Kitabı oku: «Poglądy księdza Hieronima Coignarda», sayfa 3
III. Ministrowie państwa (ciąg dalszy i dokończenie)
Zdumieliśmy się bardzo obaj, drogi mistrz mój i ja, spotkawszy pewnego dnia w księgarni pana Blaizota „Pod Obrazem Św. Katarzyny” małego, chudego, żółtego człeczka, słynnego bibliofila, paszkwilistę i erudytę, Jana Hibou, zwanego w kole znajomych Puchaczem. Mieliśmy dużo słusznych powodów przypuszczać, że siedzi w Bastylii, gdzie nawykł pędzić znaczną część życia. Nie poznaliśmy go nawet od razu z tego powodu, że oblicze jego przysłaniał coś niby wilgotny opar kazamat podziemnych.
Drżącą dłonią przewracał kartki pism politycznych świeżo nadeszłych z Holandii, a księgarz patrzył na to z niepokojem. Ks. Coignard zdjął przed nim uprzejmie kapelusz, a pozdrowienie owo wypadłoby nierównie jeszcze powabniej, gdyby kapelusz drogiego mistrza mego nie był mocno nadwerężony, co się stało minionego wieczoru podczas pewnej drobnej kontrowersji w gospodzie „Pod Małym Bachusem”.
Ksiądz Coignard wyraził radość swą na widok znakomitego człowieka, ten zaś odparł:
– Niedługo tu już pobędę, dobrodzieju. Wyjeżdżam z tego kraju, gdzie mi żyć nie dają spokojnie. Nie mogę już oddychać dłużej powietrzem onego zepsutego miasta i za miesiąc osiedlam się w Holandii. Trudno wytrzymać tu: naprzód Dubois, potem zaś Fleury… oo… jestem człowiekiem zbyt cnotliwym, bym mógł zostać dalej Francuzem. Rządy nasze opierają się o złe zasady, a kierownikami polityki są głupcy i łajdaki. Nie mogę tego znieść, nie mogę!
– To prawda – powiedział mój mistrz niestrudzony – sprawy publiczne źle są prowadzone i mnóstwo złodziei grasuje. Durnie i ludzie złej woli podzielili się władzą i może z czasem napiszę książeczkę w tej materii w rodzaju Apokolokyntosu filozofa Seneki lub naszej Menippei, bowiem gustuję w tym typie. Lekkość i żartobliwość stosowniejsza jest w takim razie od ponurej oschłości Tacyta lub męczącej powagi takiego de Thou. Będą to niewielkie broszurki kieszonkowe, łatwe do skrycia pod płaszczem, i pragnę je przepoić filozoficzną pogardą ludzkości. Osoby stojące u steru wpadną we wściekłość, ręczę za to, ale znajdą się i tacy, którym ta lektura sprawi tajemne zadowolenie, gdy się przekonają, iż okryłem ich niesławą. Tak mniemam, opierając się na tym, com usłyszał od pewnej damy wysokiego rodu w Séez, w czasie kiedy byłem tam bibliotekarzem biskupa. Trzeba wiedzieć, że dama ta przez lat dwadzieścia była najlepiej noszącą klaczą w całej Normandii i kto chciał i nie chciał mógł się na niej przejechać truchta czy galopa, wedle gustu. Otóż spytałem pewnego razu, jaki rodzaj rozkoszy sprawił jej największą przyjemność w życiu?
– Rozkosz niesławy! – odparła bez wahania i przekonało mnie to, iż posiada umysł wykwintny.
Pochlebiam może naszym ministrom, przypuszczając, że znajdzie się bodaj jeden tego rodzaju subtelniś pośród nich, ale będę pisał ze świadomym zamiarem złożenia im dyskretnej gratulacji za to, iż są występni i infamisy. Na cóż zresztą odkładać na potem pomysł tak piękny? Oto poproszę niezwłocznie kochanego pana Blaizota o niewielki zeszycik i skreślę od razu pierwszy rozdział nowej Menippei.
Wyciągnął już rękę do zdumionego Blaizota, ale pan Hibou wstrzymał go nagle.
– Odłóż, księże Hieronimie, wykonanie pięknego projektu swego aż do czasu, kiedy zabiorę cię z sobą do Holandii i wyrobię ci w Amsterdamie posadę u jakiegoś fabrykanta limoniady czy właściciela łaźni parowej. Będziesz tam w spokoju ducha mógł po całych nocach pisać swą Menippeję na jednym końcu stołu, ja zaś na drugim pisał będę paszkwile. Będzie to dzieło zbożne i kto wie, czy nie przyczynimy się do zmiany ustroju państwa. Paszkwiliści mają więcej, niż się zdaje, zasług w obalaniu rządów; przysposabiają katastrofę, której dokonywują potem ludy.
– Cóż by to był za triumf! – dodał po chwili syczącym głosem, który ulatał szczelinami szczerbatych, czarnych, spróchniałych zębów wraz z przykrym odorem jamy ustnej. – Cóż by to za radość była, gdyby mi się udało obalić któregoś z tych panków, którzy mnie tyle razy pakowali do Bastylii! Weźmy się obaj razem do tej pięknej pracy, księże Hieronimie!
– Za nic w świecie! – odrzekł drogi mistrz mój. – Nie chcę pod żadnym warunkiem przyczyniać się do zmiany formy rządu państwa, a jeśli mój Apokolokyntos, czy Menippeja taki mają dać rezultat, to stanowczo rezygnuję z pisania.
– Co? – wrzasnął zdumiony paszkwilista. – Czyż nie mówiłeś dobrodziej przed chwilą, że rząd nasz diabła wart?
– Mówiłem! – odrzekł ks. Coignard. – Ale idę w ślady mądrej metody onej staruszki syrakuzańskiej, która za rządów Dionizjusza, znienawidzonego przez cały lud potwora, codziennie chodziła do świątyni modlić się za pomyślność tyrana. Powiadomiony o tej dziwnej nabożności, Dionizjusz zapragnął dowiedzieć się, jaki jest jej powód. Kazał sprowadzić zacną kobiecinę i spytał.
– Jestem stara – odparła – żyłam pod wielu już tyranami i zrobiłam spostrzeżenie, że po złym nastawał jeszcze gorszy. Ty jesteś największym potworem, jakiego widziałam, a więc twój następca byłby czymś tak przeraźnym, że trudno sobie wyobrazić, i chyba świat by się musiał skończyć pod jego rządami. Dlatego to właśnie proszę bogów, by nastał jak najpóźniej.
Ta starowina, drogi Puchaczu nasz, miała wielką słuszność. Owce winny znosić cierpliwie strzyżenie nożycami starego pasterza, bo może nastać młody, który im zedrze wełnę razem ze skórą.
Na te słowa rozlała się żółć Puchacza i jął mówić z oburzeniem i goryczą wielką:
– O, cóż za nikczemne, tchórzliwe słowa! Cóż za maksymy niegodne! O księże, jakże mało leży ci na sercu dobro narodu! Zaprawdę, nie zasługujesz na wieniec dębowy, przyobiecany przez poetów mężnym obrońcom ojczyzny i obywatelom! Trzeba ci było przyjść na świat u Tatarów, Turków, być rabem niewolnym Dżengisno-chana23 lub Bajazeta24, nie zaś żyć w Europie, gdzie cię nauczono zasad praw obywatelskich i wtajemniczono w arkana filozofii! Co słyszę? Chcesz dźwigać jarzmo złego rządu, nie myśląc zgoła o zmianie? Uczucia tego rodzaju w republice urządzonej po mojej myśli zostałyby ukarane co najmniej wygnaniem czy relegacją. Tak, drogi księże, dorzucę osobny artykuł do wzorowanego na starożytności projektu konstytucji, nad którym właśnie pracuję, a artykuł ten zawierać będzie postanowienia karne przeciw podobnym tobie, złym obywatelom. Wyznaczę srogie kary na każdego, kto, mogąc ulepszyć urządzenia państwowe, nie uczyni tego.
– Ha… ha… ha! – odrzekł ze śmiechem ks. Coignard. – To mnie wcale nie zachęca do zamieszkania w twojej nowej Arkadii, drogi panie Puchaczu. Z tego, co słyszę, widzę, że panować tam będzie straszliwy przymus!
Pan Jan Hibou wyprostował się i odparł sentencjonalnie:
– Będzie panował jeno przymus cnoty!
– Ach! – zawołał ksiądz. – Jakże słusznym było postępowanie owej syrakuzańskiej staruszki! Wiedziała ona, że kto przeżyje panów Dubois i Fleury, zadrży przed panem Hibou! Otwierasz, drogi Puchaczu, przede mną widoki rządów despotów i obłudników i w celu ziszczenia tego raju na ziemi chcesz, bym został roznosicielem limoniady lub parobkiem w łaźni na którymś z kanałów Amsterdamu? Dziękuję uprzejmie za tę łaskę! Zostanę sobie spokojnie przy ulicy Św. Jakuba, gdzie można spijać winko i podstawiać nogi ministrom. Nie sądź, że zdołasz mnie pociągnąć mirażem rządów ludzi uczciwych, którzy wolność otaczają taką palisadą gwarancji, iż człowiek nabija się co chwila na pal!
– Księże – powiedział Jan Hibou, rozgorączkowany – czy możesz z dobrą wiarą wydawać sądy o moim systemie policyjnym, jakiego projekt ułożyłem w Bastylii, a którego nie znasz wcale?
– Panie – odrzekł mistrz – nie uznaję systemu opartego na intrydze i gwałcie! Opozycja to bardzo zła szkoła rządzenia, a politycy rozumni, którzy przed dojściem do władzy muszą się czasem imać tych środków, starają się usilnie rządzić wedle zgoła odmiennych maksym, jak te, które głosili za opozycji. Widzieliśmy w Chinach i gdzie indziej. Skłania ich do tego ta sama konieczność, której ulegali ich poprzednicy. Do rządów wnoszą jeno jedną nowość, to znaczy swój brak doświadczenia. To mnie skłania, panie Hibou, do twierdzenia, że każdy nowy rząd będzie gorszy od dawnego, nie różniąc się odeń zasadniczo. Wszakżeśmy już tego doświadczyli.
– Jesteś tedy ksiądz zwolennikiem nadużyć i bezprawia? – spytał szorstko pan Hibou.
– Tyś powiedział! – odparł spokojnie drogi mistrz mój. – Rządy są jak wino, klarują się i stają słodsze z biegiem czasu. Najsroższe zatracają z czasem swe pazury. Boję się monarchii, gdy młoda i silna, boję się również nowonarodzonej republikańskiej cnoty; ponieważ zaś na tej ziemi musimy już podlegać złym rządom, przeto czuję pociąg do książąt i monarchów, którzy utracili już swój wigor męski.
Na te słowa imć pan Hibou wsadził z pasją kapelusz na głowę i powiedział „do widzenia” głosem mocno zirytowanym.
Gdy odszedł, pan Blaizot podniósł oczy znad swych rejestrów i ozwał się do mego mistrza, poprawiając okulary na nosie:
– Od czterdziestu blisko lat jestem księgarzem pod „Obrazem Św. Katarzyny” i zawsze radością mnie nową napełnia przysłuchiwanie się rozmowom ludzi uczonych, przychodzących do mego sklepu. Ale nie bardzo gustuję w enuncjacjach na temat spraw publicznych. To podnieca zanadto i powoduje jałowe spory.
– Nie ma bowiem w tych sprawach stałych i ugruntowanych zasad – zauważył mistrz.
– Istnieje w każdym razie co najmniej jedna, której podawać w wątpliwość nikt nie może! – odparł pan Blaizot. – Musiałby być złym katolikiem i złym Francuzem ten, kto by powątpiewał w cudowne działanie świętej ampułki z Reims, której krzyżmo namaszcza królów naszych na przedstawicieli Pana Naszego Jezusa Chrystusa w państwie francuskim. Oto niewzruszalny fundament monarchii i nic nim zachwiać nie może.
IV. Sprawa Missisipi
Jak wiadomo, w roku 1722 toczyła się przed parlamentem paryskim sprawa Missisipi, w którą wmieszani byli, razem z dyrektorami tego towarzystwa, pewien minister, sekretarz króla i kilku intendentów prowincjonalnych. Towarzystwo zostało obwinione o przekupywanie oficerów królewskich, a reszta o liczne przekroczenia, jakich dopuszczają się zwykle chciwi ludzie, stojący u steru państwa, którego rząd jest słaby. Nie ulega wątpliwości, że w czasach owych wszystkie organy rządu były nadwerężone i funkcjonowały wadliwie. W czasie jednej z audiencji tegoż pamiętnego procesu członkowie parlamentu przesłuchiwali panią de la Morangère, żonę jednego z dyrektorów Towarzystwa Missisipi. Zeznała ona, że niejaki imć pan Lescot, sekretarz sędziego śledczego, wezwał ją dyskretnie do Châtelet i dał do poznania, iż od niej samej tylko zależy ocalenie męża, człowieka wielkiej urody i pięknej postawy. Powiedział do niej te mniej więcej słowa: „Pani, prawdziwych przyjaciół króla oburza w tej całej sprawie głównie fakt, że nie są w nią wmieszani janseniści. Janseniści, jak pani wiadomo, są to wrogowie korony i świętej religii naszej. Daj nam, pani, sposobność skompromitowania jednego bodaj z nich, a my ocenimy jak należy tę przysługę uczynioną państwu, puścimy wolno męża i zdejmiemy areszt z jego majątku”.
Gdy pani de la Morangère skończyła to zeznanie, nieodpowiednio zgoła złożone publicznie, pan prezydent parlamentu zmuszonym się uczuł wezwać do wielkiej sali rozpraw imć pana Lescota, który zrazu próbował przeczyć. Ale pani de la Morangère miała przecudne, głębokie oczy, których spojrzeniu nie mógł się długo oprzeć biedny sekretarz. Zmieszał się tedy i przegrał sprawę. Był to wysoki, brzydki, rudy człeczysko, podobny do Judasza z Kariotu.
Szczegół ten dostał się do pism i stał się tematem rozmów Paryża. Mówiono o nim po salonach, na spacerach, u fryzjerów i po kioskach z limoniadą. Pani de la Morangère budziła sympatię wszystkich, zaś imć Lescot wstręt ogółu.
Zaciekawienie było jeszcze silne, gdy pewnego dnia udałem się wraz z mym drogim mistrzem, księdzem Hieronimem Coignardem, do pana Blaizota, jak już wiadomo wszystkim, księgarza pod „Obrazem Św. Katarzyny” przy ulicy Św. Jakuba.
Spotkaliśmy w sklepie sekretarza osobistego jednego z ministrów, pana Gentila, zatopionego w książce nadesłanej świeżo z Holandii, oraz słynnego pana Roman, autora wielu bardzo cenionych prac o „racji stanu”. Stary Blaizot, skulony za ladą, czytał gazetę.
Ks. Hieronim Coignard przysunął się do niego blisko, chcąc poprzez ramię zachwycić25 kilka bodaj nowinek, na które był bardzo łasy. Ten mędrzec, ten człowiek obdarzony geniuszem, nie wziął w udziale najdrobniejszej nawet cząstki dóbr tej ziemi, toteż wypiwszy szklaneczkę wina pod „Małym Bachusem”, nie miał już grosza na kupno gazety. Odczytawszy spoza pleców pana Blaizot zeznanie pani de la Morangère, oświadczył, że się stało dobrze i że zadowolony jest z tego, iż wieża krzywd wiekowych zaczyna walić się pod lekkim dotknięciem kobiecej dłoni, czego zresztą mnóstwo przykładów znaleźć można w Piśmie świętym.
– Ta dama – dodał – mimo że sprzymierzona jest z publikanami, których nie znoszę, przypomina owe silne kobiety, wysławiane w Księdze Królów. Pociąga dziwną mieszaniną uczciwości i sprytu, toteż z żywą sympatią witam jej zwycięstwo.
Pan Roman przerwał mu.
– Ostrożnie, księże drogi – powiedział wznosząc rękę – ostrożnie! Zwracam uwagę, że traktujesz sprawę z punktu czysto indywidualnego i osobniczego, nie biorąc zgoła w rachubę, co koniecznie uczynić należy, interesów państwa, związanych nierozłącznie z owym fatalnym zeznaniem. We wszystkim dopatrywać się musimy racji stanu, a jasnym jest, że ta naczelna racja domagała się, by pani de la Morangère nie zeznawała wcale, albo… by słowa jej nie znalazły wiary.
Pan Gentil podniósł nos znad książki.
– Przesadzono w sposób absurdalny doniosłość całego tego zeznania! – oświadczył stanowczo.
– O, panie sekretarzu – odparł pan Roman żywo – nie damy chyba wmówić w siebie, że wydarzenie, które pana wyrzuciło z siodła, nie posiada żadnego znaczenia. Obaliliście się obaj, zacny panie, zarówno pan jak i pański szef, to nie ulega kwestii, i żal mi bardzo. Ale więcej niż upadku ministra, którego dotknął cios, żałuję, że nie był on w możności uprzedzić tego ciosu i udaremnić go.
Pan Gentil dał do zrozumienia lekkim mrugnięciem powiek, że w tym punkcie najzupełniej zgadza się z mówcą.
Pan Roman ciągnął dalej:
– Państwo przypomina zupełnie organizm ludzki. Nie wszystkie jego funkcje są piękne i dostojne i dlatego to koniecznym jest ukrywać niektóre, często najniezbędniejsze.
– Ach, panie – ozwał się ksiądz Coignard – czy było koniecznym takie postępowanie pana Lescota z biedną żoną więźnia? Przecież to hańba?
– Hańbą stało się to dopiero z chwilą, kiedy wyszło na jaw! – odrzekł pan Roman. – Przedtem było drobiazgiem. Jeśli ktoś życzy sobie posiadać rząd, co jedynie wznosi człowieka ponad zwierzęta, to musi dać rządzącym środki wykonywania tej władzy. Pierwszym z nich jest tajemnica. Dlatego też rząd ludowy, najmniej tajny, jest jednocześnie najsłabszy. Czyż sądzisz, księże Hieronimie, że można ludźmi kierować za pomocą cnoty? To urojenie, to sen!
– Nie sądzę tak! – odparł dostojny mistrz. – W różnych okresach życia mego czyniłem spostrzeżenie, że ludzie są to złe i głupie zwierzęta, które ulec mogą jeno sile lub chytrości. Ale trzeba zachować w tym pewną miarę i nie niweczyć doszczętnie tej odrobiny dobrych skłonności, jakie stanowią przymieszkę złych instynktów w ich duszach. Przecież człowiek, szanowny panie, jakkolwiek jest zły, nikczemny, głupi i okrutny, stworzony został na obraz i podobieństwo Boga i pozostało w nim kilka bodaj cech tej pierwotnej jego natury. Rząd mijający się z przeciętną bodaj i wszystkich obowiązującą uczciwością i niecący oburzenie mas ludu powinien zostać obalony!
– Ciszej! Ciszej, księże Hieronimie! – powiedział pan Gentil.
– Suweren nie myli się nigdy! – oświadczył pan Roman – a maksymy pańskie, księże dobrodzieju, godne są buntownika. Ci, co takie mają poglądy, zasługują na to, by w ogóle żadnego nie posiadali rządu.
– Jeśli rząd, jak pan dajesz do zrozumienia, polega na oszustwie, gwałcie, zdzierstwach wszelakiego rodzaju – odrzekł drogi mój mistrz – to nie ma obawy, by ta pogróżka mogła mieć jakiś dotkliwszy skutek. Znajdziemy jeszcze sporo ministrów i gubernatorów prowincji, z których tworzyć sobie będziemy mogli niezliczone rządy. Chciałbym jeno, by na miejsce obecnych zjawili się inni. Nowi nie mogą być chyba gorsi od dawnych, a któż wie, czy nie byliby nawet trochę lepsi?
– Ostrożnie, ostrożnie! – powiedział pan Roman. – Najcudowniejszą rzeczą w państwie jest właśnie ów rozwój i nieprzerwane następstwo, a jeśli nie ma na świecie państw doskonałych, to przyczynę tego zjawiska upatruję w potopie, który za czasów Noego wprowadził wielkie zaburzenia w dziedziczeniu władzy królewskiej i następstwie tronu różnych państw świata. Nastał nieporządek, z którego po dziś dzień otrząsnąć się nie możemy.
– Szanowny panie – odparł mój mistrz – teorie pańskie są wielce zabawne. Wszakże dzieje ludzkości mieszczą w sobie mnóstwo rewolucyj, wojen domowych, zaburzeń i buntów spowodowanych okrucieństwem panujących i zaprawdę nie wiem, co podziwiać należy dzisiaj bardziej: bezwstyd władców czy cierpliwość ludów?
Sekretarz wyraził ubolewanie, że ksiądz Coignard zapoznaje dobrodziejstwa monarchii, zaś pan Blaizot zwrócił uwagę, że jest rzeczą niewłaściwą dysputować o sprawach publicznych w sklepie księgarza.
Gdyśmy wyszli, pociągnąłem drogiego mistrza mego za rękaw sutanny i spytałem:
– Księże dobrodzieju, zapomniałeś, widzę, zupełnie o owej staruszce syrakuzańskiej, skoro domagasz się zmiany tyrana?
– Rożenku, synu mój – odrzekł – przyznaję ochotnie, że popadłem w sprzeczność. Ale ta dwulicowość, którą odkryłeś słusznie w poglądach moich, nie jest tak szkodliwą jak druga, zwana przez filozofów antynomią. Charron zapewnia w swym dziele O mądrości, że istnieją antynomie, których rozwikłać niepodobna. Ja sam widzę zawsze, ilekroć zatapiam się w zgłębianiu natury, co najmniej pół tuzina owych diablic, wyprawiających harce w mym mózgu i chcących sobie wzajem wydrapać oczy. Opuszcza mnie nadzieja pogodzenia ich i im właśnie przypisuję całą winę, iż nie uczyniłem wielkich postępów w metafizyce. W tym jednak wypadku, Rożenku, synu mój, sprzeczność owa jest jeno pozorna. Rozum mój stoi zawsze po stronie syrakuzańskiej staruszki i ma dzisiaj ten sam pogląd, jak miał wczoraj. Dałem się tylko dzisiaj unieść sercu i dałem folgę uczuciu, jak człek powszedni.
V. Wielkanocne jajka
Ojciec mój był kucharzem i miał gospodę przy ulicy Świętego Jakuba, naprzeciwko kościoła Św. Benedykta Beturneńskiego, i nie mogę twierdzić, by miał zamiłowanie w wielkim poście, gdyż uczucie tego rodzaju byłoby u kucharza wprost nienaturalne. Ale przestrzegał postów i abstynencji, jak przystało dobremu katolikowi. Nie mając pieniędzy na kupno dyspensy w arcybiskupstwie, zadowalał się w dni postne suszonym kablonem26, wraz ze swoją żoną, synem, psem i zwykłymi gośćmi, pośród których najczęstszym był drogi mistrz mój, ksiądz Hieronim Coignard.
Świątobliwa matka moja nie byłaby nigdy zezwoliła na to, by stróż naszego dobytku, Burek, ogryzł jedną bodaj kość w Wielki Piątek. Dnia tego nie dorzucała do osypki biednego zwierzęcia mięsa ani też nie maściła mu jadła.
Daremnie przedstawiał jej szczegółowo ksiądz Coignard, że źle czyni, gdyż, biorąc rzecz ze stanowiska słuszności, Burek, nie mający udziału w świętej tajemnicy Odkupienia, nie ma również obowiązku ograniczania się w jadle z tego tytułu.
– Zacna pani! – mawiał ten wielki człowiek. – Słuszna to i sprawiedliwa rzecz, byśmy, jako członkowie świętego Kościoła, zaspokajali swój głód w dnie nakazane suchym jeno kablonem. Ale zdaje mi się, że włączanie psa do owych zbawiennych i świątobliwych umartwień, które miłe są Bogu i dlatego pochwały godne, choć w innym razie byłyby śmieszne i wstrętne, że, powiadam, owo włączanie bezrozumnej istoty w praktyki katolickie jest przesądem, bezbożnością, zuchwalstwem, a może nawet świętokradztwem. Jest to występek, który prostota serca pani czyni bezwinnym, który by jednak był zbrodnią u doktora filozofii czy prawa, a nawet każdego katolika o umyśle krytycznym. Praktyka taka, szanowna gosposiu nasza, wiedzie prosto do najstraszniejszej herezji, bowiem wynika z niej przypuszczenie, że Pan nasz Jezus Chrystus umarł dając życie nie tylko za synów Adama, ale nawet za bezrozumne stworzenia. Takie twierdzenie sprzeciwia się zupełnie Pismu Świętemu.
– Być może! – powiadała na to zwykle matka moja. – Ale gdyby Burek jadł mięso w Wielki Piątek, zdawałoby mi się, że jest Żydem, i nabrałabym doń obrzydzenia! Czy to także grzech, księże dobrodzieju?
Drogi mistrz mój uśmiechał się i, pociągnąwszy haust wina, odpowiadał z dobrocią:
– Zacna gosposiu, nie roztrząsając na razie, czy pani grzeszy, czy nie, powiem jeno, że nie masz w pani śladu zła i że wierzę w zbawienie duszy pani dużo silniej niż w takiż los dusz kilkunastu znanych mi osobiście biskupów i kardynałów, którzy napisali niezrównane traktaty o prawie kanonicznym.
Burek obwąchiwał swą chudą osypkę i połykał ją dławiąc się każdym łykiem, a ojciec udawał się z księdzem Coignardem na krótkie posiedzenie pod „Małego Bachusa”.
W ten sposób spędzaliśmy przykładnie ostatni wielkopostny tydzień w gospodzie „Pod Królową Gęsią Nóżką”. Ale za to, skoro tylko dzwony kościoła Św. Benedykta Beturneńskiego ogłosiły w poranek Wielkiej Nocy radosną wieść Zmartwychwstania Pańskiego, ojciec mój nadziewał na rożny całymi tuzinami kurczęta, kaczki i gołębie, a Burek, przysiadłszy u komina, na którym buzował wielki ogień, wciągał w nozdrza ponętny zapach rumieniącego się sadła i poruszał ogonem raźno, a jednocześnie z powagą i zadumą głęboką.
Stary, podupadły, ślepy niemal, zażywał jeszcze uciech tego życia, którego przeciwności znosił z rezygnacją czyniącą je mniej dotkliwymi. Był to mędrzec prawdziwy i nie dziwię się nawet, że matka włączała w pobożne praktyki nasze istotę tak rozumną.
Po przykładnym wysłuchaniu sumy zasiadaliśmy do uczty w sali przesyconej niezrównanymi zapachami, a ojciec zabierał się do jadła z radością i namaszczeniem wprost religijnym. Zapraszał zazwyczaj do stołu kilku pisarzy z prokuratorii oraz mego przezacnego mistrza, księdza Hieronima Coignarda. W roku pańskim 1725, pamiętam doskonale, mistrz mój przyprowadził ze sobą pana Mikołaja Wisienkę, którego wykopał z jakiejś ciemnej jamy przy ulicy Mularskiej, gdzie ten znakomity mąż po całych dniach i nocach pisał dla wydawców holenderskich sprawozdania z ruchu naukowego i artystycznego w Paryżu. Pośrodku stołu, ułożona kunsztownie w drucianym koszyku, wznosiła się cała góra czerwonych pisanek, a gdy ksiądz Coignard odmówił Benedicite, jaja te stały się głównym tematem rozmowy.
– Czytamy w Aeliuszu Lampridiuszu – ozwał się pan Mikołaj Wisienka – że kura będąca własnością ojca Aleksandra Sewera zniosła w dniu urodzin tego przeznaczonego na władcę dziecięcia purpurowe jajo.
– Lampridiusz ów – odparł drogi mój mistrz – nie posiadający sam dużo sprytu, posługiwał się zapewne kobietami celem rozgłaszania baśni tego rodzaju, bo były one w sam raz dla kumoszek. Pan jednak, drogi Wisienko, jesteś chyba zbyt mądry, by z tego mętnego źródła wysnuwać obyczaj katolickich czerwonych pisanek czasu Wielkiej Nocy.
– Nie wierzę w istocie – wyznał pan Mikołaj – by obyczaj ten zaczął się od jaja Aleksandra Sewera. Z zapisku Lampridiusza wyciągam ten jeno wniosek, że u pogan purpurowe jajo było proroctwem władzy królewskiej. Zresztą – dodał dla ścisłości – jajo to musiało zostać w ten czy inny sposób pomalowane, gdyż kury nie niosą czerwonych jaj.
Matka stała przy kuchni i przyozdabiała półmiski w sposób arcyapetyczny. Na te słowa ozwała się, mniemając słusznie, iż temat wkracza w jej teren operacyjny:
– Za pozwoleniem! Z dziecięcych lat pamiętam jedną czarną kurę, która niosła jaja zupełnie niemal brunatne, toteż nie wzbraniam się dać wiary, że istnieją kury znoszące jaja czerwone lub przynajmniej czerwonawe, przypominające kolorem barwę cegły.
– Wszystko możliwe! – zawołał drogi mistrz zgodliwie. – Natura wykazuje w swych dziełach rozmaitość znacznie większą, niż to przypuszczamy zazwyczaj. W rozmnażaniu zwierząt spotykamy dziwactwa wszelakiego rodzaju, o czym świadczą dowodnie zbiory przyrodnicze, mieszczące nieraz potworki stokroć dziwniejsze niż jaja czerwone.
– W gabinecie królewskim historii naturalnej – powiedział uczony pan Wisienka – znajduje się cielę o pięciu nogach i dwa o dwu głowach.
– Słyszałam coś lepszego w Auneau koło Chartres – odrzekła matka stawiając na stole duży półmisek, na którym widniała góra kiełbasek z kapustą, wyłaniająca chmurę woni, bijącą aż pod pułap. – Przyszło tam na świat dziecko o gęsich nogach i głowie węża. Akuszerka obecna przy porodzie tak się przeraziła, że rzuciła potworka w ogień.
– Ostrożnie! Ostrożnie! – zawołał mistrz. – Nie zapominajże, droga gosposiu nasza, że człowiek rodzi się z kobiety po to, by służyć Bogu, a niepodobna tego dokazać mając głowę węża, przeto niemożliwe są na świecie takie dzieci. Akuszerce śniło się to chyba lub zakpiła sobie ze słuchaczy.
– Księże dobrodzieju – powiedział pan Wisienka uśmiechając się z lekka – widziałeś pewnie równie dobrze jak ja w gabinecie królewskim płód o czterech nogach i dwu płciach, przechowywany w słoju ze spirytusem, zaś w drugim słoju dziecko bez głowy, z jednym okiem powyż pępka. Czyż te dzieci mogłyby lepiej służyć Bogu od noworodka z głową węża, o którym mówiła pani Leonardowa? Cóż powiedzieć dopiero o noworodkach dwugłowych, co do których zgoła nie wiadomo, zali nie posiadają dwu dusz? Przyznaj, dobrodzieju, że natura, pozwalając sobie na te okrutne igraszki, sprawia nieraz dużo kłopotu teologom.
Mistrz otwierał już usta do odpowiedzi i byłby niezawodnie zniweczył doszczętnie zarzuty pana Wisienki, gdyby nie uprzedziła go matka, której powstrzymać nie była w stanie żadna ludzka siła, gdy raz nabrała ochoty do mówienia. Oświadczyła kategorycznie, iż noworodek z Auneau nie był stworzeniem człowieczym, ale diabeł zrobił go córce pewnego piekarza.
– Najlepszy dowód – dodała – że nikomu na myśl nie przyszło ochrzcić potwora i pochowano go zawiniętego w serwetę w kącie ogrodu. Gdyby to była istota ludzka, złożono by ją niezawodnie w poświęconej ziemi. Ile razy diabeł zrobi dziecko kobiecie, zawsze nadaje mu postać zwierzęcia.
– Droga pani Leonardowo – zauważył ksiądz Coignard – dziwne to zaiste, że wieśniaczka zna się lepiej na diable od doktora świętej teologii, i podziwiam, iż informacje swe czerpiesz, córko moja, od akuszerki z Auneau, ufając, iż wie, czy taki lub owaki płód zalicza się do ludzkości odkupionej krwią Boga! Wierzaj mi, te wszystkie diabelstwa są w gruncie jeno wytworem nieczystej wyobraźni, którą wygnać powinna byś, droga gosposiu nasza, z myśli swojej. Nigdzie nie wyczytałem w pismach ojców Kościoła, by diabeł miał robić dzieci dziewczętom. Opowieści o spółkowaniu z szatanem są to jeno fantazje zgoła wstrętne i wstyd doprawdy, iż jezuici i dominikanie pisali o tym traktaty.
– Święte słowa powiadasz, czcigodny księże – oświadczył pan Wisienka nadziewając na widelec kiełbaskę z półmiska – tylko nie odpowiadasz na twierdzenie, iż dzieci, przychodzące na świat bez głowy, nad wyraz źle są przystosowane do przeznaczenia człowieka, którym jest, jak powiada Kościół, poznanie, służenie i kochanie Boga, i że natura nie jest w tym wypadku, podobnie jak i w marnotrawieniu mnóstwa zarodników, dostatecznie teologiczna i katolicka.
– Oo! – zakrzyknął ojciec potrząsając widelcem, na którym widniało smakowite udko kapłona. – O, cóż to za straszne, cóż za poczwarne roztrząsania! Czyż odpowiadają one uroczystości, jaką święcimy dzisiaj? Co prawda, winną tu jest żona moja, podając na stół dziecko z głową węża, jak gdyby potrawa ta godną była uczciwych i zbożnych biesiadników. Jakże się stać mogło, by z moich pięknych, czerwonych pisanek wylęgły się szatany i poczwary?
– Kochany gospodarzu – rzekł ksiądz Coignard – z jaja może wylęgnąć się mnóstwo rzeczy. Poganie na tej podstawie stworzyli dużo baśni, kryjących wiele filozoficznych myśli. Jestem jednakże równie jak ty, panie Leonardzie, zdumiony, że spod łupiny jaj katolickich, farbowanych purpurą starożytnych, które zajadamy obecnie, mogło wydobyć się tyle bezbożnych dziwolągów.
Pan Mikołaj Wisienka spojrzał na mego mistrza spod oka i uśmiechnął się chłodno:
– Księże Hieronimie! – powiedział. – Te jaja farbowane burakami, których skorupki zaścielają podłogę pod stopami naszymi, nie są tak dalece w istocie swej chrześcijańskie i katolickie, jak ci się wydaje. Jaja wielkanocne mają pochodzenie zgoła pogańskie i oznaczają tajemnicę budzenia się przyrody do życia w porze ekwinokcjalnej roku. Jest to symbol prastary, zachowany w religii chrześcijańskiej.
– Z równym prawem i równie rozsądnie – odparł mistrz – można twierdzić, że jest to symbol Zmartwychwstania Pańskiego. Co do mnie, nie lubuję się wcale w obciążaniu religii subtelnościami symbolicznymi i zdaje mi się, że sama radość spowodowana zjadaniem jaj, których brak odczuwało się przez cały wielki post, dostatecznie tłumaczy, dlaczego w pierwsze święto występują na stole w uroczystym przystroju purpury królewskiej. Ale mniejsza z tym, są to drobiazgi, w których lubują się jeno umysły erudytów i molów bibliotecznych. W wywodach pańskich uderza mnie co innego, mianowicie, że przeciwstawiasz ciągle wiedzę przyrodniczą religii i usiłujesz, panie Wisienko, uczynić jedną przeciwniczką drugiej. Jest to, szanowny mężu, bezbożność taka, że zadrżał przed nią nawet ten poczciwiec, gospodarz nasz, kucharz z zawodu, mimo iż nie rozumie nic a nic! Mnie to zgoła nie wzrusza, gdyż argumenty tego rodzaju nie mogą zwieść na chwilę nawet umysłu, który wie, jaką stąpać drogą.
Rozumowanie twe, drogi Wisienko, pełne jest racjonalizmu i naukowości, które są jeno wąskim, krótkim i brudnym zaułkiem, na końcu którego człowiek rozbija sobie nos o twardy mur, zgoła nie mogąc mówić o honorze. Rozprawiasz jak ów głęboko uczony aptekarz, który sądzi, iż poznał naturę, ponieważ powąchał kilka pozorów zgoła zewnętrznych. I wydałeś sąd aptekarski, że rozmnażanie naturalne, wydające monstra, nie leży w planie Boga, który stwarza człowieka, by głosił chwałę jego: Pulcher hymnus Dei homo immortalis27. Jakżeś łaskawy, iż nie wspomniałeś nawet o noworodkach, umierających bezpośrednio po urodzeniu, o szaleńcach, matołkach oraz tych wszystkich, którzy, zdaniem twym, nie są, jak powiada Laktancjusz, pulcher hymnus Dei, pięknym hymnem Boga. Cóż jednak wiesz o tym wszystkim, Wisienko moja? Cóż my wiemy w ogóle wszyscy? Sądzę, że nie uważasz mnie, drogi przyjacielu, za jednego z czytelników swych w Amsterdamie czy Hadze i nie zechcesz wmówić we mnie, iż nieświadoma natura jest kamieniem obrazy dla naszej świętej wiary katolickiej? Natura, zacny panie, jest to w oczach naszych jeno szereg nie związanych ze sobą niczym obrazów i faktów, których znaczenia odkryć nie umiemy, i przyznaję, że idąc jej śladem, nie potrafię rozeznać w noworodku ani chrześcijanina, ani męża dojrzałego, ani nawet indywiduum, gdyż ciało i jego rozwój są to hieroglify zgoła nieczytelne. Ale to nic, widzimy bowiem jeno odwrotną stronę tkaniny. Nie upierajmy się dowiedzieć czegokolwiek, gdyż z tej strony nie możemy nic zobaczyć. Odwróćmy raczej całą rzecz na stronę poznawalną, czyli spójrzmy na duszę ludzką, zjednoczoną z Bogiem.