Kitabı oku: «Zaginiona», sayfa 14
Zanim zdążyła zadać choćby jedno pytanie, usłyszała głos Billa.
– Jezu, Riley! Przestrzeliłaś zamek?
Odwróciła się.
– Nie chciał otworzyć – odparła.
– Przecież ci powiedziałem, żebyś czekała na zewnątrz! – mruknął z przyganą Bill.
– Przecież dobrze wiesz, że nikogo nie słucham – odcięła się. – Nieważne. Cieszę się, że już jesteś. Zdaje się, że to ten facet.
Mężczyzna płakał.
– Ja nic nie zrobiłem! To nie ja! Już odsiedziałem swoje! To już za mną!
– Czego się dowiedziałeś? – Riley spojrzała na Billa.
– Odsiedział trochę za próbę molestowania nieletniej. Potem nic, aż do teraz.
Miało to sens. Ta potworna karykatura człowieka bez wątpienia przerzuciła się na większe wyzwania. I na większe okrucieństwo.
– To było dawno temu – powiedział Cosgrove. – Od tamtej pory jestem grzeczny. Biorę lekarstwa. Nie miewam już napadów. To już przeszłość. Pomyliliście się.
– Więc jesteś niewinny, tak? – Słowa Billa ociekały cynizmem.
– Tak jest. O cokolwiek mnie podejrzewacie, to nie ja.
– Więc po co ci te wszystkie lalki? – zapytała Riley.
Cosgrove uśmiechnął się przez łzy.
– Czyż nie są piękne? – zapytał. – Zbieram je po trochu. Parę tygodni temu miałem szczęście, bo znalazłem taki wspaniały sklep w Shellysford. Tyle lalek w tylu różnych sukienkach! Wydałem cały zasiłek naraz i kupiłem tyle, na ile mi wystarczyło.
– Ni diabła nie chcę wiedzieć, co z nimi robisz – oznajmiła Riley.
– To nie tak, jak myślicie! – jęknął mężczyzna. – One są dla mnie jak rodzina. Siedzę z nimi w domu. Nie stać mnie, żeby mieszkać gdzie indziej. One są dla mnie dobre. Nie osądzają mnie.
Riley po raz kolejny tknęło, że Cosgrove może właśnie przetrzymywać ofiarę.
– Muszę sprawdzić te twoje szopy na tyłach – powiedziała.
– Śmiało – odparł. – Nic tam nie ma. Nie mam nic do ukrycia. Tu są klucze.
Wskazał skinieniem głowy na pęk wiszący obok zniszczonych drzwi. Riley go zdjęła.
– Idę sprawdzić – oświadczyła.
– Nie beze mnie – powiedział Bill.
Przykuli Cosgrove’a do drzwiczek lodówki, a potem wyszli z przyczepy i skierowali się na tyły posesji.
Otworzyli kłódkę przy drzwiach pierwszej szopy i zajrzeli do środka. Nie było tam niczego oprócz grabi.
Bill wszedł i się rozejrzał.
– Nic – powiedział. – Ani śladu krwi.
Przeszli do następnej. Znów nic, nie licząc zardzewiałej kosiarki.
– Musiał je trzymać gdzie indziej – mruknął Bill.
Wrócili do przyczepy.
Cosgrove siedział tam, gdzie go pozostawili, gapiąc się żałośnie na swoją lalkową rodzinę. Riley nie mogła na niego patrzeć. Na człowieka, który nie miał tak naprawdę ani swojego życia, ani żadnej przyszłości.
Wciąż jednak był dla niej zagadką. Postanowiła zadać mu kilka pytań.
– Gerald, gdzie byłeś w ostatnią środę rano?
– Co takiego? O co chodzi? Nie wiem, gdzie byłem. Nie pamiętam środy. Pewnie tutaj. A gdzie indziej mógłbym być?
Riley wpatrywała się w niego z rosnącym zainteresowaniem.
– Gerald – powiedziała. – Jaki jest dzisiaj dzień?
Spanikowany Cosgrove rozejrzał się dokoła.
– Ja… – zająknął się. – Ja nie wiem.
Czy to może być prawda? Czy on naprawdę nie wie, jaki jest dzień? Brzmiał tak, jakby mówił prawdę.
Riley nie wyczuwała w nim żadnej sprzeczności. Wyłącznie strach i desperację.
Nie mogę pozwolić, by mnie nabrał, pomyślała jednocześnie. Prawdziwy psychopata potrafi oszukać nawet wytrawnego weterana.
Bill odpiął kajdanki od lodówki i ponownie skuł nadgarstki Cosgrove’a za plecami.
– Geraldzie Cosgrove, jesteś aresztowany za zamordowanie czterech kobiet – warknął.
Wspólnymi siłami wypchnęli podejrzanego z przyczepy. W drodze do samochodu Bill recytował mu nazwiska ofiar i prawa, jakie przysługują aresztantowi. Usadzili Cosgrove’a w aucie Billa – właściwie wyposażonym pojeździe FBI, z kratką za przednimi siedzeniami – na tylnej kanapie. Przypięli go pasami i skuli ponownie.
Milczeli przez chwilę.
– Cholera, Riley, udało ci się! – powiedział wreszcie Bill z podziwem. – Dopadłaś tego drania, nawet bez odznaki. FBI powita cię z powrotem z otwartymi ramionami.
– Chcesz, żebym z tobą pojechała? – zapytała.
Wzruszył ramionami.
– Nie, mam go pod kontrolą. Zawiozę go do aresztu. Wróć swoim samochodem.
Riley nie protestowała. Zastanawiała się, czy Bill wciąż ma do niej pretensje za tamtą noc.
Patrzyła, jak odjeżdża, i też pragnęła pogratulować sobie sukcesu i odkupienia. Jednak coś jej na to nie pozwalało, coś męczyło. W jej głowie dźwięczały słowa ojca.
„Podążaj za głosem intuicji”.
W trakcie jazdy uświadamiała sobie coraz wyraźniej pewną rzecz.
Intuicja podpowiadała jej, że schwytany został niewłaściwy człowiek.
ROZDZIAŁ 33
Następnego ranka, w trakcie odstawiania April do szkoły, Riley wciąż męczyło to samo przeczucie. Powracało przez całą noc i nie pozwalało spać.
Czy to ten facet?, nie przestawała się zastanawiać.
Zanim April wysiadła, spojrzała na Riley z wyrazem szczerej troski na twarzy.
– Mamo, co się dzieje? – zapytała.
Pytanie było nieco zaskakujące. Wydawało się, że weszły z córką w całkiem nową fazę relacji, dużo lepszą od tej, przez którą przechodziły wcześniej. Jednak Riley nie przywykła jeszcze do tego, że April przejmuje się jej uczuciami. To było miłe, lecz dziwne doświadczenie.
– Widać, co?
– No jasne – powiedziała April. Uścisnęła delikatnie dłoń matki. – No, powiedz mi, o co chodzi.
Riley pomyślała przez chwilę. Uczucie nie było łatwe do opisania.
– Ja… – zaczęła i zamilkła. – Nie jestem pewna, czy aresztowałam właściwego człowieka.
Oczy April otworzyły się szeroko.
– Nie… Nie jestem pewna, co robić – dodała Riley.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech.
– Nie powinnaś w siebie wątpić, mamo – odparła. – Zbyt często to robisz. I zawsze żałujesz. A mnie przecież mówisz to samo.
Riley uśmiechnęła się. April odwzajemniła uśmiech.
– Spóźnię się, jeśli zaraz nie pójdę na lekcje – powiedziała. – Możemy porozmawiać o tym później.
Pocałowała Riley w policzek, wysiadła z auta i pobiegła do szkoły.
Riley nie odjechała od razu. Siedziała chwilę zamyślona, aż wreszcie zadzwoniła do Billa.
– Masz coś? – zapytała, kiedy odebrał.
Usłyszała długie westchnienie.
– Cosgrove to dziwna postać. W tej chwili w kompletnej rozsypce, wykończony, załamany i zapłakany. Myślę, że już wkrótce zacznie mówić. Tyle że…
Bill zawiesił głos. Riley wyczuła, że jego też męczą wątpliwości.
– Tyle że co? – zapytała.
– Nie wiem, Riley. Wydaje się tak zdezorientowany, że przestaję być pewien, czy on wie, co się dzieje. Traci kontakt z rzeczywistością. Czasem nie rozumie, że został aresztowany. Może te wszystkie leki, które bierze, mieszają mu w głowie? A może to po prostu zwykła psychoza.
Riley na nowo dopadło zwątpienie.
– Co on mówi?
– Głównie pyta o lalki – odparł Bill. – Martwi się o nie, jakby były dziećmi albo zwierzątkami, które nie powinny przebywać same w domu. Cały czas powtarza, że one nie potrafią bez niego żyć. Jest potulny, w ogóle się nie stawia. Ale nie udziela nam żadnych informacji. Nie mówi nic o kobietach. Ani o tym, czy jakaś jest uwięziona w tej chwili.
Riley przez chwilę trawiła jego słowa.
– I jak myślisz? – zapytała w końcu. – To on?
Frustracja w głosie Billa rosła.
– Pewnie, że tak! To znaczy… Wszystkie ślady prowadzą do niego, i do nikogo innego. Ma lalki, jest notowany. Tyle w temacie. Był w sklepie w tym samym dniu, co Reba. Czego jeszcze chcieć? Jak moglibyśmy się pomylić?
Milczenie Riley nie oznaczało zgody. Czuła, że instynkt Billa jest po stronie jej intuicji.
– Czy ktoś sprawdził byłych pracowników Madeline? – zapytała w końcu.
– Tak – odparł Bill. – Ale nic z tego nie wynikło. Ona zawsze zatrudnia licealistki do pracy na kasie. Robi tak praktycznie, od kiedy założyła sklep.
Zniechęcona Riley jęknęła. Kiedy w końcu nastąpi w tej sprawie jakiś przełom?
– W każdym razie – kontynuował Bill – psycholog FBI przesłucha dzisiaj Cosgrove’a. Może jemu uda się dojrzeć coś więcej. Może dowiemy się, na czym stoimy.
– W porządku – powiedziała Riley. – Dawaj mi znać.
Rozłączyła się. Niewyłączony silnik wciąż warczał.
Dokąd ma jechać? Jeśli nawet Newbrough naprawdę próbuje przywrócić ją do służby, jeszcze tego nie zrobił. Wciąż nie miała odznaki ani pracy.
Mogę równie dobrze pojechać do domu, pomyślała.
Ale gdy tylko ruszyła, powróciły słowa ojca.
„Podążaj za głosem intuicji”.
W tej chwili intuicja podpowiadała jej jasno i wyraźnie, że powinna wrócić do Shellysford. Riley nie wiedziała dokładnie dlaczego. Po prostu musiała.
*
Gdy wchodziła do środka, nad drzwiami sklepiku z odzieżą zadźwięczał dzwonek. Riley nie zauważyła żadnych klientów.
Madeline podniosła wzrok i spojrzała na nią zza lady. Riley domyśliła się, że właścicielki nie cieszy ponowna wizyta.
– Madeline, bardzo przepraszam za wczoraj – powiedziała, podchodząc do lady. – Byłam taka niezdarna i tak bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że niczego nie zniszczyłam?
Madeline zaplotła ramiona.
– Czego chcesz tym razem? – zapytała.
– Cały czas mam problem z tą sprawą – odparła Riley. – Potrzebuję twojej pomocy.
Kobieta milczała przez chwilę.
– Wciąż nie wiem, kim jesteś. I czy w ogóle jesteś z FBI – powiedziała.
– Wiem. I twój brak zaufania wcale mnie nie dziwi – ciągnęła Riley. – Ale przecież… Paragon Reby Frye, pamiętasz? Tylko jej ojciec mógł mi go dać. To naprawdę on mnie tu przysłał. Wiesz, że to prawda.
Madeline przytaknęła z ociąganiem.
– Cóż, to musi coś znaczyć. Czego chcesz?
– Pozwolisz mi raz jeszcze rzucić okiem na kolekcję lalek? Przyrzekam, że tym razem nie zepsuję niczego.
– No dobrze… – zgodziła się niechętnie Madeline. – Ale nie zostawię cię samej.
– W porządku.
Madeline otworzyła harmonijkowe drzwi.
Riley przechadzała się pomiędzy lalkami i akcesoriami dla nich, zaś Madeline bacznie obserwowała ją z progu. Nieufność tej kobiety była zrozumiała, ale pozostawanie pod lupą nie pomagało w koncentracji. Zwłaszcza że Riley tak naprawdę nie miała pojęcia, czego szuka.
Ponownie zadźwięczał dzwonek nad drzwiami i do sklepu weszły trzy hałaśliwe osoby. Klienci.
– O, rany! – westchnęła Madeline i znikła, by ich obsłużyć.
Riley została sam na sam z lalkami.
Dobra i chwila, stwierdziła.
Przyglądała się im z bliska. Niektóre stały, inne siedziały. Wszystkie w sukienkach lub balowych kreacjach. Te siedzące trwały dokładnie w takiej samej pozycji, co ofiary: z rozłożonymi, sztywnymi nogami.
Były jak inspiracja dla mordercy.
Ale nie podpowiadały Riley nowej drogi. Musiała się tutaj kryć jeszcze jakaś inna wskazówka.
Na dolnej półce zauważyła rząd książeczek z obrazkami. Przykucnęła i zaczęła je po kolei wyciągać. Były to pięknie ilustrowane opowiadania przygodowe o dziewczynkach, które wyglądały dokładnie jak lalki. Jedne i drugie prezentowały na okładkach identyczne stroje.
I lalki, i książki są sprzedawane w komplecie, domyśliła się Riley. I na widok jednej z okładek zamarła.
Dziewczynka miała długie blond włosy i szeroko otwarte jasnoniebieskie oczy. Dół jej biało-różowej sukni zdobiły róże. We włosach miała różową wstążkę.
Książka nosiła tytuł Wielki bal panienki z dworu na Południu.
Riley przyjrzała się z bliska twarzy dziewczynki i poczuła na skórze gęsią skórkę. Te jasnoniebieskie, nadnaturalnie szeroko otwarte oczy i te bardzo długie czarne rzęsy! Te wydatne jasnoróżowe usta z przesadnym uśmiechem!
Nie było wątpliwości. Mordercę z pewnością zainspirował ten właśnie obrazek, pomyślała Riley.
W tej samej chwili dzwonek zadźwięczał ponownie, klienci opuścili sklep, a Madeline pośpieszyła na zaplecze. Wyraźnie jej ulżyło, gdy nie zobaczyła spodziewanych zniszczeń.
Riley wskazała na książkę.
– Madeline, czy masz gdzieś lalkę do kompletu? – zapytała.
Kobieta zerknęła na okładkę, a następnie omiotła wzrokiem półki.
– Miałam ich kilka jakiś czas temu – powiedziała. – Teraz nie widzę żadnej. – Zastanowiła się przez chwilę i dodała: – Wydaje mi się, że ostatnią sprzedałam już dawno.
Riley nie była w stanie opanować drżenia głosu.
– Madeline, wiem, że nie chcesz tego robić, ale musisz mi podać nazwiska osób, które mogły kupić te lalki. Nie jestem w stanie wyrazić słowami, jak bardzo jest to ważne.
Kobieta wyglądała na zmartwioną.
– Przykro mi, ale nie mogę – odparła. – Nawet nie to, że nie chcę. Prostu nie mogę. To było z dziesięć albo piętnaście lat temu – tłumaczyła się. – Mój rejestr klientów nie sięga aż tak głęboko w przeszłość.
Riley była załamana. Kolejny ślepy zaułek. Doszła do ściany. Straciła tylko czas, przyjeżdżając tutaj.
Zebrała się w sobie i przemaszerowała przez sklep do wyjścia. Lecz gdy w progu poczuła podmuch świeżego powietrza, coś ją tknęło.
Ten zapach. Ta woń w środku. Może nie stęchlizny, raczej… Tak, gryząca. Niepasująca do tak delikatnego kobiecego sklepu.
Co to takiego?
I nagle Riley sobie uświadomiła. Amoniak.
„Podążaj za głosem intuicji”.
Była już jedną nogą za drzwiami, ale przystanęła, odwróciła się i spojrzała na Madeline.
– Myłaś dzisiaj podłogi? – zapytała.
Zaskoczona kobieta pokręciła przecząco głową.
– Korzystam z usług agencji – powiedziała. – Przysyła sprzątacza.
Serce Riley zabiło szybciej.
– Sprzątacza? – Jej głos był ledwie słyszalny.
Madeline przytaknęła.
– Przychodzi rano, choć nie każdego dnia. Ma na imię Dirk.
Dirk. Serce Riley dudniło. Na skórze czuła lodowaty dreszcz.
– A nazwisko?
Właścicielka wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia – odparła. – Nie wypisuję mu czeków. Mogą wiedzieć w agencji. Taki raczej niechlujny typ. Nie za bardzo można na nim polegać, jeśli mam być szczera.
Riley starała się oddychać powoli i głęboko. Uspokajała nerwy.
– Był tu dziś rano? – zapytała.
Kobieta skinęła głową.
– Madeline. – Riley podeszła do niej. – Cokolwiek by się działo, nie wpuszczaj tego człowieka do środka – powiedziała z naciskiem. – Nigdy więcej.
Zszokowana Madeline aż się zachwiała.
– Chcesz powiedzieć, że on…?
– Jest niebezpieczny. Niewyobrażalnie. Muszę go natychmiast znaleźć. Masz choć numer jego telefonu? Wiesz gdzie mieszka?
– Nic nie wiem. Musisz zapytać w agencji. – W głosie brzmiał strach. – Tam mają wszystkie jego dane. Poczekaj, tutaj jest ich wizytówka.
Madeline pogrzebała w rzeczach na ladzie i wręczyła Riley namiary na Agencję Pracy Millera.
– Dziękuję – powiedziała Riley i odetchnęła. – Tak bardzo ci dziękuję!
Nie mówiąc nic więcej, szybko wyszła ze sklepu.
Wsiadając do samochodu, próbowała jednocześnie połączyć sie z agencją. Telefon dzwonił i dzwonił. Nie było automatycznej sekretarki.
Riley zapamiętała adres i ruszyła.
*
Agencja Pracy Millera znajdowała się półtora kilometra od sklepu Madeline, na drugim końcu Shellyford. Mieściła się w budynku o czerwonej fasadzie i wyglądała tak, jakby działała w tym miejscu od lat.
Riley weszła do środka i natychmiast zauważyła technologiczne średniowiecze. Zdecydowanie nie nadążano tutaj za duchem czasu; stał tu zaledwie jeden przestarzały komputer. Ale w pomieszczeniu było dość tłoczno. Pokaźna liczba kandydatów do zatrudnienia wypełniała podania przy długim stole.
Trzy kolejne osoby, prawdopodobnie pracodawcy, stały w recepcji. Przekrzykiwały się w narzekaniach na poleconych im przez agencję niesolidnych pracowników.
Siedzących za kontuarem dwóch długowłosych mężczyzn starało się spławić malkontentów i jednocześnie odbierać na bieżąco telefony od klientów. Wyglądali na parę dwudziestoparoletnich luzaków, którym niezbyt dobrze wychodziło trzymanie spraw pod kontrolą.
Riley udało się przecisnąć do przodu i złapać jednego z nich pomiędzy jedną a drugą rozmową telefoniczną. Z plakietki odczytała imię. Melvin.
– Riley Paige, agent specjalny FBI – oznajmiła, licząc, że w tym zamieszaniu Melvin nie poprosi jej o odznakę. – Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa. Czy pan jest tutaj menedżerem?
Melvin wzruszył ramionami.
– Chyba tak.
Z nieskażonego myślą wyrazu twarzy Riley wnioskowała, że jest albo upalony, albo niezbyt rozgarnięty. Albo jedno i drugie. Dobrze, że przynajmniej nie chciał sprawdzać jej dokumentu tożsamości.
– Szukam człowieka, który pracuje w sklepie u Madeline – powiedziała. – Sprzątacz, ma na imię Dirk. Właścicielka nie zna jego nazwiska.
– Dirk, Dirk, Dirk… – mamrotał pod nosem Melvin. – A, tak, pamiętam go! „Dirk Dupek”, tak na niego mówiliśmy. Hej, Randy, co się stało z Dirkiem Dupkiem? – zawołał do drugiego młodego człowieka.
– Zwolniliśmy go – odparł Randy. – Bez przerwy się spóźniał do roboty, jeżeli w ogóle przychodził. Prawdziwy wrzód na tyłku.
– Coś się nie zgadza – powiedziała Riley. – Madeline twierdzi, że on wciąż dla niej pracuje. Był w sklepie dziś rano.
Melvin wyglądał na zaskoczonego.
– Jestem pewien, że go zwolniliśmy – stwierdził. Usiadł przy przestarzałym komputerze i zaczął stukać w klawisze. – No jasne, że tak! Jakieś trzy tygodnie temu.
Zmrużył oczy i przyjrzał się ekranowi dokładniej.
– Ej, to rzeczywiście dziwne – powiedział zdumiony. – Madeline przez cały czas przysyła czeki, chociaż on już nie pracuje. Ktoś jej musi powiedzieć, żeby przestała. Wywala kupę pieniędzy w błoto.
Wszystko zaczęło nabierać sensu. Agencja nie płaciła Dirkowi, a on wciąż przychodził do pracy. Miał swoje powody, żeby wracać do Madeline. Z punktu widzenia Riley jak najbardziej niewłaściwe.
– Jego nazwisko? – zapytała.
Melvin przebiegł wzrokiem po ekranie.
– Monroe – odparł. – Co jeszcze chce pani wiedzieć?
Riley ulżyło, że mężczyzna niezbyt przejmuje się ujawnianiem poufnych informacji.
– Adres i numer telefonu – odparła.
– Nie podał numeru. – Melvin nie podnosił wzroku znad ekranu. – Ale mam adres. Lynn Street 1520.
Randy spojrzał koledze przez ramię.
– Czekaj – powiedział. – Ten adres jest zmyślony. Na Lynn Street nie ma tak wysokich numerów.
Riley nie była zaskoczona. Trudno, żeby Dirk Monroe chciał, aby ktokolwiek znał jego miejsce zamieszkania.
– A numer ubezpieczenia?
– Mam – odparł Melvin.
Zapisał na kartce i podał Riley.
– Dzięki – powiedziała i czym prędzej wyszła.
Z ulicy zadzwoniła do Billa.
– Cześć, Riley – odebrał. – Żałuję, ale nie mam dla ciebie dobrych wieści. Nasz psycholog przesłuchał Cosgrove’a i jest przekonany, że ten człowiek nie byłby w stanie zabić muchy. A już na pewno nie czterech kobiet. Powiedział…
– Bill! – przerwała. – Mam jego nazwisko. Dirk Monroe. To on, tym razem jestem pewna. Nie wiem, gdzie mieszka. Możesz sprawdzić to ubezpieczenie? Natychmiast?
Bill zapisał numer i kazał Riley zaczekać.
Niecierpliwie dreptała po chodniku w tę i z powrotem. W końcu Bill się odezwał.
– Mam te namiary. Farma, jakieś pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Shellysford. Wiejska droga.
Przeczytał adres.
– Jadę! – zawołała.
Bill parsknął.
– Riley, o czym ty gadasz? Zaczekaj tym razem, aż wezwę posiłki! To niebezpieczny facet!
Ciało Riley dygotało od adrenaliny.
– Nie kłóć się ze mną! – warknęła. – Przecież mnie znasz!
Rozłączyła się bez pożegnania. Była już w drodze.
ROZDZIAŁ 34
Widok domu wstrząsnął Riley bardziej, niż się spodziewała. Czuła się tak, jakby wjechała w obraz przedstawiający typową amerykańską sielankę.
W niewielkiej dolinie stał biały drewniany dom. Stary, ale wspaniale zachowany.
Kilka budynków gospodarczych było już w gorszym stanie, podobnie jak duża, niemal waląca się stodoła. Paradoksalnie, te zniszczone elementy tylko dodawały uroku całości.
Riley zaparkowała, poprawiła broń w kaburze i wysiadła z auta. Wciągnęła w płuca czyste, świeże, wiejskie powietrze.
Nie powinno być tutaj tak ładnie, pomyślała, choć już wiedziała, że to wszystko ma sens. Rozmowa z ojcem uświadomiła jej, że kryjówka mordercy może okazać się przepięknym miejscem.
Stanowiło ono ryzyko, na które nie była przygotowana – że oczarowana widokiem straci czujność. Musiała sobie przypomnieć, że pośród tego piękna istnieje przerażające zło. Riley zdawała sobie sprawę, że za chwilę stanie twarzą w twarz z okrucieństwem tego miejsca. Nie miała tylko pojęcia, gdzie je znajdzie.
Odwróciła się i rozejrzała wokół. Nie zauważyła na działce pick-upa. Albo Dirk właśnie gdzieś wyjechał, albo auto było zaparkowane w jednej z przybudówek lub w stodole. On sam mógł być, oczywiście, gdziekolwiek, choćby w jednym z podniszczonych budynków.
Mimo to Riley najpierw postanowiła sprawdzić dom.
Wystraszył ją jakiś hałas. Kątem oka dostrzegła niewielkie poruszenie, ale okazało się, że to tylko swobodnie biegające wokół kury. Kilka dziobało ziemię. Poza tym, nie licząc kołysanych delikatnym wiatrem wysokich traw i liści, wszystko trwało w bezruchu.
Riley miała wrażenie, że nie ma tu nikogo oprócz niej.
Zbliżyła się do domu. Wchodząc na schody, wyjęła pistolet i uzbrojona przystanęła na ganku. Zapukała do frontowych drzwi. Bez odzewu.
Zapukała raz jeszcze.
– Mam przesyłkę dla Dirka Monroe’a! – zawołała. – Musi pokwitować!
Cisza.
Zeszła z ganku i okrążyła dom. Okna znajdowały się zbyt wysoko, żeby zajrzeć do środka, a tylne drzwi były zamknięte na głucho.
Ponownie zapukała do frontowych drzwi i ponownie nikt jej nie odpowiedział.
Zamek w drzwiach był starego typu, na duży klucz, ale Riley zawsze nosiła w torebce niewielki zestaw wytrychów. Wiedziała, że w takim przypadku wystarczy użyć tego małego i płaskiego.
Schowała broń do kabury i wyjęła wytrych. Wsunęła go w zamek, dopasowała, poruszając, i przekręciła. Nacisnęła klamkę i drzwi stanęły otworem.
Riley wyciągnęła ponownie pistolet i weszła do środka.
Wnętrze wyglądało tak samo malowniczo, jak okolica. Jak wnętrze typowego wiejskiego domku, wyjątkowo uporządkowanego i czystego. W salonie stały dwa fotele z szydełkowymi serwetkami na oparciach.
Pomieszczenie sprawiało wrażenie oczekującego na rozpoczęcie rodzinnego przyjęcia. Jednak gdy Riley przyjrzała się wszystkiemu dokładnie, to uczucie zniknęło. Dom nie wyglądał na zamieszkany. Wszystko było zbyt uporządkowane.
„Chce zacząć wszystko od początku. Powrócić do korzeni”, przypomniały się jej słowa ojca.
To było dokładnie to, co Dirk próbował tutaj osiągnąć. Tyle że bez powodzenia, bo jego życie zostało nieodwracalnie naznaczone od samego początku. Riley nie miała pojęcia czym, ale on tak. I to go prześladowało.
Zamiast szukać drogi powrotnej do szczęśliwszego dzieciństwa, zamknął się w nierealnym świecie. Urządził tu wystawę, która z powodzeniem mogłaby stanowić ekspozycję w skansenie. Na ścianie wisiał nawet oprawiony, wyszywany krzyżykami obraz. Riley podeszła bliżej.
Malutkie niciane krzyżyki składały się na wizerunek kobiety ubranej w długą suknię, trzymającej w ręku parasol.
„Panienka z dworu na Południu jest zawsze
uprzejma,
grzeczna,
dystyngowana…” – głosił wyszywany napis pod spodem.
Lista oczekiwań była tak długa, że Riley nie miała ochoty czytać jej do końca. Wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć.
Miała przed sobą listę pobożnych życzeń. Ta farma, oczywiście, nigdy nie była plantacją. Nie zamieszkiwała jej żadna panienka z dworu. Nie popijała herbatki ani nie wydawała poleceń służbie.
Mimo wszystko to wyobrażenie musiało być bliskie sercu osoby, która mieszka w tym domu lub mieszkała w przeszłości. I może ten ktoś kupił pewnego razu lalkę wyglądającą jak panienka z dworu z książeczki?
Nasłuchując, Riley szła powoli przez korytarz.
Przy prowadzącym do jadalni łukowatym przejściu jej poczucie, że cofnęła się w czasie, nasiliło sie jeszcze. Przez koronkowe firanki w oknie przebijało słoneczne światło. Stół i krzesła czekały w perfekcyjnym porządku na domowników. Jednak podobnie jak cała reszta pomieszczenie wyglądało tak, jakby nikt z niego od dawna nie korzystał.
Po drugiej stronie korytarza znajdowała się duża staromodna kuchnia. Tam też wszystko było na swoim miejscu i też nie sprawiało wrażenia używanego w ostatnim czasie.
Na wprost, na końcu korytarza, Riley dostrzegła zamknięte drzwi. Idąc w ich stronę, rzuciła okiem na wiszące na ścianie zdjęcia w ramkach. Wyglądały na zwyczajne rodzinne pamiątki, niektóre czarno-białe, inne kolorowe. Część z nich sięgała dość daleko w przeszłość. Może nawet wiek?
Fotografie, jakie można znaleźć w każdym domu: rodzice, dziadkowie, dzieci i suto zastawiony świąteczny stół. Wiele z nich już wyblakło. Na jednej, sprzed kilku dekad, chłopiec. Schludny, uczesany uczeń z wymuszonym uśmiechem. Na zdjęciu po prawej kobieta tuląca dziewczynkę w sukience z falbankami…
Zdumiona Riley zauważyła, że dziewczynka i chłopiec mają tę samą twarz. A właściwie, że to to samo dziecko. Dziewczynka w ramionach kobiety wcale nie była dziewczynką, a chłopcem. Tym schludnym uczniem, tyle że w sukience i peruce!
Riley zadrżała. Wyraz twarzy chłopczyka mówił, że nie są to nieszkodliwe przebieranki. Dziecko było udręczone i nieszczęśliwe. Przepełnione złością i nienawiścią.
Ostatnia fotografia przedstawiała tego samego chłopca w wieku około dziesięciu lat. Trzymał lalkę. Uśmiech kobiety, która stała za jego plecami, promieniował kompletnie nieuzasadnioną i niezrozumiałą radością.
Riley przyjrzała się lalce dokładniej i aż zaparło jej dech.
Była identyczna jak ta na okładce książeczki ze sklepu: długie blond włosy, jasnoniebieskie oczy, róże i różowe wstążki we włosach.
Wiele lat temu ta kobieta podarowała chłopcu lalkę… Zapewne kazała mu dbać o nią i ją kochać.
Ale ból na chłopięcej buzi świadczył, jak było naprawdę. Tym razem dziesięciolatek nie był w stanie udawać uśmiechu. Na jego twarzy malowały sie wyłącznie obrzydzenie i pogarda dla samego siebie. Na zdjęciu uchwycono moment, w którym coś w nim pękło i już nigdy miało się nie zrosnąć. Dokładnie w tamtej właśnie chwili obraz lalki zawładnął nieszczęśliwą dziecięcą wyobraźnią. Chłopiec nie potrafił się z niego otrząsnąć przez całe swoje życie. I właśnie ten obraz odtwarzał za pomocą nagich kobiecych ciał.
Riley odwróciła wzrok i podążyła ku zamkniętym drzwiom na końcu korytarza. Przełknęła ślinę.
To tutaj, pomyślała.
Była tego pewna. Te drzwi stanowiły granicę pomiędzy martwym, sztucznym pięknem tego domku na wsi a okrutną rzeczywistością zaraz za nimi. W tym zamkniętym pokoju sztafaż wszechobecnej błogiej normalności miał zniknąć raz na zawsze.
Riley trzymała broń w prawej dłoni. Lewą otworzyła drzwi.
Wewnątrz panowała ciemność, ale nawet w padającym z korytarza przyćmionym świetle widziała, że jest tam całkowicie inaczej niż w pozostałej części domu. Na podłodze walało się pełno śmieci.
Obok drzwi namacała włącznik. Zapaliła światło, a wisząca u sufitu żarówka ujawniła koszmar.
Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrował mózg, była metalowa rura pośrodku pomieszczenia, przykręcona do podłogi i do sufitu; ślady krwi na podłodze mówiły, co się tutaj wydarzyło. Odbijające się echem w głowie Riley stłumione kobiece krzyki niemal obezwładniały.
W pokoju nie było nikogo. Riley opanowała się nieco i zrobiła krok naprzód.
Przez zabite deskami okna nie wpadało ani trochę światła. Na początku różowe i wymalowane w obrazki z książeczek dla dzieci ściany zostały paskudnie pomazane. Dziecięce mebelki – krzesełka i taborety z falbankowymi obszyciami, zaprojektowane z myślą o dziewczynkach – wywrócono i połamano. Wszędzie leżały fragmenty lalek: pourywane kończyny, głowy i pukle włosów. Do ściany przybite były małe peruki.
Riley weszła w głąb pomieszczenia. Jej serce waliło ze strachu i wściekłości wywołanej wspomnieniem własnej niewoli. Przemoc i agonia, które wyczuwała w tym miejscu, oszałamiały.
Nagle za plecami usłyszała szelest i światło zgasło.
Ogarnięta paniką odwróciła się, żeby strzelić, lecz nie zdążyła. Jakiś ciężki i twardy przedmiot trafił boleśnie w jej ramię i broń odfrunęła w ciemną przestrzeń.
Choć próbowała uniknąć kolejnego ciosu, poczuła uderzenie w głowę. Zatoczyła się w ciemny kąt i upadła.
Pod jej czaszką dudniło echo trafienia, przed oczami wirowały czarne plamy. Riley zdała sobie sprawę, że jest ranna. Wykonała wysiłek, by zachować świadomość, która wymykała się jej jak przesypujący się przez palce piasek.
Znów to samo. Ten syczący biały płomień, przecinający ciemność. I blask światła, stopniowo ukazujący, kto się z nim zbliża.
Tym razem to matka. Stoi naprzeciwko Riley, z krwawiącą śmiertelną raną od kuli w samym środku klatki piersiowej. Ma bladą, martwą twarz. Kiedy jednak otwiera usta, mówi głosem ojca.
– Dziewczyno, wszystko robisz źle.
Riley czuje mdłości i zawroty głowy. Wszystko wokół wiruje. Jej świat nie ma sensu. Co tu robi jej matka, z tym okropnym narzędziem tortur w ręku? I dlaczego mówi jak ojciec?
– Dlaczego nie jesteś Petersonem? – woła Riley.
Nagle płomień gaśnie, pozostawiając jedynie lekką poświatę.
W ciemności Riley znów słyszy mruczenie ojca:
– To twój problem. Chcesz pokonać całe zło teego świata za jednym zamachem. Musisz coś wybrać. Jeden potwór na raz.
Walcząc z zawrotami głowy, Riley stara się zapamiętać ten przekaz.
– Jeden potwór na raz – szepce.
Świadomość przypływała i odpływała, kusząc Riley momentami przytomności. W przygaszonym świetle korytarza, za lekko uchylonymi drzwiami, widniała sylwetka mężczyzny. Riley nie potrafiła dojrzeć jego twarzy.
Zobaczyła, że przedmiot w jego ręce to łom. I że mężczyzna nie nosi butów, jest w samych skarpetkach. Pewnie był w domu przez cały ten czas i tylko czekał na odpowiedni moment, żeby ją zaskoczyć.
Riley czuła niemiłosierny ból głowy i ramienia. Po jej skroni spływało coś klejącego się i ciepłego. Krwawiła i to mocno. Walczyła, żeby nie stracić przytomności.
Usłyszała śmiech mężczyzny. Nie brzmiał znajomo.
Pod czaszką Rily trwała gonitwa myśli. To nie głos Petersona, tak okrutny i szyderczy w tamtej ciemności. I gdzie jest jego palnik? Dlaczego wszystko jest inne?
Gorączkowo próbowała ogarnąć rzeczywistość.
To nie Peterson, narzuciła sobie sposób myślenia. To Dirk Monroe.
A potem wyszeptała, niemal bezgłośnie:
– Jeden potwór na raz.
Ten potwór miał zamiar ją zabić.
Pomacała podłogę wokół siebie. Gdzie jest pistolet?
Mężczyzna zbliżył się do niej, wymachując łomem, który ze świstem przecinał powietrze. Riley podniosła się na czworaka, ale znów powalił ją mocny cios w ramię. Przygotowała się na następny, ale usłyszała, że łom upada na posadzkę.
Coś oplotło jej lewą stopę i teraz ciągnęło powoli Riley po ziemi, przez te wszystkie śmieci, w kierunku rury pośrodku pokoju. Tam gdzie cierpiały i umarły cztery inne kobiety.
Próbowała odgadnąć jego myśli. Nie szukał jej, ani nie wybierał. Nigdy nie widział, żeby kupowała którąś z tych lalek, których tak bardzo nienawidził. A mimo wszystko próbował maksymalnie wykorzystać jej przybycie. Miał zamiar zrobić z niej swoją kolejną ofiarę. Pragnął zadać jej cierpienie. Chciał, żeby umarła w bólu.