Kitabı oku: «Lalka, tom pierwszy», sayfa 26
– Ach… prawda!… Wspomniałam mu o kupnie naszej kamienicy…
– Chryste!… i cóżeś ty zrobiła?… A… wszystko stracone… Teraz rozumiem… Naturalnie, że się obraził… No – dodał po chwili – ale kto mógł przypuścić, że jest tak obraźliwy?… Taki sobie zwyczajny kupiec!…
XX. Pamiętnik starego subiekta
…I wyjechał!… Pan Stanisław Wokulski, wielki organizator spółki do handlu przewozowego, wielki naczelnik firmy, która ma w obrocie ze cztery miliony rubli rocznie, wyjechał do Paryża jak pierwszy lepszy pocztylion do Miłosny… Jednego dnia mówił (do mnie samego), że nie wie, kiedy pojedzie, a na drugi dzień – szast… prast… i już go nie ma.
Zjadł elegancki obiadek u jaśnie wielmożnych państwa Łęckich, wypił kawę, wykłuł zęby i – jazda. Naturalnie. Pan Wokulski nie jest przecie lichym subiektem, który musi żebrać u pryncypała o urlop raz na kilka lat.Pan Wokulski jest kapitalistą, ma ze sześćdziesiąt tysięcy rubli rocznie, żyje za pan brat z hrabiami i książętami, pojedynkuje się z baronami i wyjeżdża, kiedy chce. A wy, moi płatni oficjaliści, kłopoczcie się o interesa. Przecie za to macie pensje i dywidendy.
I to jest kupiec?… To jest błazeństwo, mówię, nie kupiectwo!…
No, można wyjechać nawet do Paryża i nawet po wariacku, ale nie w takich czasach. Tu, panie, kongres berliński nawarzył piwa – tu, panie, Anglia, panie, za Cypr534, Austria za Bośnię… Włochy krzyczą wniebogłosy: „Dajcie nam Triest, bo będzie źle…”535 Tu już słyszę, panie, w Bośni krew się leje potokami536 i (byle żniwa skończyć) wojna buchnie przed zimą jak amen w pacierzu… A on tymczasem daje nura do Paryża!…
Cyt!…?… …Po co on tak nagle wyjechał do Paryża?… Na wystawę?… Cóż go obchodzi wystawa. A może w tym interesie, który miał zrobić z Suzinem?… Ciekawym, na jakich to interesach zyskuje się po pięćdziesiąt tysięcy rubli, tak sobie od ręki?… Oni mi mówią o wielkich maszynach do nafty czy do kolei, czy też do cukrowni?… Ale czy wy, aniołki, zamiast po nadzwyczajne maszyny, nie jedziecie po zwykłe armaty?… Francja, tylko patrzeć, jak weźmie się za łeb z Niemcami…537 Mały Napoleonek niby to siedzi w Anglii: ale przecież z Londynu do Paryża bliżej niż z Warszawy do Zamościa…
Ej!… panie Ignacy – nie śpiesz się ty z sądami o panu W. (w takich razach lepiej nie wymawiać całego nazwiska), nie potępiaj go, bo możesz się ośmieszyć. Tu gotuje się jakaś gruba kabała: ten pan Łęcki, który kiedyś bywał u Napoleona III, i ten niby aktor Rossi, Włoch… (Włochy gwałtem upominają się o Triest…), i ten obiad u państwa Łęckich przed samym wyjazdem, i to kupno kamienicy…
Panna Łęcka piękna, bo piękna, ale przecież jest tylko kobietą i dla niej Stach nie popełniałby tylu szaleństw… W tym jest coś z p… (w takich razach najwłaściwiej mówić skróceniami). W tym jest jakieś duże P…
Będzie już ze dwa tygodnie, jak wyjechał biedny chłopak, może na zawsze… Listy pisze krótkie i suche, o sobie nie mówi nic, a mnie tak nurtuje smutek, że nieraz, dalibóg, miejsca znaleźć nie mogę. (No, chyba nie za nim; tylko tak, z przyzwyczajenia.)
Pamiętam, kiedy wyjeżdżał. Już zamknęliśmy sklep i właśnie przy tym oto stoliku piłem herbatę (Ir wciąż mi niedomaga), gdy naraz wpada do pokoju lokaj Stacha:
– Pan prosi! – wrzasnął i uciekł.
(Co to za zuchwały gałgan, a co za próżniak!… Trzeba było widzieć minę, z jaką stanął we drzwiach i powiedział: „Pan prosi!” Bydlę.)
Chciałem go zmonitować: błaźnie jakiś, twój pan jest panem tylko dla ciebie; ale poleciał na złamanie karku.
Szybko dokończyłem herbatę, Irowi nalałem trochę mleka do miseczki i poszedłem do Stacha. Patrzę, w bramie jego lokaj kokietuje od razu aż trzy dziewuchy jak łanie. No, myślę, taki wałkoń i czterem dałby radę, chociaż…(Z tymi kobietami sam diabeł nie dojdzie porządku. Na przykład pani Jadwiga, szczuplutka, malutka, eteryczna, a już trzeci mąż dostaje przy niej suchot.)
Wchodzę na górę. Drzwi do mieszkania nie zamknięte, a sam Stach przy świetle lampy pakuje walizkę. Coś mnie tknęło.
– Cóż to znaczy? – pytam.
– Jadę dziś do Paryża – odpowiedział.
– Wczoraj mówiłeś, że jeszcze nie tak prędko pojedziesz?…
– Ach, wczoraj… – odparł.
Cofnął się od walizki i pomyślał chwilę; potem dodał szczególnym tonem:
– Jeszcze wczoraj… myliłem się…
Wyrazy te zastanowiły mnie w przykry sposób. Spojrzałem na Stacha z uwagą i ogarnęło mnie zdziwienie. Nigdy bym nie sądził, ażeby człowiek niby to zdrów, a w każdym razie nie raniony, mógł zmienić się tak w przeciągu kilku godzin. Pobladł, oczy zapadły, prawie zdziczał…
– Skądże ta nagła zmiana… projektu? – spytałem czując, że nie o to pytam, co bym chciał wiedzieć.
– Mój kochany – odparł – alboż ty nie wiesz, że nieraz jedno słowo zmienia projekta, nawet ludzi… A nie dopiero cała rozmowa! – dodał szeptem.
Wciąż pakując i zbierając różne graty wyszedł do sali. Upłynęła minuta – nie wracał; dwie… nie wraca… Spojrzałem przez uchylone drzwi i zobaczyłem, że stoi oparty o poręcz krzesła patrząc bezmyślnie w okno.
– Stachu…
Ocknął się – i znowu powrócił do pakowania zapytując:
– Czego chcesz?
– Tobie coś jest.
– Nic.
– Już dawno nie widziałem cię takim.
Uśmiechnął się.
– Zapewne od czasu – odparł – kiedy to dentysta źle wyrwał mi ząb, i w dodatku zdrowy…
– Dziwnie mi wygląda to twoje wybieranie się w drogę – rzekłem. – Może masz mi co powiedzieć?…
– Powiedzieć?… Ach, prawda… W banku mamy około stu dwudziestu tysięcy rubli, więc pieniędzy wam nie zabraknie… Dalej… Cóż dalej?… – pytał sam siebie. – Aha!… Nie rób już sekretu, że ja kupiłem kamienicę Łęckich. Owszem, zajdź tam i ponaznaczaj komorne według dawnych cen. Pani Krzeszowskiej możesz podnieść jakieś kilkanaście rubli, niech się trochę zirytuje; ale biedaków nie duś… Mieszka tam jakiś szewc, jacyś studenci; bierz od nich, ile dadzą, byle płacili regularnie.
Spojrzał na zegarek, a widząc, że ma jeszcze czas, położył się na szezlongu i leżał milcząc, z rękoma nad głową i przymkniętymi oczyma. Widok ten był nad wszelki wyraz żałosny.
Usiadłem mu przy nogach i rzekłem:
– Tobie coś jest, Stachu?… Powiedz, co ci jest. Z góry wiem, że nie pomogę, ale widzisz… Zgryzota jest jak trucizna: dobrze ją wypluć…
Stasiek znowu uśmiechnął się (jak ja nie lubię tych jego półuśmiechów) i po chwili odparł:
– Pamiętam (dawne to dzieje!), siedziałem w jednej izbie z jakimś frantem, który był dziwnie szczery. Opowiadał mi niestworzone rzeczy o swojej rodzinie, o swoich stosunkach, o swoich wielkich czynach, a potem – bardzo uważnie słuchał moich dziejów. No – i dobrze z nich skorzystał…
– Cóż to znaczy?… – spytałem.
– To znaczy, mój stary, że ponieważ ja nie chcę z ciebie wydobywać żadnych zeznań, więc i przed tobą nie mam potrzeby ich robić.
– Jak to – zawołałem – w taki sposób traktujesz zwierzenie się przed przyjacielem?
– Daj spokój – rzekł podnosząc się z kanapy. – To może dobre, ale dla pensjonarek… Ja zresztą nie mam z czego zwierzać się nawet przed tobą. Jakim ja znużony!… – mruknął przeciągając się.
Teraz dopiero wszedł ten łajdak lokaj; wziął walizę Stacha i dał znać, że konie stoją przed domem. Siedliśmy do powozu, Stach i ja, ale przez drogę do kolei nie zamieniliśmy ani wyrazu. On patrzył na gwiazdy świszcząc przez zęby, a ja myślałem, że jadę – chyba na pogrzeb.
Na dworcu Kolei Wiedeńskiej538 złapał nas doktór Szuman.
– Jedziesz do Paryża? – zapytał Stacha.
– A ty skąd wiesz?
– O, ja wszystko wiem. Nawet to, że tym samym pociągiem jedzie pan Starski.
Stach wstrząsnął się.
– Co to za człowiek? – rzekł do doktora.
– Próżniak, bankrut… jak zresztą wszyscy oni – odparł Szuman. – No i ekskonkurent… – dodał.
– Wszystko mi jedno.
Szuman nie odpowiedział nic, tylko spojrzał spod oka.
Zaczęto dzwonić i świstać. Podróżni tłoczyli się do wagonów; Stach uścisnął nas za ręce.
– Kiedy wracasz? – zapytał go doktór.
– Chciałbym… nigdy – odpowiedział Stach i siadł do pustego przedziału pierwszej klasy.
Pociąg ruszył. Doktór zamyślony patrzył na oddalające się latarnie, a ja… O mało się nie rozpłakałem…
Kiedy woźni poczęli zamykać drzwi peronu, namówiłem doktora na przechadzkę po Alejach Jerozolimskich. Noc była ciepła, niebo czyste; nie pamiętam, ażebym kiedykolwiek widział więcej gwiazd. A ponieważ Stach mówił mi, że w Bułgarii często patrzył na gwiazdy, więc (zabawny projekt!) i ja postanowiłem od tej pory co wieczór spoglądać w niebo. (A może istotnie na którym z migotliwych świateł spotkają się nasze spojrzenia czy myśli i on nie będzie czuł się już tak osamotnionym jak wtedy?)
Nagle (nie wiem nawet skąd?) zrodziło się we mnie podejrzenie, że niespodziewany wyjazd Stacha ma związek z polityką. Postanowiłem więc wybadać Szumana i chcąc zażyć go z mańki539, rzekłem:
– Coś mi się zdaje, że Wokulski jest… jakby zakochany?…
Doktór zatrzymał się na chodniku i usiadłszy na swej lasce zaczął się śmiać w sposób, który aż zwracał uwagę na szczęście nielicznych przechodniów.
– Cha! cha… czyś pan dopiero dzisiaj zrobił tak piramidalne odkrycie?… Cha! cha!… podoba mi się ten starzec!…
Głupi był koncept. Przygryzłem jednak usta i odparłem:
– Zrobić to odkrycie było łatwo, nawet dla ludzi… mniej wprawnych ode mnie (zdaje się, że mu troszkę dogryzłem). Ale ja lubię być ostrożny w przypuszczeniach, panie Szuman… Zresztą, nie sądziłem, ażeby mogła wyrabiać z człowiekiem podobne hece rzecz tak zwyczajna jak miłość.
– Mylisz się, staruszku – odparł doktór machając ręką. – Miłość jest rzeczą zwyczajną wobec natury, a nawet, jeżeli chcesz, wobec Boga. Ale wasza głupia cywilizacja, oparta na poglądach rzymskich, dawno już zmarłych i pogrzebanych, na interesach papiestwa, na trubadurach540, ascetyzmie, kastowości i tym podobnych bredniach, z naturalnego uczucia zrobiła… wiesz co?… Zrobiła nerwową chorobę!… Wasza niby to miłość rycersko-kościelno-romantyczna jest naprawdę obrzydliwym handlem opartym na oszustwie, które bardzo słusznie karze się dożywotnimi galerami541, zwanymi małżeństwem… Biada jednak tym, co na podobny jarmark przynoszą serca… Ile on pochłania czasu, pracy, zdolności, ba! nawet egzystencyj…Znam to dobrze – mówił dalej, zadyszany z gniewu – bo choć jestem Żydem i zostanę nim do końca życia, wychowałem się jednak między waszymi, a nawet zaręczyłem się z chrześcijanką… No i tyle nam porobiono udogodnień w naszych zamiarach, tak czule zaopiekowano się nami w imię religii, moralności, tradycji i już nie wiem czego, że ona umarła, a ja próbowałem się otruć… Ja, taki mądry, taki łysy!…
Znowu stanął na chodniku.
– Wierz mi, panie Ignacy – kończył schrypniętym głosem – że nawet między zwierzętami nie znajdziesz tak podłych bydląt jak ludzie. W całej naturze samiec należy do tej samicy, która mu się podoba i której on się podoba. Toteż u bydląt nie ma idiotów. Ale u nas!… Jestem Żyd, więc nie wolno mi kochać chrześcijanki… On jest kupiec, więc nie ma prawa do hrabianki… A ty, który nie posiadasz pieniędzy, nie masz prawa do żadnej zgoła kobiety… Podła wasza cywilizacja!… Chciałbym bodaj natychmiast zginąć, ale przywalony jej gruzami…
Szliśmy wciąż ku rogatkom542. Od kilku minut zerwał się wiatr wilgotny i dął nam prosto w oczy; na zachodzie poczęły znikać gwiazdy zasłaniane przez chmury. Latarnie trafiały się coraz rzadziej. Kiedy niekiedy w Alei zaturkotał wóz obsypując nas niewidzialnym pyłem; spóźnieni przechodnie uciekali do domów.
„Będzie deszcz!… Stach już jest około Grodziska543” – pomyślałem.
Doktór nasunął kapelusz na głowę i szedł zirytowany, milcząc. Mnie było coraz markotniej, może z powodu wzrastającej ciemności. Nie powiedziałbym tego nikomu nigdy, ale nieraz mnie samemu przychodzi na myśl, że Stach… naprawdę już nie dba o politykę, ponieważ cały zatonął w fałdach sukienki tej panny. Zdaje się, że mu nawet coś o tym wspomniałem onegdaj i że to, co on mi odpowiedział, bynajmniej nie osłabiło moich podejrzeń.
– Czy podobna – odezwałem się – ażeby Wokulski tak dalece już zapomniał o sprawach ogólnych, o polityce, o Europie…
– Z Portugalią – wtrącił doktór.
Ten cynizm oburzył mnie.
– Pan sobie drwisz – rzekłem. – Nie zaprzeczysz jednak, że Stach mógł zostać czymś lepszym aniżeli nieszczęśliwym wielbicielem panny Łęckiej. To był działacz społeczny, nie jakiś tam kiepski wzdychacz…
– Masz pan rację – potwierdził doktór – ale cóż stąd?… Machina parowa przecież nie młynek do kawy, to wielka machina; ale gdy w niej zardzewieją kółka, stanie się gratem bezużytecznym i nawet niebezpiecznym. Otóż w Wokulskim jest podobne kółko, które rdzewieje i psuje się…
Wiatr dął coraz mocniej; miałem pełne oczy piasku.
– I skąd właśnie na niego padło takie nieszczęście? – odezwałem się. (Ale niedbałym tonem, ażeby Szuman nie myślał, że żądam informacyj.)
– Na to złożyło się i usposobienie Stacha, i stosunki wytworzone przez cywilizację – odparł doktór.
– Usposobienie?… On nigdy nie był kochliwy.
– Tym się zgubił – ciągnął Szuman. – Tysiąc centnarów śniegu, rozdzielonego na płatki, tylko przysypują ziemię nie szkodząc najmniejszej trawce; ale sto centnarów śniegu zbitych w jedną lawinę burzy chałupy i zabija ludzi. Gdyby Wokulski kochał się przez całe życie co tydzień w innej, wyglądałby jak pączek, miałby swobodną myśl i mógłby zrobić wiele dobrego na świecie. Ale on, jak skąpiec, gromadził kapitały sercowe, no i widzimy skutek tej oszczędności. Miłość jest wtedy piękną, kiedy ma wdzięki motyla; ale gdy po długim letargu obudzi się jak tygrys, dziękuję za zabawę!… Co innego człowiek z dobrym apetytem, a co innego ten, któremu głód skręca wnętrzności…
Chmury podnosiły się coraz wyżej; zawróciliśmy prawie od rogatek. Pomyślałem, że Stach musi już być około Rudy Guzowskiej544.
A doktór wciąż prawił, coraz mocniej rozgorączkowany, coraz gwałtowniej wywijając laską:
– Jest higiena mieszkań i odzieży, higiena pokarmów i pracy, których nie wypełniają klasy niższe, i to jest powodem wielkiej śmiertelności między nimi, krótkiego życia i charłactwa. Ale jest również higiena miłości, której nie tylko nie przestrzegają, lecz po prostu gwałcą klasy inteligentne, i to stanowi jedną z przyczyn ich upadku. Higiena woła: „Jedz, kiedy masz apetyt!”, a wbrew niej tysiąc przepisów chwyta cię za poły wrzeszcząc: „Nie wolno!… będziesz jadł, kiedy my cię upoważnimy, kiedy spełnisz tyle a tyle warunków postawionych przez moralność, tradycję, modę…” Trzeba przyznać, że w tym razie najbardziej zacofane państwa wyprzedziły najbardziej postępowe społeczeństwa, a raczej ich klasy inteligentne.
I przypatrz się, panie Ignacy, jak zgodnie w kierunku ogłupienia ludzi pracuje pokój dziecinny i salon, poezja, powieść i dramat. Każą ci szukać ideałów, samemu być idealnym ascetą i nie tylko wypełniać, ale nawet wytwarzać jakieś sztuczne warunki. A co z tego wynika w rezultacie?… Że mężczyzna, zwykle mniej wytresowany w tych rzeczach, staje się łupem kobiety, którą tylko w tym kierunku tresują. I otóż cywilizacją naprawdę rządzą kobiety!…
– Czy w tym jest co złego? – spytałem.
– A niech diabli wezmą! – wrzasnął doktór. – Czy nie spostrzegłeś, panie Ignacy, że jeżeli mężczyzna pod względem duchowym jest muchą, to kobieta jest jeszcze gorszą muchą, gdyż pozbawioną łap i skrzydeł. Wychowanie, tradycja, a może nawet dziedziczność, pod pozorem zrobienia jej istotą wyższą, robią z niej istotę potworną. I ten próżnujący dziwoląg, ze skrzywionymi stopami, ze ściśniętym tułowiem, czczym mózgiem, ma jeszcze obowiązek wychowywać przyszłe pokolenia ludzkości!… Cóż więc im zaszczepią?… Czy dzieci uczą się pracować na chleb?… Nie, uczą się ładnie trzymać nóż i widelec. Czy uczą się poznawać ludzi, z którymi kiedyś żyć im przyjdzie?… Nie, uczą się im podobać za pomocą stosownych min i ukłonów. Czy uczą się realnych faktów, decydujących o naszym szczęściu i nieszczęściu?… Nie, uczą się zamykać oczy na fakty, a marzyć o ideałach. Nasza miękkość w życiu, nasza niepraktyczność, lenistwo, fagasostwo i te straszne pęta głupoty, które od wieków gniotą ludzkość, są rezultatem pedagogiki stworzonej przez kobiety. A nasze znowu kobiety są owocem klerykalno545–feudalno546–poetyckiej teorii miłości, która jest obelgą dla higieny i zdrowego rozsądku…
W głowie mi szumiało od wywodów doktora, a on tymczasem ciskał się na ulicy jak szalony. Na szczęście błysnęło, upadły pierwsze krople deszczu, a zacietrzewiony mówca nagle ochłonął i skoczywszy w jakąś dorożkę kazał odwieźć się do domu.
Stach był już chyba około Rogowa547. Czy też domyślił się, żeśmy tylko o nim mówili? i co on, biedak, czuł mając jedną burzę nad głową, a drugą, może gorszą, w sercu?
Phi! co za ulewa, co za kanonada piorunów… Zwinięty w kłębek Ir odszczekuje im przez sen stłumionym głosem, a ja kładę się do łóżka, nakryty tylko prześcieradłem.Gorąca noc. Panie Boże, opiekuj się tymi, którzy w podobną noc uciekają aż za granicę przed nieszczęściem.
Nieraz dość jest małego figla, aby rzeczy, dawne jak ludzkie grzechy, pokazały się nam w nowym zupełnie oświetleniu.
Ja na przykład znam Stare Miasto od dziecka i zawsze wydawało mi się, że jest ono tylko ciasne i brudne. Dopiero kiedy pokazano mi jako osobliwość rysunek jednego z domów staromiejskich (i to jeszcze w „Tygodniku Ilustrowanym”548, z opisem!), nagle spostrzegłem, że Stare Miasto jest piękne… Od tej pory chodzę tam przynajmniej raz na tydzień i nie tylko odkrywam coraz nowe osobliwości, ale jeszcze dziwię się, żem ich nie zauważył dawniej.
Tak samo z Wokulskim. Znam go ze dwadzieścia lat i ciągle myślałem, że on jest z krwi i kości polityk. Głowę dałbym sobie uciąć, że Stach niczym więcej nie zajmuje się, tylko polityką. Dopiero pojedynek z baronem i owacje dla Rossiego zbudziły we mnie podejrzenia, że on może być zakochany. O czym już dziś nie wątpię, szczególniej po rozmowie z Szumanem.
Ale to fraszka, bo i polityk może być zakochany. Taki Napoleon I kochał się na prawo i na lewo i mimo to trząsł Europą. Napoleon III także miał sporo kochanek, a słyszę, że i syn wstępuje w jego ślady i już wynalazł sobie jakąś Angielkę.
Jeżeli więc słabość do kobiet nie kompromituje Bonapartych, dlaczego miałaby uwłaczać Wokulskiemu?…
I właśnie kiedym tak rozmyślał, zaszedł drobny wypadek, który przypomniał mi dzieje pogrzebane od lat kilkunastu, a i samego Stacha przedstawił w innym świetle. Och, on nie jest politykiem; on jest czymś zupełnie innym, z czego sobie nie umiem nawet dobrze zdać sprawy.
Czasem zdaje mi się, że jest to człowiek skrzywdzony przez społeczeństwo. Ale o tym cicho!… Społeczność nikogo nie krzywdzi… Gdyby raz przestano w to wierzyć, Bóg wie jakie okazałyby się pretensje. Może nawet nikt by już nie zajmował się polityką, tylko myślałby o wyrównywaniu rachunków ze swymi najbliższymi. Lepiej więc nie zaczepiać tych kwestyj. (Jak ja dużo gadam na starość, a wszystko nie to, o czym chcę powiedzieć.)
Jednego tedy wieczora piję u siebie herbatę (Ir jest wciąż osowiały), aż otwierają się drzwi i ktoś wchodzi. Patrzę, figura otyła, twarz nalana, nos czerwony, łeb siwy. Wącham, czuć w pokoju jakby wino i stęchliznę.
„Ten szlachcic – myślę – jest albo nieboszczykiem, alko kiprem549?… Bo żaden inny człowiek nie będzie pachniał stęchlizną…”
– Cóż, u diabła!… – dziwi się gość. – Takeś już zhardział, że nie poznajesz ludzi?…
Przetarłem oczy. Ależ to żywy Machalski, kiper od Hopfera!… Byliśmy razem na Węgrzech, później tu, w Warszawie; ale od piętnastu lat nie widzieliśmy się, gdyż on mieszka w Galicji i ciągle jest kiprem.
Naturalnie, przywitaliśmy się jak bliźnięta, raz, drugi i trzeci…
– Kiedyżeś przyjechał? – pytam.
– Dziś rano – on mówi.
– A gdzieżeś był do tej pory?
– Zajechałem na Dziekankę550, ale było mi tak tęskno, żem zaraz poszedł do Lesisza551, do piwnicy… To, panie, piwnice!… żyć, nie umierać…
– Cóżeś tam robił?
– Trochę pomagałem staremu, a zresztą siedziałem. Niegłupim chodzić po mieście, kiedy jest taka piwnica.
Oto prawdziwy kiper dawnej daty!… Nie dzisiejszy elegant, co, bestia, woli iść na wieczór tańcujący aniżeli siedzieć w piwnicy. I nawet do piwnicy bierze lakierki… Ginie Polska przy takich podłych kupcach!…
Gadu, gadu, przesiedzieliśmy do pierwszej w nocy. Machalski przenocował u mnie, a o szóstej rano znowu poleciał do Lesisza.
– Cóż będziesz robił po obiedzie? – pytam.
– Po obiedzie wstąpię do Fukiera552, a na noc wrócę do ciebie – odpowiedział.
Był z tydzień w Warszawie. Nocował u mnie, a dnie spędzał w piwnicach.
– Powiesiłbym się – mówił – żeby mi przyszło tydzień włóczyć się po dworze. Ścisk, upał, kurzawa!… świnie mogą żyć tak jak wy, ale nie ludzie.
Zdaje mi się, że przesadza. Bo choć i ja wolę sklep aniżeli Krakowskie Przedmieście, jednakże co sklep, to nie piwnica. Zdziwaczał chłop na swoim kiprostwie.
Naturalnie, o czymże mieliśmy rozmawiać z Machalskim, jeżeli nie o dawnych czasach i o Stachu? I tym sposobem stanęła mi przed oczyma historia jego młodości, jakbym ją widział wczoraj.
Pamiętam (był to rok 1857, może 58), zaszedłem raz do Hopfera, u którego pracował Machalski.
– A gdzie pan Jan? – pytałem chłopca.
– W piwnicy.
Zaszedłem do piwnicy. Patrzę, mój pan Jan przy łojówce ściąga lewarem553 wino z beczki do butelek, a we framudze majaczą jakieś dwa cienie: siwy starzec w piaskowym surducie, z pliką papierów na kolanach, i młody chłopak z krótko ostrzyżonym łbem i miną zbója. To był Stach Wokulski i jego ojciec.
Siadłem cicho (bo Machalski nie lubił, ażeby mu przeszkadzano przy ściąganiu wina), a siwy człowiek w piaskowym surducie prawił jednostajnym głosem do owego młodzika:
– Co to wydawać pieniądze na książki?… Mnie dawaj, bo jak będę musiał przerwać proces, wszystko zmarnieje. Książki nie wydobędą cię z upodlenia, w jakim teraz jesteś, tylko proces. Kiedy go wygram i odzyskamy nasze dobra po dziadku, wtedy przypomną sobie, że Wokulscy stara szlachta, i nawet znajdzie się familia… W zeszłym miesiącu wydałeś dwadzieścia złotych na książki, a mnie akurat tyle brakowało na adwokata… Książki!… zawsze książki… Żebyś był mądry jak Salomon, póki jesteś w sklepie, będą tobą pomiatali, chociażeś szlachcic, a twój dziadek z matki był kasztelanem. Ale jak wygram proces, jak wyniesiemy się na wieś…
– Chodźmy stąd, ojcze – mruknął chłopak, spode łba patrząc na mnie.
Stary, posłuszny jak dziecko, zawinął swoje papiery w czerwoną chustkę i wyszedł z synem, który musiał go podtrzymywać na schodach.
– Cóż to za odmieńcy? – pytam Machalskiego, który właśnie skończył robotę i usiadł na zydlu554.
– Ach!… – machnął ręką. – Stary ma pomieszane klepki, ale chłopak zdatny. Nazywa się Stanisław Wokulski. Bystra bestia!…
– Cóż on zrobił? – pytam.
Machalski objaśnił palcami świecę i nalawszy mi kieliszek wina mówił:
– On tu jest u nas ze cztery lata. Do sklepu albo do piwnicy nie bardzo… Ale mechanik!… Zbudował taką maszynę, co pompuje wodę z dołu do góry, a z góry wylewa ją na koło, które właśnie porusza pompę. Taka maszyna może obracać się i pompować do końca świata; ale coś się w niej skrzywiło, więc ruszała się tylko kwadrans. Stała tam na górze, w pokoju jadalnym, i Hopferowi zwabiała gości; ale od pół roku coś w niej pękło.
– Otóż jaki!… – mówię.
– No, jeszcze nie taki bardzo – odparł Machalski. – Był tu jeden profesor z gimnazjum realnego555, obejrzał pompę i powiedział, że na nic się nie zda, ale że chłopak zdolny i powinien uczyć się. Od tej pory mamy sądny dzień w sklepie. Wokulski zhardział, gościom odmrukuje, w dzień wygląda, jakby drzemał, a za to uczy się po nocach i kupuje książki. Jego znowu ojciec wolałby te pieniądze użyć na proces o jakiś tam majątek po dziadku… Słyszałeś przecie, co mówił.
– Cóż on myśli robić z tą nauką? – rzekłem.
– Mówi, że pojedzie do Kijowa, do uniwersytetu556. Ha! niech jedzie – prawił Machalski – może choć jeden subiekt wyjdzie na człowieka. Ja mu tam nie przeszkadzam; kiedy jest w piwnicy, nie napędzam go do roboty; niech sobie czyta. Ale na górze dokuczają mu subiekci i goście.
– A co na to Hopfer?
– Nic – ciągnął Machalski zakładając nową łojówkę w żelazny lichtarz z rączką. – Hopfer nie chce go odstręczać od siebie, bo Kasia Hopferówna durzy się trochę w Wokulskim, a może chłopak odzyska majątek po dziadku?…
– I on durzy się w Kasi? – spytałem.
– Ani na nią spojrzy, dzika bestia! – odparł Machalski.
Zaraz wówczas pomyślałem, że chłopak z tak otwartą głową, który kupuje książki i nie dba o dziewczęta, mógłby być dobrym politykiem; więc jeszcze tego dnia zapoznałem się ze Stachem i od tej pory żyjemy ze sobą nie najgorzej…
Stach był jeszcze ze trzy lata u Hopfera i przez ten czas porobił duże znajomości ze studentami, z młodymi urzędnikami rozmaitych biur, którzy na wyścigi dostarczali mu książek, ażeby mógł zdać egzamin do uniwersytetu.
Spośród tej młodzieży wyróżniał się niejaki pan Leon557, chłopak jeszcze młody (nie miał nawet dwudziestu lat), piękny, a mądry… a zapalczywy!… Ten jakby był moim pomocnikiem w politycznej edukacji Wokulskiego: kiedy bowiem ja opowiadałem o Napoleonie i wielkim posłannictwie Bonapartych, pan Leon mówił o Mazzinim558, Garibaldim i im podobnych znakomitościach. A jak on umiał podnosić ducha!…
– Pracuj – mówił nieraz do Stacha – i wierz, bo silna wiara może zatrzymać słońce w biegu, a nie dopiero polepszyć stosunki ludzkie.
– A może mnie wysłać do uniwersytetu? – zapytał Stach.
– Jestem pewien – odparł Leon z zaiskrzonymi oczyma – że gdybyś choć przez chwilę miał taką wiarę jak pierwsi apostołowie, jeszcze dziś znalazłbyś się w uniwersytecie…
– Albo u wariatów – mruknął Wokulski.
Leon począł biegać po pokoju i trząść rękoma.
– Co za lód w tych sercach!… co za chłód!… co za upodlenie!… – wołał – jeżeli nawet taki człowiek jak ty jeszcze nie ufa. Więc przypomnij sobie, coś już zrobił w tak krótkim czasie: tyle umiesz, że mógłbyś dzisiaj zdawać egzamin…
– Co ja tam zrobię!… – westchnął Stach.
– Ty jeden niewiele. Ale kilkudziesięciu, kilkuset takich jak ty i ja… Czy wiesz, co możemy zrobić?…
W tym miejscu załamał mu się głos: Leon dostał spazmów. Ledwieśmy go uspokoili.
Innym razem pan Leon wyrzucał nam brak ducha poświęcenia.
– A wiecież wy – mówił – że Chrystus mocą poświęcenia sam jeden zbawił ludzkość?… O ileż więc świat by się udoskonalił, gdyby na nim ciągle były jednostki gotowe do ofiary z życia!…
– Czy mam oddawać życie za tych gości, którzy mi wymyślają jak psu, czy za tych chłopców i subiektów, którzy drwią ze mnie? – spytał Wokulski.
– Nie wykręcaj się! – zawołał pan Leon. – Chrystus zginął nawet za swoich katów… Ale między wami nie ma ducha… Duch w was gnije… Posłuchaj zaś, co mówi Tyrteusz559: „O Sparto, ruń! nim pomnik twej wielkości, naddziadów grób, meseński skruszy młot i na żer psom rozrzuci święte kości, i przodków cień odegna od twych wrót… Ty, ludu, nim wróg w pętach cię powlecze, ojców twych broń na progach domów złam i w przepaść rzuć… Niech nie wie świat, że miecze były wśród was, lecz serca zbrakło wam!…” Serca!… – powtórzył pan Leon.
Już to Stach w przyjmowaniu teoryj pana Leona był bardzo ostrożny; ale młody chłopak umiał wszystkich przekonywać jak Demostenes560.
Pamiętam, że pewnego wieczora na licznym zebraniu ludzi młodszych i starszych spłakaliśmy się wszyscy, kiedy pan Leon opowiadał o tym doskonalszym świecie, w którym zginie głupstwo, nędza i niesprawiedliwość.
– Od tej chwili – mówił z uniesieniem – nie będzie już różnic między ludźmi. Szlachta i mieszczanie, chłopi i Żydzi, wszyscy będą braćmi….
– A subiekci?… – odezwał się z kąta Wokulski.
Lecz przerwa ta nie zmieszała pana Leona. Nagle zwrócił się do Wokulskiego, wyliczył wszystkie przykrości, jakie Stachowi wyrządzano w sklepie, przeszkody, jakie stawiano mu w pracy nad nauką, i zakończył w ten sposób:
– Abyś zaś uwierzył, że jesteś nam równym i że cię kochamy jak brata, abyś mógł uspokoić twoje serce rozgniewane na nas, oto ja… klękam przed tobą i w imieniu ludzkości błagam cię o przebaczenie krzywd.
Istotnie, ukląkł przed Stachem i pocałował go w rękę. Zebrani rozczulili się jeszcze bardziej, podnieśli w górę Stacha i Leona i przysięgli, że za takich ludzi, jak oni, każdy oddałby życie.
Dziś, kiedy przypominam sobie owe dzieje, chwilami zdaje mi się, że to był sen. Co prawda, nigdy przedtem ani później nie spotkałem takiego entuzjasty jak pan Leon.
W początkach roku 1861 Stach podziękował Hopferowi za miejsce. Zamieszkał u mnie (w tym pokoiku z zakratowanym oknem i zielonymi firankami), rzucił handel, a natomiast począł chodzić na akademickie wykłady jako wolny słuchacz.
Dziwne było jego pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego przyszedłem. Hopfera ucałował, a następnie zeszedł do piwnicy uściskać Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka minut. Siedząc na krześle w jadalnym pokoju słyszałem jakiś hałas, śmiechy chłopców i gości, alem nie podejrzywał figla.
Naraz (otwór prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę, że z piwnicy wydobywa się para czerwonych rąk. Ręce te opierają się o podłogę i tuż za nimi ukazuje się głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
– Aha – zawołał jeden stołownik – widzisz, jak trudno bez schodów wyjść z piwnicy? A tobie zachciewa się od razu skoczyć ze sklepu do uniwersytetu!… Wyjdźże, kiedyś taki mądry…
Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił się za krawędź otworu i wydźwignął się do połowy ciała. Myślałem, że mu krew tryśnie z policzków.
– Jak on się wydobywa… Pysznie się wydobywa!… – zawołał drugi stołownik.
Stach zaczepił nogą o podłogę i po chwili był już w pokoju. Nie rozgniewał się, ale też nie podał ręki żadnemu koledze, tylko zabrał swój tłomoczek i szedł ku drzwiom.
– Cóż to, nie żegnasz się z gośćmi, panie doktór!… – wołali za nim stołownicy Hopfera.
Szliśmy przez ulicę nie mówiąc do siebie. Stach przygryzał wargi, a mnie już wówczas przyszło na myśl, że to wydobywanie się z piwnicy jest symbolem jego życia, które upłynęło na wydzieraniu się ze sklepu Hopfera w szerszy świat.
Proroczy wypadek!… bo i do dziś dnia Stach ciągle tylko wydobywa się na wierzch. I Bóg wie, co by dla kraju mógł zrobić taki jak on człowiek, gdyby na każdym kroku nie usuwano mu schodów, a on nie musiał tracić czasu i sił na samo wydzieranie się do nowych stanowisk.
Przeniósłszy się do mnie pracował po całych dniach i nocach, aż mnie nieraz złość brała. Wstawał przed szóstą i czytał. Około dziesiątej biegł na kursa, potem znowu czytał. Po czwartej szedł na korepetycję do kilku domów (głównie żydowskich, gdzie mu Szuman wyrobił stosunki) i wróciwszy do domu znowu czytał i czytał, dopóki zmorzony snem nie położył się już dobrze po północy.