos – jakby ktoś zmienił obrazek w kalejdoskopie. Dyszał ciężko; czuł, że żyją w nim już tylko te przywidzenia: zdawało mu się, że na pełnych żaglach wpływa w delirium, poprzedzające to nieznane, które zowiemy śmiercią.
Raz jeszcze spróbował wyciągnąć rękę do hrabiego – ale ręka nawet nie drgnęła. Chciał wyrzec coś na pożegnanie, ale język zatkał mu gardło, jak kamień zatykający wejście do grobowca. Znużone oczy zamknęły mu się same. A jednak przez powieki widział kształt, który rozpoznał mimo ciemności, jakie go spowijały.
To hrabia otwierał drzwi.
Z sąsiedniego pokoju, a raczej z cudownej pałacowej komnaty buchnęła jasność, zalewając salę, w której konał spokojnie Morrel.
Ujrzał, jak w progu staje kobieta przepysznej urody. Blada, z łagodnym uśmiechem na ustach, zdawała się aniołem miłosierdzia, co zaklina anioła zemsty.
„Czyżby to niebo otwierało się już przede mną? – pomyślał umierający. – Jakże podobny ten anioł do tego, któregom utracił”.
Monte Christo wskazał sofę, na której spoczywał Morrel.
Szła ku niemu z uśmiechem na ustach, złożywszy ręce.
– Valentine! Valentine! – krzyknął Morrel w głębi swej duszy.
Ale z jego ust nie wydostał się żaden dźwięk; i jakby wyczerpał w tym uniesieniu wszystkie swoje siły, westchnął i zamknął oczy.
Valentine rzuciła się ku niemu.
Usta Morrela drgnęły raz jeszcze.
– Woła panią – rzekł hrabia. – Woła panią, mimo że uśpiony jest głęboko. Tak, to ten, któremu powierzyłaś swój los i z którym śmierć chciała cię rozdzielić. Na szczęście byłem jednak na miejscu i mogłem pokonać śmierć. Valentine, nie powinniście już nigdy się rozstawać, ponieważ, by cię odnaleźć, gotowy był zstąpić do grobu. Gdyby nie ja, umarlibyście oboje. Zwracam jedno drugiemu. Oby Bóg zechciał mieć na uwadze te dwa istnienia, które ocaliłem.
Valentine chwyciła dłoń Monte Christo i w uniesieniu radości podniosła ją do ust.
– Proszę cię, pani, podziękuj mi dobrze i powtórz mi jeszcze raz, jeszcze wiele razy, że uczyniłem cię szczęśliwą. Nawet nie wiesz, jak bardzo potrzebuję tej pewności.
– Dziękuję panu z całej duszy – rzekła Valentine. – A jeśli wątpisz, hrabio, w szczerość moich podziękowań, zapytaj Hayde, moją najukochańszą siostrę. To ona dzięki temu, co mówiła o tobie, zdołała sprawić, że od wyjazdu z Francji czekałam cierpliwie i wytrwale na dzisiejszy dzień.
– To kochasz pani Hayde? – zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, które na próżno starał się ukryć.
– Całym sercem.
– Więc posłuchaj, Valentine – rzekł hrabia. – Chciałbym cię prosić o łaskę.
– Mnie? Czym zasłużyłam sobie na ten zaszczyt…
– Nazwałaś Hayde swoją siostrą, niechże więc rzeczywiście nią się stanie. To wszystko, co wydaje ci się, że jesteś mi dłużna, oddaj jej. Zaopiekujcie się nią, ty, pani i Morrel, ponieważ od dziś… – tu głos uwiązł Monte Christowi w gardle – ponieważ od dziś będzie sama na świecie.
– Sama na świecie! – powtórzył głos dochodzący z głębi. – Dlaczego?
Monte Christo odwrócił się. Hayde stała blada, patrząc na hrabiego w osłupieniu.
– Ponieważ jutro, moja córko, będziesz wolna – odpowiedział hrabia. – Od jutra zajmiesz należną ci pozycję w świecie, gdyż nie chcę, żeby mój los położył się cieniem na twoim. Księżniczko, zwracam ci bogactwa i imię twego ojca.
Hayde zbladła, rozłożyła przezroczyste ręce niczym dziewczyna polecająca się Bogu i głosem nabrzmiałym od łez powiedziała:
– Więc opuszczasz mnie, panie?
– Hayde! Jesteś młoda i piękna. Zapomnij nawet o moim imieniu i bądź szczęśliwa.
– Dobrze – rzekła Hayde. – Twoje rozkazy, mój panie, będę spełnione. Zapomnę o twoim imieniu i będę szczęśliwa.
Cofnęła się o krok, chcąc się oddalić.
– Boże! – zawołała Valentine, podtrzymując bezwładną głowę Morrela. – Nie widzisz pan, jaka jest blada? Nie rozumiesz, że cierpi?
Hayde odrzekła na to z rozpaczą w głosie:
– Dlaczego chcesz, aby mnie zrozumiał? Jest panem, a ja niewolnicą. Ma prawo niczego nie dostrzegać.
Hrabia zadrżał. Głos dziewczyny poruszył najtajniejsze struny jego serca. Spojrzał jej w oczy i nie zniósł ich blasku.
– Boże! – zawołał. – Więc to, co podejrzewałem, miałoby być prawdą? Hayde, byłabyś szczęśliwa zostając ze mną?
– Jestem młoda – odpowiedziała łagodnie. – Lubię życie, które dzięki tobie stało się tak cudowne. Byłoby mi żal, gdybym miała umrzeć.
– Więc gdybym cię opuścił…?
– Umarłabym, mój panie.
– To kochasz mnie, Hayde?
– Valentine, on pyta, czy ja go kocham. Powiedz mu, czy ty kochasz Maksymiliana!
Serce hrabiego wezbrało szczęściem. Otworzył ramiona, a dziewczyna rzuciła się w nie.
– Tak, kocham cię – rzekła. – Kocham cię, tak jak się kocha ojca, brata i męża. Kocham cię, tak jak kocha się życie i Boga, bo jesteś dla mnie najpiękniejszym, największym i najwspanialszym spośród ludzi.
– Niech więc będzie, jak chcesz, aniele. Bóg, który przywrócił mi życie, bym walczył przeciwko moim wrogom i w tej walce dał mi zwycięstwo, ten Bóg nie chce wcale, by na końcu mojej drogi czekała mnie kara. Chciałem sam siebie ukarać, On mi przebaczył. Więc kochaj mnie, Hayde! Kto wie, może twoja miłość pomoże mi zapomnieć o tym, o czym powinienem zapomnieć.
– O czym mówisz, mój panie?
– Mówię, że dzięki jednemu twojemu słowu zrozumiałem więcej niż przez dziesięć lat żmudnego zdobywania mądrości. Tylko ty mi pozostałaś na świecie, jesteś jedynym ogniwem łączącym mnie z życiem, możesz sprawić, że będę cierpiał i możesz mnie uszczęśliwić.
– Valentine, czy ty to słyszysz? – zawołała Hayde. – Czy on mówi, że mogłabym mu sprawić ból? Przecież oddałabym za niego życie.
Hrabia zastanowił się chwilę.
– Czy jednak rzeczywiście dobrze odczytałem prawdę? – rzekł. – Boże, przecież to nie ma już żadnego znaczenia. Kara czy nagroda, przyjmuję ten los. Chodź, Hayde, chodź…
Jedną ręką objął kibić dziewczyny, drugą uścisnął dłoń Valentine i zniknął.
Upłynęła niemal godzina. Przez tę godzinę Valentine na krok nie odstępowała Morrela. W końcu poczuła, że jego serce zaczyna bić, niemal niedostrzegalny oddech rozchyla mu wargi, a przez ciało przebiega ów dreszcz, który znamionuje powrót do życia.
Jego oczy się otwarły, z początku jednak jakby niewidzące. Najpierw wrócił mu wzrok, jasny i precyzyjny. Ze wzrokiem zaś czucie, z czuciem – ból.
– Jak to? – zawołał z rozpaczą. – Żyję. Hrabia mnie oszukał.
Sięgnął ręką do stołu i chwycił nóż.
– Najdroższy – rzekła Valentine uśmiechając się uroczo. – Obudź się i popatrz na mnie.
Morrel wydał okrzyk i jakby w szaleństwie, pełen zwątpienia, odurzony tą wizją niemal niebiańską upadł na kolana…
Nazajutrz o brzasku Morrel i Valentine przechadzali się nad brzegiem. Ona opowiadała, jak to hrabia Monte Christo wszedł do jej pokoju, odkrył przed nią całą zbrodnię i jak – w cudowny sposób – ocalił jej życie, pozwalając ludziom wierzyć, że umarła.
Na porannym błękicie nieba lśniły ostatnie gwiazdy.
W pewnej chwili Morrel dostrzegł jakiegoś człowieka. Stał skryty w półmroku skał i czekał tylko na znak, by się zbliżyć. Morrel wskazał go Valentine.
– To przecież Jacopo – rzekła dziewczyna. – Kapitan jachtu.
I dała mu znak, by podszedł do nich.
– Czy chce nam pan coś powiedzieć? – zapytał Morrel.
– Mam panu oddać list od hrabiego.
– Od hrabiego! – wykrzyknęli równocześnie.
– Tak, proszę, oto on.
Morrel otworzył list i przeczytał:
Kochany Maksymilianie!
Oddaję do twojej dyspozycji felukę. Jacopo zawiezie Was do Livorno, gdzie czeka pan Noirtier, pragnąc pobłogosławić wnuczkę przed ślubem. Wszystko, co znajduje się w tej grocie, jak i mój dom na polach Elizejskich oraz zameczek w Tréport zechciejcie przyjąć jako weselny podarunek od Edmunda Dantèsa dla syna pana Morrela. Byłbym zobowiązany, gdyby panna de Villefort nie wzgardziła połową tego wszystkiego, ponieważ proszę ją, by oddała biednym majątek po ojcu, który oszalał, i po bracie zmarłym tragicznie wraz z matką we wrześniu.
Poproś, Maksymilianie, anioła, który odtąd będzie nad Tobą czuwał, by zechciał czasem pomodlić się za człowieka, co na podobieństwo Szatana przez chwilę poczuł się równy Bogu, a teraz, z pokorą prawdziwego chrześcijanina uznaje, że On jeden posiada najwyższą moc i nieskończoną mądrość. Być może siła tych modlitw zdoła uciszyć wyrzuty, z którymi, na dnie serca, odchodzi ów człowiek.
Co się zaś ciebie tyczy, Maksymilianie, oto cała tajemnica mojego postępowania względem ciebie: na świecie nie ma ani szczęścia ani nieszczęścia, tylko przeciwieństwo jednego stanu do drugiego. Jedynie ten, kto poznał najstraszniejsze niepowodzenia, może docenić, czym jest największa radość. Trzeba najpierw chcieć umrzeć, Maksymilianie, by wiedzieć, jak dobrze jest żyć.
Kochani, bądźcie więc szczęśliwi i nie zapominajcie, że póki nie spodoba się Bogu odkryć przyszłości przed człowiekiem, cała mądrość ludzka będzie się zawierać w tych kilku słowach:
Czekać i nie tracić nadziei!
Wasz przyjaciel
Edmund Dantès, hrabia de Monte Christo
Dopiero z lektury tego listu Valentine dowiedziała się o szaleństwie ojca, śmierci brata i macochy. Dziewczyna zbladła, boleśnie westchnęła i łzy, ciche, lecz nie mniej rozdzierające, popłynęły jej po policzkach. Drogo zapłaciła za szczęście.
Morrel rozejrzał się niespokojnie.
– Ale, mówiąc szczerze, hrabia za daleko posuwa swoją hojność. Wystarczy nam przecież mój skromny majątek. A właściwie gdzież on? Zaprowadź nas do niego, proszę.
Jacopo wskazał ręką horyzont.
– Jak to? – zapytała Valentine. – Gdzie jest hrabia? Gdzie Hayde?
– Niech państwo spojrzą – rzekł Jacopo.
Młodzi popatrzyli w kierunku wskazanym przez marynarza. I na granatowej linii, która oddziela niebo od Morza Śródziemnego dostrzegli biały żagiel, nie większy od skrzydła mewy.
– Odpłynął! – zawołał Morrel. – Odpłynął! Żegnaj, mój przyjacielu, żegnaj, mój ojcze!
– Ona też odpłynęła – szepnęła Valentine. – Bywaj zdrowa, moja przyjaciółko, moja jedyna siostro!
– Może już nigdy ich nie zobaczymy! – zawołał Morrel ocierając łzy.
– Mój kochany – rzekła Valentine. – Przecież przed chwilą hrabia powiedział nam, że największą mądrością są słowa:
Czekać i nie tracić nadziei!
Dalszy ciąg historii znajdzie czytelnik w powieści pod tytułem Martwa ręka.