Kitabı oku: «Emancypantki», sayfa 3
W tej chwili panna Howard oddała zwitek papieru studentowi, który pożegnał ją dość niedbale i szybko wybiegł, zapewne sądząc, że może jeszcze raz spojrzy na Manię, która wyszła przed nim.
Panna Howard była promieniejąca. Znowu rzuciła się na fotel i patrząc w sufit, jakby tam snuły się jej marzenia, rzekła do Magdaleny:
– Przyszła pani na pogawędkę? Prawda, jaki to interesujący młody człowiek?… Lubię śledzić, kiedy w świeżej duszy kiełkuje i rozwija się jakaś wzniosła idea albo uczucie…
– O, tak! – potwierdziła Magdalena myśląc o studencie i Mani.
– Więc pani także dostrzegła?
– Naturalnie, to przecież jest widoczne…
Panna Howard zrobiła minkę skromnie zakłopotaną.
– Nie pojmuję doprawdy – mówiła zniżonym głosem – co mu się we mnie mogło podobać…
Magdalena drgnęła ze zdziwienia.
– Zapewne wspólność dążeń… poglądów… – ciągnęła coraz bardziej rozmarzając się panna Howard. – Tak, jest jakieś powinowactwo dusz… Ale nie mówmy o tym, droga panno Magdaleno, mówmy raczej o pani… Co za entuzjasta!… Jak on słucha moich artykułów… Ja dopiero mając takiego słuchacza zrozumiałam, że można – pięknie słuchać… Ale dość już o tym, panno Magdaleno, mówmy o pani. Czy może i pani ma jaką troskę?… Oryginalny młody człowiek!… Więc cóż panią do mnie sprowadziło? Zapewne także budzi się duszyczka… Prawda, że zgadłam? O, bo my, kobiety, jesteśmy szczególnymi istotami: gardzimy zwierzęcym tłumem mężczyzn, lecz jeżeli znajdzie się człowiek wyjątkowy… Pani ma coś na sercu, panno Magdaleno, mówmy o tym, co pani mi chce powiedzieć…
Magdalena była tak zmieszana słysząc poetyckie szczebiotanie panny Howard, jak gdyby przerzucono ją do nieznanej okolicy. Więc to ona, ta sztywna, gniewna, a niekiedy złośliwa panna Howard, ta, której obawia się pani Latter, ta, która wypowiadała nieprzyzwoite rzeczy wobec młodego studenta?… Ona mówi o powinowactwie dusz i o sercowych troskach?…
Magdalena nie mogła pohamować się; wybuch przygotowujący się od kilku dni nastąpił. Upadła na kolana przed panną Howard, objęła ją za szyję i ucałowawszy kilka razy, rzekła drżącym głosem:
– Ach, pani, jaka pani dobra!… Ja myślałam, że pani jest tylko bardzo mądra, ale że nie ma serca. Ale co ja wyrabiam!… – dodała zrywając się z klęczek i siadając na taburecie obok fotelu.
– Entuzjastka… entuzjastka! – mówiła panna Howard pobłażliwie. – I któż jest ten, któremu powierzyłaś swoje serce?
– Pani myśli, że ja jestem zakochana?… Nie!…
Po różowym obliczu panny Howard przesunął się cień niezadowolenia.
– Ja tylko chciałam – mówiła Madzia – porozmawiać z panią, bo pani jest taka rozumna, taka energiczna, a mnie bardzo potrzeba otuchy…
– Więc ma pani jakiś poważny zamiar? – zapytała panna Howard tonem mistrza, który zajmuje się udzielaniem wskazówek we wszystkich poważnych zamiarach.
– O, bardzo poważny! – mówiła gorączkowo Magdalena – tylko jest to tajemnica, którą muszę zabrać z sobą do grobu… Zresztą – dodała, głęboko odetchnąwszy – pani jest tak rozumna, a dziś przekonałam się, że i szlachetna, dobra, kochana…
– To jeszcze niepewne, figlarko! – wtrąciła z uśmiechem panna Howard.
– O, bardzo kochana; przynajmniej ja ubóstwiam panią… Więc przed panią powiem wielką tajemnicę… Ja – wyszeptała – Magdalena – muszę, chociażbym miała umrzeć, muszę wystarać się o pieniądze dla…
– Dla kogo? – zapytała zdumiona panna Howard.
– Dla pa-ni Lat-ter… – szepnęła jeszcze ciszej Magdalena.
Panna Howard wysoko podniosła ramiona.
– Ona panią o to prosiła?
– Niech Bóg broni!… Ona nawet nie domyśla się…
– Więc ona potrzebuje pieniędzy, ta wielka dama? – mówiła panna Howard.
Zapukano do drzwi.
– Wejść!
Wszedł służący i zawiadomił Magdalenę, że prosi ją panna Ada.
– Zaraz idę – odpowiedziała Magdalena. – Widocznie Bóg ją natchnął w tej chwili. Ale droga, najdroższa panno Klaro, ani słówka o tym nikomu. Umarłabym, odebrałabym sobie życie, gdyby się kto dowiedział!…
I wybiegła z pokoju zostawiając pannę Howard pogrążoną w oceanie zdziwienia.
„Więc Latterowa nie ma pieniędzy, a ja chcę z nią traktować o reformie wychowania!…” – myślała panna Howard.
4. Brzydka panna
Panna Magdalena wstępuje na chwilkę do sypialni, w której mieszka. Po drodze ściska pewną liczbę pensjonarek, wita parę dam klasowych, które na jej widok uśmiechają się, i – mówi „dobry wieczór” pokojówce ubranej w biały fartuch. A tymczasem rozmyśla:
„Panna Howard, oto kobieta, a ja dopiero dziś poznałam się na niej! Kto by przypuścił, że to takie dobre, czułe stworzenie?… Ale pan Władysław jest niegodziwiec: bo że kocha pannę Howard, nic dziwnego (chociaż ja wolałabym Maniusię), ale dlaczego on bałamuci Manię? Ach, ci mężczyźni! Zdaje się, że panna Howard ma zupełną słuszność pogardzając nimi…”.
W korytarzu wysokie drzwi na prawo i na lewo prowadzą do sypialni. Panna Magdalena wchodzi do jednej z nich. Jest to spory, niebieski salonik, w którym pod jedną i drugą ścianą stoją po trzy łóżeczka nogami zwrócone na środek sali. Łóżka żelazne, każde przykryte białą kapą, na każdym jedna poduszka, przy każdym mała szafeczka w głowach i drewniane krzesełko w nogach. Podłoga jest pociągnięta olejną farbą, a na ścianach nad każdym łóżeczkiem wisi albo Pan Jezus na krzyżu, albo Matka Boska, niekiedy oboje razem: wyżej Matka Boska, niżej Pan Jezus. Tylko nad łóżkiem Judyty Rozencwejg, która jest Żydówką, znajduje się zwyczajny święty Józef z lilią w ręku.
Jeden róg sali, oddzielony od reszty szafirowym parawanikiem, stanowi własny gabinet panny Magdaleny. W tej cząstce sypialni wszystko zdaje się być obrachowane na to, ażeby pensjonarki należycie oceniały przepaść, jaka oddziela je – od damy klasowej. Już sam parawan niewątpliwie obudza w nich podziw i szacunek, a uczucia te zapewne potęgują się na widok szafirowej kapy i dwu poduszek na łóżku tudzież wyplatanego krzesła i stoliczka, na którym znajduje się brązowy lichtarz ze szklaną profitką i kawałkiem świecy stearynowej.
Na nieszczęście Magdalena, którą starsze koleżanki uważały za osobę roztrzepaną, dobrowolnie podkopywała urok swego stanowiska pozwalając pensjonarkom korzystać z lichtarza z profitką, wbiegać za parawan, a nawet nie broniąc im w ciągu dnia kłaść się na jej łóżku. Ponieważ jednak wszyscy kochali Magdalenę, więc inne damy klasowe podobne dowody braku taktu liczyły na karb jej niedoświadczenia. Zaś pani Latter od czasu do czasu spoglądała na nią w sposób, który zapewne oznaczał, że ona wie i o lichtarzu z profitką, i o wysypianiu się pensjonarek za parawanem Magdaleny.
Przyczesawszy włosy nieco potargane w objęciach panny Howard i zabrawszy ze stolika jakąś książkę, Magdalena ostatecznie wybrała się do czekającej na nią Ady. Przez korytarze i schody szła z wolna, chwilami zatrzymywała się i kiwając głową albo przykładając palec do ust rozmyślała:
„Naprzód powiem jej, ile pani Latter wydaje na lokal i utrzymanie pensji, a ile na nauczycieli… Nie. Naprzód powiem, że są rodzice, którzy ociągają się z zapłatą do wakacyj, a po wakacjach także nie płacą!… Ach, nie!… Powiem jej po prostu: moja Ado, gdybym ja miała twój majątek, to zaraz pożyczyłabym pani Latter z pięćdziesiąt tysięcy rubli… Nie, nie, wszystko źle… O, jakaż ja jestem!… Tyle dni myślę i nie mogę wymyślić nic rozsądnego…”.
Panna Ada Solska jest bardzo majętną sierotą. Wprawdzie kocha nad życie swego brata, Stefana, wprawdzie ma bliższą i dalszą familię, która znowu ją kocha nad życie, wprawdzie od półtora roku skończyła pensję i mogłaby wejść w świat, który jak mówiono, czeka na nią z utęsknieniem, lecz – mimo to wszystko – panna Ada mieszka u pani Latter. Płaci tysiąc rubli rocznie za lokal, opiekę i życie i mieszka w domu pani Latter, bo naprawdę (jak sama utrzymuje) nie ma gdzie mieszkać. Familii, która ją kocha nad życie, ona nie lubi, a ubóstwiany przez nią Stefan, trzydziestoletni mężczyzna, ma taką manię, że wciąż odwiedza zagraniczne uniwersytety, choć zapewniał, że byle Ada skończyła pensję, już nie rozdzielą się oboje. I albo on z nią osiądzie w jednym z rodzicielskich majątków, albo ona z nim będzie objeżdżała Europę wyszukując uniwersytety dotychczas nieodkryte przez nikogo.
Gdy zaś Ada odważała się kiedy wątpić o spełnieniu tych projektów, brat odpowiadał krótko:
– Moja Adziu, musimy, choćbyśmy nawet nie chcieli, pilnować się wzajemnie do końca życia. Ty jesteś tak bogata, że każdy zechce cię oszukać, a ja jestem tak brzydki, że mnie nikt nie odbierze tobie.
– Ależ, Stefanie – oburzała się siostra – skąd ci się przyśniła twoja brzydota?… To ja jestem szkaradna, nie ty…
– Ale, Adziu, mówię ci, że bredzisz! – irytował się brat. – Ty jesteś bardzo miłą, kompletnie przyjemną panienką, tylko trochę nieśmiałą, a ja!… Gdybym był mniej brzydki, strzeliłbym sobie w łeb ze wstrętu do samego siebie; lecz z tymi wdziękami, jakimi niebo mnie obdarzyło – muszę żyć. W ten sposób służę ludziom, bo którykolwiek spojrzy na mnie, mówi: jakim ja szczęśliwy, że nie jestem podobny do tego magota!
Ada na pierwszym piętrze zajmuje dwa pokoje. W jednym jest żelazne pensjonarskie łóżeczko okryte białą kapą, przy nim szafka, i tylko garnitur mebli obitych szarą jutą wskazuje, że tu nie mieszka pensjonarka. Drugi pokój z dwoma oknami jest bardzo oryginalny: wygląda bowiem na pracownię naukową. Jest w nim duży stół obity ceratą, kilka stojących półek napełnionych książkami i atlasami, czarna tablica na stalugach z kredą i gąbką, które widocznie są w ciągłym użyciu, a nareszcie wielka szafa pełna przyrządów fizycznych i chemicznych. Są tam dokładne wagi, kosztowny mikroskop, zwierciadło wklęsłe, kilkucalowa soczewka, machina elektryczna i cewka Rumkorfa. Nie brak też retort, słoików i flaszek z odczynnikami, jest globus astronomiczny, szkielet jakiegoś ptaka tudzież niezbędny krokodyl, na szczęście bardzo młody i już wypchany.
Wszystkie te przedmioty budzące podziw w uczennicach młodszych, a kłopot w starszych, którym nie zawsze udawało się określić różnicę między mikroskopem i elektroskopem, wszystkie te przedmioty były osobistą własnością panny Solskiej. Ona nie tylko je kupowała i utrzymywała w porządku, ale nawet umiała się z nimi obchodzić. Były to jej balowe suknie, jak mawiała uśmiechając się łagodnie i smutnie.
Gust do nauk przyrodniczych obudził w niej stary nauczyciel jej brata. Upodobanie to podtrzymywał brat, sam zapalony wielbiciel nauk dokładnych, a resztę – zrobiły zdolności panny Ady i jej niechęć do życia salonowego. Nic jej nie ciągnęło do liczniejszych towarzystw, od których odstraszała ją wiara we własną brzydotę. Więc kryła się w swojej pracowni, dużo czytała i ciągle brała lekcje od najlepszych profesorów.
Zamożni członkowie jej rodziny uważali Adę za egoistkę, a bogaci za osobę chorą. Nie tylko bowiem oni, ale nawet żaden z ich gości, znajomych i przyjaciół nie mógł zrozumieć tego, że dziewiętnastoletnia bogata panna przekłada naukę nad salony i nie myśli o zamążpójściu.
Dopiero wówczas zaczęto pojmować dziwactwa bogatej dziedziczki, gdy w salonach rozeszła się wieść, że w Warszawie, obok demokracji i pozytywizmu, wybuchła nowa epidemia zwana – emancypacją kobiet. Zaczęto rozróżniać dwa gatunki emancypantek, z których jeden palił cygara, ubierał się po męsku i wyjeżdżał za granicę uczyć się z mężczyznami medycyny; drugi zaś gatunek, mniej zuchwały czy też więcej moralny, ograniczał się na kupowaniu bardzo dużych książek i unikał salonów.
Adę zaliczano do drugiego gatunku, dzięki czemu w pewnych sferach powstało oburzenie na panią Latter. Ponieważ jednak panienki z tej sfery uczyły się na pensjach chyba wyjątkowo, więc gniew dystyngowanych osób zredukował się do tego, że jedna z ciotek Ady, która ją czasem odwiedzała, zaczęła obojętniej witać się z panią Latter. Na co pani Latter odpowiadała jeszcze większą obojętnością, słusznie czy niesłusznie dopatrując źródeł niechęci nie tyle w nauce Ady, ile w jej majątku. Zdawało jej się, że gdyby Ada była ubogą panienką, jej bliższe i dalsze ciotki nie trwożyłyby się ani tym, że siostrzenica kupuje duże książki, ani tym, że w Warszawie zaczęła grasować emancypacja.
Pode drzwiami mieszkania Ady Magdalena jeszcze raz zatrzymała się, jeszcze raz położyła palec na ustach jak uczennica, która przypomina sobie lekcje, nareszcie przeżegnała się i – szeroko otworzywszy drzwi weszła z wielkim rozmachem.
– Jak się masz, Adziu! – zawołała siląc się na wesołość. – Cóż się stało tak nagłego?… Właśnie wybierałam się do ciebie, kiedy przyszedł Stanisław… Jak się masz, złotko… możeś ty chora?…
I ucałowawszy Adę zaczęła z uwagą przypatrywać się jej żółtawej cerze, skośnym oczom, bardzo wysokiemu czołu, bardzo szerokim ustom i bardzo małemu noskowi. Rzuciła okiem na jej niezbyt gęste włosy ciemnoblond, ogarnęła jej drobniutką figurkę odzianą w czarną suknię i usadowioną na skórzanym fotelu, lecz – nigdzie nie odkryła oznak choroby. Natomiast spostrzegła, że Ada pilnie przypatruje się jej, i to ją zmieszało.
– To nie mnie, to tobie coś jest, Madziu! – odezwała się powolnym i łagodnym głosem panna Solska.
Magdalenę od głowy do nóg oblało gorąco. Już chciała rzucić się w objęcia Adzie i szepnąć: „Pożycz, kochanko, pieniędzy pani Latter!”, ale zdjął ją strach, że może wszystko zepsuć, i głos w niej zamarł. Upadła na krzesło obok Ady i niby ostro patrzyła jej w oczy siląc się na uśmiech. Wreszcie rzekła:
– Jestem trochę zmęczona… ale to przejdzie, Adziu… Już przeszło.
Na żółtej twarzyczce Ady odmalował się niepokój; powieki zaczęły jej drżeć, a szerokie usta składać się jakby do płaczu.
– Bo może, Madziu – odezwała się jeszcze ciszej panna Solska – bo może… obraziłaś się na mnie za to, żem posłała do ciebie Stanisława?… Ja przecie wiem, że sama powinnam pójść do ciebie, ale zdawało mi się, że tu, na dole, będzie ciszej…
Magdalena w jednej chwili odzyskała energię. Pochyliła się na fotel, schwyciła swoją przyjaciółkę w objęcia śmiejąc się tak szczerze, jak tylko ona jedna umiała na całej pensji.
– Ach, niepoczciwa Ado! – zawołała – jak możesz mnie posądzać o coś podobnego?… Czy kiedy widziałaś, ażebym ja obraziła się na kogokolwiek, a tym bardziej na ciebie, taką dobrą, taką kochaną, takiego… aniołeczka!…
– Bo widzisz, ja się boję obrażać… Ja już i tak robię ludziom przykrość moją osobą…
Dalszy ciąg wyznań przerwała jej Magdalena pocałunkami i – wzajemne obawy panien zostały usunięte.
– Bo widzisz, ja ci to chciałam powiedzieć – zaczęła Ada kładąc swoje drobne rączki wzdłuż poręczy fotelu. – Wiesz, że Romanowicz lekcyj nam dawać nie może, skoro opuścił pensję…
– Naturalnie.
– Jego miejsce zajął pan Dębicki…
– Ten, co wykłada jeografię w niższych klasach? Jaki on zabawny…
– Żebyś wiedziała, to wielki uczony: fizyk i matematyk, a nade wszystko matematyk. Stefek dawno go zna i nieraz mówił mi o nim.
– A jeżeli tak… – wtrąciła Magdalena. – Ale on dziwnie wygląda. Panna Howard, mówię ci, nie może patrzeć na niego, odwraca głowę…
– Panna Howard! – odezwała się niechętnie Ada. – Od iluż ona osób odwraca głowę, choć i sama nie jest piękna. Zresztą Dębicki nie jest brzydki: jaką on ma twarz łagodną, a czy ty zauważyłaś jego spojrzenie?
– Prawda, że oczy ma ładne: niebieskie, duże…
– Jeszcze Stefek mówił mi, że Dębicki ma nadzwyczajne spojrzenie. Stefek bardzo pięknie to określił. Powiedział tak: „Kiedy Dębicki patrzy na człowieka, to się czuje, że on wszystko widzi i wszystko przebacza…”.
– Prawda! co za cudowne określenie – zawołała Madzia. – I czy podobna, ażeby taki człowiek wykładał jeografię w niższych klasach?…
Na twarz panny Ady padł cień smutku.
– Jemu też Stefek przepowiadał – rzekła – że nie zrobi kariery, bo jest za skromny. A ludzie bardzo skromni…
Machnęła ręką.
– Masz rację! On właśnie dlatego dziwacznie wygląda, że jest nieśmiały… W drugiej klasie był tak zmieszany, że dziewczęta zaczęły chichotać, wyobraź sobie!…
– On tu był u mnie przed godziną z panią Latter i także wyglądał na zakłopotanego. Ale kiedy wyszła pani Latter i zaczęliśmy rozmawiać o Stefku i kiedy potem zaczął mi stawiać pytania, powiadam ci – inny człowiek. Inne spojrzenie, inne ruchy, inny głos… Był, powiadam ci, imponujący – mówiła Ada.
– To może on będzie wstydził się wykładać nam trzem? – nagle zapytała Magdalena.
– Ale gdzież tam. Nawet zdziwisz się, gdy ci powiem, że on nie tylko zauważył i ciebie, i Helę, ale i każdą ocenił…
– Ocenił mnie?…
– Tak. O tobie powiedział, że musisz być bardzo pojętna, tylko łatwo zapominasz…
– Czy podobna?
– Jak Stefka kocham, a o Heli – że mało dba o matematykę.
– Ależ to jest prorok!… – zawołała Madzia.
– Naturalnie, że prorok, bo z Helą już mam zmartwienie. Nie była dziś u mnie cały dzień, choć kilka razy przechodziła pode drzwiami i śpiewała – mówiła z żalem Ada.
– Czegóż ona chce?
– Albo ja wiem. Może obraziła się na mnie, a najpewniej… już mnie nie lubi… – szepnęła Ada.
– Ale, dajże spokój…
Usta Ady zaczęły drżeć i na twarz wystąpiły rumieńce.
– Ja rozumiem, że mnie nie można lubić – mówiła – wiem, że nie zasługuję na żadne względy, ale to przykro… Ja dlatego tylko, ażeby z nią być dłużej, nie wyjeżdżam za granicę, chociaż ciotka nalega na mnie od wakacyj i nawet Stefek wspominał… Ja przecież nic od niej nie żądam, chcę tylko czasami spojrzeć na nią. Wystarcza mi jej głos, choćby nawet mówiła nie do mnie. To tak mało, mój Boże, tak mało, a ona mi i tego odmawia… A ja myślałam, że ludzie piękni powinni mieć lepsze serca aniżeli inni…
Magdalena słuchała z błyszczącymi oczyma; postanowienie jej dojrzało.
– Wiesz! – zawołała klasnąwszy w ręce – ja ci to wytłomaczę.
– Ona gniewa się, że nam Romanowicz nie daje lekcyj?…
– Ale gdzież tam!… Ona – mówiła Magdalena półgłosem, schyliwszy się do ucha Ady – ona musi okropnie się martwić.
– Czym?… Przecież dzisiaj śpiewała na korytarzu…
– To właśnie!… Bo im kto więcej jest zrozpaczony, tym bardziej stara się ukryć. O, ja wiem, bo sama najgłośniej śpiewam wtedy, kiedy się czego boję…
– Cóż jej jest?
– Widzisz, jest tak – szeptała Magdalena położywszy jej rękę na ramieniu. – Teraz ogromna drożyzna, rodzice naszych panienek nie płacą za pensję, ociągają się, i pani Latter może zabraknąć pieniędzy na wydatki…
– A ty skąd wiesz? – zapytała Ada.
– Pisałam listy do rodziców od pani Latter. Ale skąd ty wiesz?
– Ja?… od pani Latter – odpowiedziała Ada skubiąc cienkimi palcami suknię.
– Ona ci powiedziała?… Więc cóż?…
– No, nic… Już jest dobrze.
Magdalena odsunęła się od niej, a potem nagle schwyciła ją za ręce.
– Ada, ty pożyczyłaś pani Latter…
– Ach, Boże, więc i cóż z tego?… Ale, Madziu, zaklinam cię, nie mów o tym nikomu… Nikomu… Bo gdyby się Hela dowiedziała… Zresztą ja ci powiem wszystko…
– Jeżeli sekret, nie chcę słyszeć!… – broniła się Magdalena.
– Przed tobą nie mam sekretu. Widzisz, ja już dawno myślałam prosić Helę, ażeby… pojechała ze mną za granicę. Wiem, że pani Latter pozwoliłaby nam wyjechać z ciocią Gabrielą, ale strasznie się boję, że gdyby Hela dowiedziała się o tych… pieniądzach, to obrazi się i nie pojedzie… Ona zerwie ze mną.
– Zmiłuj się, co mówisz?… Ona cię jeszcze bardziej powinna kochać i będzie kochać…
– Mnie nikt nie kocha – szepnęła Ada.
– Ach, ty zabawna!… Ja pierwsza kocham cię tak, że za tobą skoczyłabym w ogień… Czy ty nie rozumiesz, że jesteś dobra jak anioł, mądra, zdolna, a nade wszystko… taka dobra, taka dobra… Przecież kto by nie kochał takiej jak ty, nie miałby rozumu ani serca… Najmilsza, złota, jedyna.
Wykrzyknikom towarzyszył deszcz pocałunków.
– Zawstydzasz mnie – odpowiedziała Ada uśmiechając się ze łzami w oczach. – To ty jesteś najlepsza… Dlatego zaprosiłam cię tutaj i chcę cię prosić, ażebyś ostrożnie zaczęła namawiać Helę do wyjazdu za granicę.
– Ja myślę, że jej nawet namawiać nie potrzeba.
– Ale widzisz – ze mną…
– Właśnie z tobą. Gdzież ona znajdzie lepsze towarzystwo i przyjaciółkę?
– Ona mnie nie lubi.
– Mylisz się, ona cię bardzo kocha, tylko ona jest trochę dziwna.
– Może lubiłaby mnie, gdybym była ubogą, a tak… jest zanadto dumna… Więc widzisz, Madziu, jak musimy z nią być ostrożne. Nic, nic… ani słówka o tych nieszczęśliwych pieniądzach.
– Bądź spokojna – odpowiedziała Magdalena. – Zaraz do niej pójdę i tyle nagadam o panu Dębickim, że sama przyjdzie podziękować ci za niego.
Gdy Madzia opuściła pokój Ady, już zapadał mrok spotęgowany chmurami, z których lał się deszcz pomieszany z topniejącym śniegiem. Na korytarzu zapalono lampy. Przy ich świetle Madzia zobaczyła zbiegającą ze schodów koleżankę, pannę Joannę, ubraną jak na bal. Miała szeleszczącą kremową suknię z wybornie dopasowanym stanikiem, otwartym z przodu jak drzwi uchylone, spoza których ostrożnie wyglądał gors podobny do listków białej róży.
– A ty gdzie, Joasiu? – zapytała Magdalena.
– Teraz do panny Żanety, a później na koncert ze znajomymi.
– Ślicznie wyglądasz, cóż to za suknia!…
Joanna uśmiechnęła się.
– Ach, Madziu – rzekła tonem łagodniejszym – zastępuje mnie panna Żaneta, ale ty jej pomożesz, prawda?
– Naturalnie.
– I jeszcze, Madziu, pożycz mi, kochanko, bransoletki.
– Owszem, weź ze stolika.
– A wachlarza nie dasz mi?
– Ależ weź wszystko. Wachlarz jest także w stoliku.
– Więc wezmę i twoją koronkę na głowę.
– Dobrze, jest pod stolikiem, w pudełku od kapelusza.
– Dziękuję ci, moja droga.
– Baw się dobrze. A nie widziałaś Helenki?
– Na górze nie ma jej, zapewne jest u siebie. Do widzenia.
Zniknęła na zakręcie korytarza i tylko słychać było szelest jej sukni.
„Jaka ta Zosia niemądra! – pomyślała Magdalena. – Gdzieżby Joasia pozwoliła…”.
W gabinecie Helenki było pusto. Już Magdalena miała cofnąć się, gdy na progu trzeciego pokoju ukazało się jasne widziadło dające jej znaki ręką. Była to Helena.
Madzia cicho przeszła po dywanach aż do sypialni pani Latter na pół oświetlonej przez różnokolorową lampkę.
– Patrz, jaki on zabawny! – szepnęła Helena ciągnąc Madzię do niedomkniętych drzwi gabinetu pani Latter.
Na kanapce przeznaczonej dla gości siedział pan siwy i otyły, z sinymi rumieńcami na policzkach – i rozmawiał z panią Latter.
– Opiekun Mani Lewińskiej… – szepnęła Hela.
– Bardzo jestem zadowolony, mości dobrodziejko – mówił pan – bo dziewczyna co kwartał wydaje mi się lepszą. A rozsądne to, gospodarne, i kawy, mościa dobrodziejko, naleje, i herbatę umie zaparzyć… Kiedy po wakacjach odjechała do Warszawy, kąta znaleźć nie mogłem… Tfy! nawet kawałeczek kobiety ożywił dom; cóż by to zaś było, gdyby tak, mościa dobrodziejko, osiadła w nim gospodyni całą gębą, kobieta rozumna, dojrzała, pokaźna…
– Dom pański bardzo zyska, gdy Mania skończy pensję, a szczególniej gdy wyjdzie za mąż. Bo nawet w tym wypadku zapewne nie puści jej pan od siebie – odpowiedziała pani Latter.
– A, mościa dobrodziejko, czym ja już taki niedołęga, że sam nie mogę ożenić się?… O dzieciach, przyznam się, nie projektuję, za późno, mościa dobrodziejko; ale żony – nie myślę się wyrzekać.
Pani Latter odchrząknęła.
– Tak, proszę pani. Majątek mam nie najgorszy, bez długu, i gotówczyna się znajdzie; dom murowany, obszerny, nad rzeką… Ryby, grzyby, polowanie, kąpiele… co, mościa dobrodziejko, chcesz. Tylko, pod słowem honoru, bez kobiety wytrzymać nie mogę, a osobliwie jak przyjdzie zima…
– Może pan chce zobaczyć Manię? – przerwała pani Latter.
– Wszystko jedno, Mania mi nie ucieknie, a ja skorzystam z czasu, ażeby po trochu wyrobić sobie, mościa dobrodziejko, interes. Ani twoje grymasy, ani mędrkowania, ani zagadywania nie pomogą, bo prędzej czy później ja sprawę wyłuszczę bez ogródek, nóżki na stół, mościa dobrodziejko, a pani – musisz zaakceptować…
Helenka zasłaniając usta uciekła do swego pokoju, a za nią Magdalena z wyrazem nieukontentowania na twarzy.
– Jak można, Helu, podsłuchiwać i jeszcze mnie ciągnąć? Jestem pewna, że mamie zrobiłoby to przykrość.
– Ach, jakie to paradne! – śmiała się panna Helena. – Wyobrażam sobie minę Kazia, gdybym mu powiedziała, że będziemy mieli trzeciego tatkę…
– Helu…
– Naturalnie, że nie powiem, bo jeszcze więcej wydawałby pieniędzy… Murowany obszerny dom nad rzeką… Może to pałac? W każdym razie zapraszam cię, Madziu, na ryby, grzyby, kąpiele i polowania…
Magdalena rozchmurzyła się, przyszło jej bowiem na myśl, że położenie pani Latter nie jest złe, jeżeli może wyjść za majętnego człowieka.
– Nie byłaś dzisiaj u Ady – rzekła zmieniając przedmiot rozmowy.
Panna Helena usiadła na kanapie i bawiąc się koronką niebieskiego szlafroczka przestała śmiać się, a zaczęła ziewać.
– Nudzi mnie Ada swoimi obawami i zazdrością – rzekła. – Oddaliła Romanowicza, że się we mnie kochał, a umawia się z obrzydliwym Dębickim, który wygląda jak żaba.
– Lepiej na tym wyjdziesz, jeżeli zamiast kokietować profesora, będziesz słuchała lekcyj.
– A, także mnie znasz!… Wasza fizyka ani algebra nic mnie nie obchodzą, ale kokietować kogoś muszę, choćby Dębickiego. Zobaczysz, jak będzie na mnie słodko spoglądał, co chyba do rozpaczy doprowadzi Adę.
– Czy ty możesz tak mówić o Adzie? – odparła Magdalena. – Ona, biedactwo, tak ciebie kocha…
– Piękne biedactwo, milionowa panna!…
– Ale ona nie wyjeżdża za granicę dlatego, ażeby dłużej być z tobą.
– Niech mnie zabierze, to będzie ze mną jeszcze dłużej.
Madzia klasnęła w ręce z radości.
– Ona o tym tylko marzy! – zawołała. – Jeżeli zechcesz, pojedzie, choćby jutro, każdej chwili…
– A tymczasem czeka, ażebym ja ją prosiła. Tego nie zrobię. Moje towarzystwo jest przynajmniej tyle warte, ile dochody panny Solskiej.
– Helu – mówiła Madzia ściskając ją za ręce – widzisz, jak ty nie rozumiesz Ady. Ona sama poprosiłaby ciebie, ale nie śmie, boi się, ażebyś się nie obraziła…
– Cha! cha! cha!… a czymże się tu obrażać? Przecie pieniędzy na podróż mama nie odmówi, chodzi tylko o okazję i przyzwoitą opiekę. A że opiekę da mi panna Solska i jakaś tam jej ciotka, więc ja zależę od nich – i dlatego – one powinny wystąpić z propozycją. Ach, wyjadę za granicę!…
– Jeżeli tak, to sprawa skończona – rzekła Magdalena. – Ada poprosi cię… Tylko, Helu, wstąp do niej na chwilę, ona tak tęskni za tobą.
Panna Helena oparła głowę o poręcz kanapki i przymknęła oczy.
– Jaka szkoda – mówiła – że ona tęskni za mną, a nie jest chłopcem. Gdyby równie bogaty chłopiec tęsknił za mną, wiedziałabym, co mu powiedzieć… O Madziu! gdybym ja istotnie mogła wyjechać za granicę, choć na pół roku! Bo tu zmarnuję życie, tu nie ma dla mnie ani towarzystwa, ani partii. Boże, być piękną i… nazywać się córką przełożonej pensji, a co gorsza, całe dnie spędzać na pensji, ciągle brać jakieś niedorzeczne lekcje… Aaa!…
– Więc pójdziesz do Ady…
– Pójdę, pójdę… Zresztą ja wiem, że ona jest dobra dziewczyna i przywiązana do mnie; ale czasami nudzą mnie jej wylęknione spojrzenia i wieczne martwienie się tym, że – ja nie kocham tylko jej jednej… Śmieszni ludzie! Każdy wielbiciel chce, ażebym myślała wyłącznie o nim, i każda przyjaciółka to samo. Tymczasem ja jestem jedna, a ich tyle!…
Madzia obojętnie pożegnała Helenę i z wolna poszła na górę. Było jej dziwnie. Znała Helenę, przysłuchiwała się jej poglądom od kilku lat, ale dopiero w tej chwili uderzyły ją one w sposób nieprzyjemny. Czuła rozdźwięk pomiędzy bezinteresownym przywiązaniem Ady a pretensjami Heli. I ogarnął ją wstyd na myśl, że podróż tej lekceważącej panny, spokój jej matki, a może byt pensji zależą dziś od nieładnej i pokornej Ady, która uważała, że ludzie przyjmując od niej usługi robią jej łaskę.
„Co się ze mną dzieje od kilku dni? – myślała Magdalena. – Czy świat się zmienił, czy może ja tak nagle zestarzałam się i zaczynam patrzeć jak ludzie starzy? A może to choroba umysłowa?… może malaria?…”.
Na górze, w sali klasowej, otoczyły Magdalenę pensjonarki witając ją, wypytując o Adę albo donosząc, że panna Joanna poszła na koncert i że jest – prześlicznie ubrana. Potem niektóre rozsiadły się w ławkach, inne kolejno wychodziły na środek sali z książkami i kajetami prosząc o objaśnienia. Jedna nie mogła dać sobie rady z arytmetyką, druga z wypracowaniem francuskim, inna odrobiła wszystkie zadania, ale koniecznie chciała wydać jutrzejsze lekcje przed Madzią. Każda na środku sali pięknie dygała przed nauczycielką, kładła kajet na stole, potem zbliżywszy głowę do Madzi, rozmawiała z nią półgłosem, następnie mówiła: „aha! już wszystko rozumiem…”, następnie przekonywała się, że nic nie rozumie, ale w końcu wracała na miejsce zadowolona.
Siedząca w pierwszej ławce piękna brunetka z aksamitnymi oczyma, Malwinka, bawi koleżanki opowiadaniem, że ona już od godziny umie lekcje i że ona zawsze najprędzej uczy się lekcyj, ponieważ jest najzdolniejsza. Poinformowawszy zaś wszystkie koleżanki o swoich zdolnościach zaczyna słuchać tego, co dzieje się przy katedrze; ile razy zaś zrozumie, o co chodzi, wybiega na środek, chwyta za rękę uczennicę rozmawiającą z Magdaleną i mówi:
– Moja Franiu, po co panią fatygujesz, kiedy wiesz, że ja ci to wszystko wytłomaczę?…
– Idź na miejsce, Malwinko – prosi ją nauczycielka.
Malwinka wraca na miejsce, lecz w kilka minut później zapomniawszy o przestrodze wybiega znowu mówiąc do innej koleżanki:
– Moja Stasiu, po co panią fatygujesz, kiedy wiesz, że ja ci to doskonale opowiem!
– Idź na miejsce, kochana Malwinko – prosi Magdalena.
– Bo, proszę pani, ja już od godziny umiem wszystko; ja zawsze uczę się najprędzej…
Ciągłe wybieganie Malwinki stanowiło tak niezbędną część wieczornych zajęć, że gdyby jej nie było, Magdalenie i pensjonarkom brakłoby czegoś w klasie.
Nareszcie skończyły się korepetycje. Dziewczynki rozmawiały ze sobą w ławkach albo douczały się pamięciowych lekcyj, a Malwinka znalazła parę koleżanek, które przed nią i przed którymi ona wydawała historię powszechną po kolei lub na wyrywki. Magdalena wzięła się do roboty włóczkowego szalika na drutach, spoglądając od czasu do czasu po klasie.
Boże, Boże, jak jej doskonale jest na pensji, jacy tu wszyscy dobrzy i za co ją tak kochają? Bo przecież ona wie najlepiej, że nie zasługuje na ludzką miłość, jako istota zła, brzydka i głupia. Po prostu ma trochę szczęścia, a jeżeli ma, więc któż zaręczy, że nie spełnią się jej najgorętsze marzenia i że od dziś za rok nie sprowadzi tu swojej dwunastoletniej siostrzyczki Zochny, która, biedactwo, musi się uczyć na prowincji, bo rodzicom coraz trudniej wydawać na edukację!…
Może istotnie Zochna od dziś za rok będzie siedziała za pulpitem naprzeciw niej, jak te oto. Naturalnie będzie miała brązowy mundurek i czarny fartuch i będzie taka ładna jak Mania, ta szatynka z rozpuszczonymi włosami, która podparłszy ręką brodę patrzy na krąg światła rzucający się od lampy na sufit. Tylko jej siostra będzie jeszcze tak pilna jak ta blondynka, Henrysia, która zatkała sobie uszy i powtarza lekcje, ażeby nie opuścić ani wyrazu, ani przecinka. Oprócz tego Zochnę tak będą kochały jej koleżanki, jak dziś kochają Stasię, którą obsiadły ze wszystkich stron. W żadnym zaś wypadku Zochna nie będzie taka chytra jak Frania, która ciągle wydobywa z kieszeni karmelki i zajadając je zasłania sobie ręką usta, ażeby tego inne nie spostrzegły.