Kitabı oku: «W cieniu wiązów», sayfa 4

Yazı tipi:

VII

Tego wieczora ksiądz Lantaigne, rektor seminarium, w czasie swej zwykłej przechadzki wzdłuż wałów spotkał profesora nadzwyczajnego na wydziale humanistycznym, pana Bergeret, który uchodził za umysł znakomity, lecz dziwaczny.

Ksiądz Lantaigne wybaczał mu jego sceptycyzm i chętnie z nim rozmawiał, gdy spotkał go w cienistej alei wiązów. Pan Bergeret ze swej strony rad był badać duszę inteligentnego księdza. Obaj wiedzieli, że ich rozmowy na ławce w alei publicznej nie podobają się ani dziekanowi wydziału, ani arcybiskupowi. Ale księdzu Lantaigne obca była przezorność ludzka, a pan Bergeret, bardzo znużony, zniechęcony i smutny, dawno wyrzekł się względów bezużytecznych.

Jego przyzwoita i taktowna niewiara, częste napady dewocji jego żony i nie kończące się katechizowanie córek sprawiły, że w biurach ministerstwa uchodził za klerykała, niektóre zaś przypisywane mu zdania wyzyskiwali przeciwko niemu katolicy z przekonania i patrioci z zawodu. Zawiedziony w swej ambicji, pan Bergeret chciał przynajmniej żyć według swej woli i, nie potrafiwszy podobać się, dyskretnie starał się nie podobać.

Tego jasnego i cichego wieczora, ujrzawszy księdza Lantaigne, który zbliżał się zwykłą drogą, pan Bergeret postąpił kilka kroków ku niemu i spotkał się z nim pod pierwszymi wiązami alei.

– „Szczęsne mi miejsce, w którym cię spotykam”43 – przemówił ksiądz Lantaigne, który wobec profesora literatury chętnie popisywał się cytatami literackimi.

W kilku niezbyt sprecyzowanych zdaniach wyrazili całą litość, jaką wzbudzał w nich świat, w którym żyć musieli. Ksiądz Lantaigne ubolewał nad upadkiem tego starożytnego grodu, w wiekach średnich tak bogatego w idee i naukę, a teraz podległego kilku sklepikarzom-masonom; pan Bergeret natomiast mówił:

– Ludzie byli dawniej tacy jak i dzisiaj, to jest mierni zarówno w dobrym, jak w złym.

– O nie! – odrzekł ksiądz Lantaigne – ludzie mieli tęgi charakter i mocne doktryny w owych czasach, gdy Rajmund Wielki, nazwany Doctor balsamicus, wykładał w tym mieście cały zasób wiedzy ludzkiej.

Ksiądz i profesor zasiedli na kamiennej ławce, na której siedzieli już dwaj milczący, bladzi i znużeni starcy. Z ławki był widok na zieloną łąkę, która opadała miękko w przejrzystej mgle aż do topoli rosnących nad rzeką.

– Księże rektorze – rzekł profesor – jak wszyscy, przerzuciłem i ja w bibliotece miejskiej Hortus i Thesaurus Rajmunda Wielkiego. Nadto czytałem świeżo wydaną książkę księdza Cazeaux o Doktorze balsamicznym. Otóż, co mnie w tej książce uderzyło…

– Ksiądz Cazeaux jest jednym z moich uczniów – przerwał ksiądz Lantaigne. – Jego książka o Rajmundzie Wielkim opiera się na faktach, co jest zaletą, i na słusznej doktrynie, co jest bardziej jeszcze pochwały godne i rzadkie, gdyż doktryna zatraca się coraz bardziej w tej Francji upadłej, która była największym narodem, póki była najmocniejsza w teologii.

– Ta książka księdza Cazeaux – ciągnął pan Bergeret – wydała mi się interesująca z różnych powodów. Nie znając teologii błąkałem się w niej nieraz. Ale wyrozumiałem z niej, że błogosławiony Rajmund, ten mnich tak bardzo prawowierny, twierdził, że mędrzec może mieć o tym samym przedmiocie dwa różne, wręcz sprzeczne sądy: jeden teologiczny, zgodny z Objawieniem, drugi czysto ludzki – oparty na doświadczeniu lub rozumowaniu. Doctor balsamicus, którego posąg tak poważnie zdobi podwórzec pałacu arcybiskupiego, utrzymywał, o ile zrozumiałem, że ten sam człowiek może jako obserwator i uczony zaprzeczać prawdom, w które jako chrześcijanin wierzy i które wyznaje. I zdawało mi się, że ksiądz Cazeaux, uczeń księdza rektora, godzi się na taki dziwny system.

Ksiądz Lantaigne, ożywiony tym, co usłyszał, wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę, którą rozwinął jak sztandar, i z twarzą pałającą, z szeroko otwartymi ustami, z czołem podniesionym, rzucił się śmiało w szranki dysputy.

– Panie Bergeret, czy można mieć o tej samej sprawie dwa zupełnie różne sądy, jeden teologiczny, pochodzenia boskiego, drugi czysto racjonalny lub doświadczalny, ludzki – to pytanie rozstrzygam twierdząco. I wykażę panu słuszność tej pozornej sprzeczności na najprostszym przykładzie. Kiedy siedząc w swym gabinecie przed stołem zarzuconym księgami i papierami wołasz: „To nie do uwierzenia, w tej chwili położyłem na stole nóż do rozcinania papieru i nie mogę go znaleźć; widzę go, zdaje mi się, że widzę go jeszcze, a już go nie widzę”, gdy tak myślisz, panie Bergeret, masz dwa zupełnie odmienne sądy o tym samym przedmiocie; jeden, że twój nóż jest na stole, bo na nim być powinien – ten sąd oparty jest na rozumie; drugi, że noża nie ma na stole, skoro go nie znajdujesz; ten oparty jest na doświadczeniu. Oto dwa niezgodne z sobą sądy o tym samym przedmiocie. A jednak są równoczesne. Jednocześnie twierdzisz, że nóż jest i że go nie ma na stole. Wołasz: „Jest tu, jestem tego pewien”, i w tej samej chwili doświadczasz, że go nie ma.

I skończywszy swoje dowodzenie ksiądz Lantaigne, jakby sztandarem scholastyki, potrząsnął swą kratkowaną chustką, upstrzoną tabaką.

Ale profesor nadzwyczajny na wydziale humanistycznym nie był przekonany. Nietrudno mu było wykazać pustkę tego sofizmatu; oszczędzając swego słabego głosu, odrzekł z cicha, że szukając noża doświadcza po kolei, nie zaś jednocześnie obawy i nadziei, skutków niepewności, która trwać nie może, bo ostatecznie zawsze skończyć się musi na tym, że z pewnością się stwierdzi, czy nóż jest na stole, czy go nie ma.

– Nic w tym przykładzie z nożem, nic absolutnie – dodał – nie da się porównać ze sprzecznym sądem, jaki by błogosławiony Rajmund, ksiądz Cazeaux lub ksiądz rektor mogli mieć o jakimś fakcie z Biblii, gdyby twierdzili, że jest jednocześnie prawdziwy i fałszywy. Ksiądz pozwoli mnie także uciec się do przykładu. Wybieram nie dlatego, żeby księdza zakłopotać, ale dlatego, że ten przykład sam mi się na myśl nasuwa, wybieram scenę, kiedy Jozue „wstrzymał słońce”…

Pan Bergeret przesunął językiem po wargach i uśmiechnął się. W głębi duszy był wolterianinem.

– …Jozue wstrzymał słońce. Czyż ksiądz rektor powie jednocześnie, że Jozue słońce zatrzymał i nie zatrzymał go?

Rektor seminarium bynajmniej nie wyglądał na zmieszanego. Świetny dialektyk zwrócił na swego oponenta spojrzenie płomiennych oczu i tchnienie szerokich piersi.

– Zastrzegając się przede wszystkim co do prawdziwej interpretacji, jednocześnie przenośnej i dosłownej owego ustępu Księgi Jozuego, który pan wymienił i na którym przed panem rozbiło się niebacznie tylu niedowiarków, odpowiem śmiało: tak, mam dwa zupełnie różne sądy o tym cudzie. Jako fizyk wierzę zgodnie z zasadami fizyki, to znaczy na podstawie obserwacji, że ziemia kręci się dokoła słońca, nieruchomego. Jako teolog wierzę, że Jozue słońce zatrzymał. Jest w tym sprzeczność. Ale sprzeczność ta nie jest nie do usunięcia. Zaraz to panu wykażę. Idea, którą sobie o słońcu tworzymy, jest czysto ludzka i nie może obowiązywać Boga. Dla człowieka ziemia kręci się dokoła słońca. Zgadzam się na to i przyznaję słuszność Kopernikowi. Ale nie posunę się do tego, by zmuszać Boga, aby tak jak ja był uczniem Kopernika, nie będę dochodził, czy dla Boga ziemia kręci się, czy też nie kręci dokoła słońca. Prawdę powiedziawszy, nie potrzebowałem tekstu Księgi Jozuego, by wiedzieć, że astronomia ludzka nie jest astronomią Boga. Teorie i obliczanie czasu, liczb, przestrzeni nie dotyczą nieskończoności; jest myślą niedorzeczną chcieć Ducha Świętego zawikłać w sprzecznościach matematycznych i fizycznych.

– A zatem – zapytał profesor – godzi się ksiądz z tym, że nawet w matematyce można mieć dwa sprzeczne sądy, jeden boski, drugi ludzki?

– Nie lękam się tej ostateczności – odrzekł ksiądz Lantaigne. – Ścisłość matematyki bardzo zbliża ją do prawdy absolutnej. Ale liczby groźne są tylko o tyle, o ile rozum, szukając w nich uzasadnienia dla siebie, zbłądzi tak dalece, iż we wszechświecie widzi jedynie system liczb. Błąd ten jest potępiony przez Kościół. Jednakowoż powiem śmiało, że matematyka ludzka nie jest matematyką boską. Bez wątpienia nie może być sprzeczności między jedną i drugą i chcę wierzyć, że nie każesz mi powiedzieć, iż dla Boga trzy plus trzy może równać się dziewięć. Ale my nie znamy wszystkich właściwości liczb, a Bóg je zna. Wiem, że są księża uważani za wybitnych, którzy utrzymują, iż wiedza godzić się winna z teologią. Nienawidzę tej zuchwałości, powiedziałbym – tej bezbożności: bo jest pewna bezbożność w tym, by jednoczyć prawdę absolutną, niewzruszoną, z tym rodzajem prawdy niezupełnej i przejściowej, którą zowiemy wiedzą. To szaleństwo, dążące do spojenia rzeczywistości z pozorem, ciała z duszą, wytworzyło już mnóstwo nędznych i szkodliwych sądów, którymi współcześni apologeci dowiedli tylko swej zuchwałej słabości. Jeden z nich, wybitny członek zakonu jezuitów, uznaje wielość światów zamieszkanych; zgadza się, by istoty inteligentne zamieszkiwały Marsa i Wenus, jednak tylko dla ziemi pragnie zachować przywilej Odkupienia, przez co ona staje się jedyną i wyróżnioną w stworzeniu. Drugi, który nie bez powodzenia zajmował w Sorbonie obaloną dziś katedrę teologii, przypuszcza, że geolog mógłby odnaleźć ślady preadamitów, i genezę biblijną redukuje do jednego powiatu we wszechświecie, przeznaczonego na pobyt Adama i jego potomstwa. Pospolite szaleństwa! Smutne zuchwalstwa! Stare nowinki już stokrotnie potępiane! Targają one tylko uroczystą jedność! O ileż lepiej jest głosić, jak Rajmund Wielki i jego historyk, że religia i wiedza nie powinny łączyć się, tak jak nie łączą się absolut i względność, skończoność i nieskończoność, cień i światło!

– Ksiądz rektor – zauważył profesor – gardzi wiedzą.

Ksiądz potrząsnął głową przecząco.

– Bynajmniej, panie Bergeret, bynajmniej! Za przykładem świętego Tomasza z Akwinu i wszystkich doktorów Kościoła sądzę, że wiedzę i filozofię należy starannie uprawiać w szkołach. Nie gardzi się wiedzą bez gardzenia rozumem, nie gardzi się rozumem bez gardzenia człowiekiem, nie gardzi się człowiekiem bez obrazy Boskiej. Niebaczny sceptycyzm względem rozumu ludzkiego jest pierwszym stopniem do zbrodniczego sceptycyzmu, który rzuca się na tajemnice boskie. Cenię wiedzę jako dobrodziejstwo dane nam od Boga. Ale jeśli Bóg dał nam wiedzę, nie dał nam swojej wiedzy. Jego geometria nie jest naszą. Nasza tyczy się płaszczyzny lub przestrzeni. Jego – spełnia się w nieskończoności. Bóg nas nie zwiódł; dlatego sądzę, że istnieje prawdziwa wiedza ludzka. Nie dał nam poznać wszystkiego; dlatego twierdzę, że ta wiedza, aczkolwiek prawdziwa, jest bezsilna wobec Prawdy Prawd. I rozdźwięk ten, ilekroć się z nim spotykam, stwierdzam bez lęku; nie dowodzi on niczego ani przeciwko niebu, ani przeciwko ziemi.

Pan Bergeret przyznał, że system ten wydaje mu się równie zręczny, jak śmiały i zgodny z interesami wiary.

– Ale – dodał – nie jest to doktryna naszego arcybiskupa. Jego Eminencja kardynał Charlot w swych orędziach pasterskich chętnie mówi o prawdach religijnych, potwierdzonych odkryciami nauki, a głównie doświadczeniami Pasteura.

– Och! – odrzekł ksiądz Lantaigne nosowym głosem, w którym brzmiało lekceważenie – w zakresie filozofii Jego Eminencja zachowuje ewangeliczne ubóstwo.

W chwili gdy zdanie to brzmiało wśród drzew, opasła postać w sutannie i kapeluszu księżym przesunęła się przed ławką.

– Niech ksiądz mówi ciszej, księże rektorze – rzekł profesor – ksiądz Guitrel nas słyszy.

VIII

Prefekt Worms-Clavelin rozmawiał z księdzem Guitrel w magazynie pana Rondonneau, złotnika i jubilera. Rozparł się w fotelu, założył nogę na nogę tak, że podeszwa trzewika prawie dotykała podbródka łagodnego staruszka.

– Księże profesorze, ksiądz może powiedzieć szczerze jako człowiek oświecony: ksiądz widzi w religii zbiór przepisów moralnych, niezbędną dyscyplinę, nie zaś przestarzałe dogmaty i tajemnice, których absurdalność wcale nie jest tajemnicza.

Guitrel jako ksiądz miał doskonałe zasady postępowania. Jedną z nich było unikanie skandalu i milczenie raczej niż podawanie prawdy na pośmiewisko niedowiarków. A że ostrożność ta zgadzała się z jego usposobieniem, zachowywał ją ściśle. Ale pan prefekt Worms-Clavelin nie odznaczał się dyskrecją. Jego wielki, mięsisty nos i grube wargi wydawały się jakby potężnymi narządami do wciągania i wchłaniania, czoło zaś w tył podane i wyłupiaste, blade oczy zdradzały doskonałą odporność na wszelką subtelność moralną. Nalegał więc dalej, przeciwko dogmatom chrześcijańskim przytaczał argumenty lóż masońskich i kawiarni literackich i zakończył tym, że dla człowieka inteligentnego niemożliwe jest wierzyć choćby w jedno słowo katechizmu. I kładąc na ramieniu księdza rękę wielką, zdobną w pierścienie, rzekł:

– Kochany ksiądz profesor nic nie odpowiada, ksiądz jest mego zdania.

Ksiądz Guitrel zmuszony był jak męczennik złożyć wyznanie wiary.

– Wybacz pan, panie prefekcie, ale katechizm, ta mała książeczka, którą w pewnych sferach ostentacyjnie lekceważą, zawiera więcej prawd niż tak okrzyczane w świecie grube traktaty filozoficzne. Katechizm łączy najuczeńszą metafizykę z najskuteczniejszą prostotą. Nie jest to moja ocena, wypowiedział ją znamienity filozof, pan Jules Simon44, który stawia katechizm wyżej niż Timaiosa Platona.

Prefekt nie śmiał sprzeciwiać się zdaniu byłego ministra. Jednocześnie przypomniał sobie, że jego hierarchiczny zwierzchnik, obecny minister spraw wewnętrznych, jest protestantem. Rzekł zatem:

– Jako urzędnik szanuję jednakowo wszystkie wyznania, protestantyzm tak samo jak katolicyzm. Jako człowiek jestem wolnomyślicielem, ale gdybym miał jakiemu systemowi dogmatów oddać pierwszeństwo, skłoniłbym się na stronę reformacji.

Ksiądz Guitrel odpowiedział głosem pełnym namaszczenia:

– Są niewątpliwie między protestantami ludzie wielce szanowni dla swych obyczajów, śmiem powiedzieć, ludzie wzorowi według opinii świata. Ale kościół rzekomo reformowany jest tylko członkiem oderwanym od Kościoła katolickiego, a miejsce rozdarcia krwawi dotąd.

Obojętnie słuchając tych silnych słów, zapożyczonych u Bossueta, prefekt wyjął grube cygaro z cygarnicy, po czym podał ją księdzu.

– Służę cygarem, księże profesorze.

Nie mając pojęcia o dyscyplinie kościelnej i przypuszczając, że palenie jest duchowieństwu wzbronione, chciał cygarem swym zakłopotać lub skusić księdza Guitrel. W nieświadomości swojej sądził, że cygarem doprowadzi księdza do grzechu lub skłoni go do nieposłuszeństwa, może do świętokradztwa, prawie do apostazji. Ale ksiądz Guitrel spokojnie wziął cygaro i włożył je ostrożnie do bocznej kieszeni sutanny, mówiąc, że je wypali u siebie w pokoju po wieczerzy.

Tak gwarzyli w gabinecie jubilera pan prefekt Worms-Clavelin i ksiądz Guitrel, profesor retoryki w seminarium. Rondonneau młodszy, dostawca arcybiskupstwa i prefektury zarazem, był obecny przy rozmowie nie biorąc w niej udziału. Załatwiał swe listy, a łysa jego czaszka pochylała się to nad rejestrami handlowymi, to nad próbkami kruszcu nagromadzonymi na stole.

Nagle prefekt podniósł się, pociągnął księdza Guitrel w drugi koniec pokoju, we framugę okna, i rzekł mu do ucha:

– Kochany księże Guitrel, czy ksiądz wie, że wakuje biskupstwo w Tourcoing?

– Istotnie – odrzekł ksiądz – słyszałem o śmierci księdza biskupa Duclou. To wielka strata dla Kościoła francuskiego. Biskup Duclou był człowiekiem równie zasłużonym, jak skromnym. Był świetnym uczonym w homiletyce. Jego listy pasterskie mogą służyć za wzór w tej dziedzinie. Ośmielę się wspomnieć, że znałem go w Orleanie, gdy był tylko księdzem Duclou, czcigodnym proboszczem parafii Św. Sylwestra, i że wówczas zaszczycał mnie swoją przyjaźnią i życzliwością. Wiadomość o jego przedwczesnym zgonie była dla mnie szczególnie bolesna.

Umilkł i opuścił dolną wargę na znak strapienia.

– Nie o to chodzi – rzekł prefekt. – Umarł. Ktoś musi go zastąpić.

Twarz księdza Guitrel w jednej chwili zmieniła się. Zmrużył małe, okrągłe oczka i wyglądał jak szczur, który spostrzegł słoninę w spiżarni.

– Ksiądz rozumie, kochany księże Guitrel – ciągnął prefekt – że cała ta sprawa nic mnie nie obchodzi. Nie ja mianuję biskupów. Nie jestem ani kanclerzem, ani nuncjuszem, ani papieżem, dzięki Bogu.

Roześmiał się.

– Ale proszę mi powiedzieć, w jakich stosunkach ksiądz jest z nuncjuszem?

– Nuncjusz, panie prefekcie, spogląda na mnie życzliwie jako na uległego i pokornego syna Ojca Świętego. Ale nie pochlebiam sobie, żeby mnie szczególnie wyróżniał na tym skromnym stanowisku, które zajmuję i na którym pozostać pragnę.

– Księże profesorze, mówię z księdzem o tej sprawie zupełnie poufnie, nieprawdaż? Bo mówi się o tym, żeby do Tourcoing posłać księdza z mego departamentu. Wiem z dobrego źródła, że wysuwają na pierwszym miejscu nazwisko księdza Lantaigne, rektora seminarium. Nie jest wykluczone, że zażądają ode mnie poufnej opinii o tym kandydacie. Jest on zwierzchnikiem księdza. Co ksiądz myśli o tym?

Ksiądz Guitrel odrzekł spuszczając oczy:

– To pewne, że na tron uświęcony niegdyś przez apostoła Lupusa ksiądz Lantaigne wniósłby znamienite zalety i cenny dar słowa. Jego kazania wielkopostne u Św. Eksuperego ceniono wysoko zarówno dla podniosłych myśli, jako też dla siły wysłowienia. Wszyscy zgadzają się na to, że do doskonałości brak im tylko namaszczenia, tej oliwy wonnej i błogosławionej, która, śmiem rzec, sama jedna tylko przenika serca. Proboszcz Św. Eksuperego pierwszy rad zaznaczył, że ksiądz Lantaigne, wstępując na mównicę najczcigodniejszej bazyliki diecezji, dobrze zasłużył się wielkiemu apostołowi Galii, jej założycielowi, przez zapał i gorliwość, których nadmiar nawet znajduje wytłumaczenie w swym miłosiernym źródle. Ubolewał tylko nad wycieczkami mówcy na teren dziejów współczesnych. Bo należy przyznać, że ksiądz Lantaigne nie waha się stąpać po żarzących jeszcze popiołach. Ksiądz Lantaigne jest człowiekiem znakomitym przez pobożność, wiedzę, talent. Jaka szkoda, że ksiądz ten, godzien wznieść się na najwyższe szczeble hierarchii, uważa, że na pokaz winien wystawiać przywiązanie, chwalebne zapewne w zasadzie, lecz nieumiarkowane w skutkach, do rodziny wygnanej, która darzyła go dobrodziejstwami! Chętnie pokazuje on egzemplarz Naśladowania Jezusa Chrystusa oprawny w złoto i purpurę. Otrzymał tę książkę od hrabiny Paryża45 i chlubi się swą wiernością i wdzięcznością. I jak to smutno, że pycha, którą wybaczyć można człowiekowi obdarzonemu tak wielkimi zdolnościami, ponosi go aż do tego stopnia, że w parku publicznie wyraża się o Jego Eminencji kardynale arcybiskupie w słowach, których nie śmiałbym powtórzyć! Niestety! Choćbym zmilczał, wszystkie drzewa w alejach naszego ogrodu powtórzą panu słowa księdza Lantaigne wyszeptane do pana Bergeret, profesora nadzwyczajnego na wydziale humanistycznym: „Jeżeli o rozum idzie, Jego Eminencja zachowuje ubóstwo ewangeliczne!” Tak wyraża się stale. Czyż nie słyszano go na ostatnim wyświęcaniu księży, gdy Jego Eminencja zbliżał się przybrany w szaty pontyfikalne, które mimo małego wzrostu umie nosić z taką godnością, czyż nie słyszano, jak powiedział: „Pastorał złoty, biskup drewniany”? Krytykował w ten sposób, bardzo nie w porę, zarówno przepych, z jakim Jego Eminencja odprawia nabożeństwo, jako też i wystawność jego oficjalnych obiadów, głównie zaś obiadu wydanego na cześć generała dowodzącego dziewiątym korpusem armii. Pan był również zaproszony na ten obiad, panie prefekcie. I właśnie lepsze stosunki, jakie zapanowały między arcybiskupstwem a prefekturą, szczególnie rażą księdza Lantaigne. Wbrew zasadom świętego Piotra i naukom Jego Świątobliwości Leona XIII ma on chęć przedłużać te przykre nieporozumienia, które szkodzą zarówno Kościołowi, jak i Państwu.

Prefekt słuchał z otwartymi ustami, jak to miał w zwyczaju. Potem wybuchnął:

– Ten Lantaigne jest przepojony najobrzydliwszym duchem klerykalnym! Cóż ma przeciwko mnie? Cóż mi zarzuca? Czyż nie jestem dość wyrozumiały, liberalny? Czyż nie przymykałem oczu, kiedy ze wszystkich stron mnisi i zakonnice wracali do klasztorów i do szkół? Bo choć stanowczo trzymamy się podstawowych praw Republiki, nie stosujemy ich wcale. Lecz księża są niepoprawni. Jesteście wszyscy jednacy! Gdy sami prześladować nie możecie, krzyczycie, że jesteście prześladowani. A co o mnie mówi ten wasz Lantaigne?

– Nie można nic określonego zarzucić rządom pana prefekta Worms-Clavelin, ale człowiek tak nieprzejednany, jak ksiądz Lantaigne, nie przebaczy ani związków z masonerią, ani pochodzenia izraelickiego.

Prefekt strząsnął popiół z cygara.

– Żydzi nie są mi przyjaciółmi. Nie mam żadnych stosunków ze światem żydowskim. Ale niech ksiądz będzie spokojny, księże profesorze, gwarantuję, że ksiądz Lantaigne nie będzie biskupem Tourcoing. Mam przecież dosyć wpływów w biurach ministerialnych, by mu dać mata… Proszę mnie słuchać uważnie, księże Guitrel: nie miałem pieniędzy, gdy rozpoczynałem karierę. Wyrobiłem sobie stosunki i dziś mam ich niemało, i to dobrych. Stosunki są warte prawie tyle, co majątek. Będę czuwał nad tym, żeby ksiądz Lantaigne skręcił kark w kancelariach ministerstwa. Moja żona ma zresztą kandydata na biskupstwo w Tourcoing. A tym kandydatem jest ksiądz, księże Guitrel.

Na te słowa ksiądz Guitrel spuścił oczy i wzniósł ramiona.

– Ja miałbym zasiąść na tronie uświęconym przez błogosławionego Lupusa i przez tylu pobożnych apostołów Galii północnej! Pani Worms-Clavelin powzięła myśl podobną?

– Kochany księże Guitrel, moja żona chce, żebyś nosił mitrę. I zaręczam, że potrafi mianować biskupa. Ja sam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dać Republice biskupa republikanina. To skończona sprawa, kochany księże Guitrel: proszę pomówić z arcybiskupem i z nuncjuszem, a ja i moja żona puścimy w ruch biura ministerstwa.

Ksiądz Guitrel szeptał składając ręce:

– Starożytny i czcigodny tron w Tourcoing!

– Biskupstwo trzeciego rzędu, dziura, kochany księże. Ale to na początek. A czy ksiądz wie, gdzie ja rozpocząłem swój zawód? W Céret! Byłem podprefektem w Céret, w Pirenejach wschodnich! Czy uwierzyłby kto? Ale czas tracę na gadaniu… Dobranoc, ekscelencjo.

Prefekt podał rękę księdzu.

Ksiądz Guitrel szedł krętą uliczką des Tintelleries pokorny, z pochylonymi plecami, rozważając, jakie starania czynić należy. Zarazem obiecywał sobie, że w dniu, w którym przywdzieje mitrę i weźmie pastorał w rękę, jako książę Kościoła będzie się opierał cywilnym władzom państwowym, będzie zwalczał masonów i rzuci klątwę na zasady wolnomyślicielstwa, Republiki i rewolucji.

43.Szczęsne mi miejsce, w którym cię spotykam (fr. La place m’est heureuse à vous y rencontrer) – cytat ze Szkoły żon Molière'a (akt VI, scena VI). [przypis edytorski]
44.Jules Simon (właśc. François-Jules Suisse; 1814–1896) – fr. filozof i polityk. [przypis edytorski]
45.hrabiny Paryża – Maria Izabela d'Orléans (1848–1919), infantka Hiszpanii, kuzynka i żona Filipa d'Orléans (1838–1894), hrabiego Paryża i następcy tronu fr. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
180 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre