Kitabı oku: «Przygody Sindbada żeglarza», sayfa 7

Yazı tipi:

– Sermino! – szepnąłem – tyżeś to jest – taka płomienna?

– Jam jest – odrzekła.

– Co się dzieje z tobą? Odpowiedz, bo nie widzę twej postaci?

– Płonę – szepnęła Sermina.

– Czy żyjesz jeszcze?

– Płonę.

– Czy widzisz mnie?

– Płonę.

– Czy kochasz mnie, Sermino?

– Płonę.

– O, jeżeli możesz, przywróć sobie dawną postać, bo oczy moje stęskniły się do twego widoku!

W tej chwili purpurowy płomień zawichrzył się, rozwiał i na jego miejscu zjawiła się dawna Sermina, ale jakże zmieniona, jakże blada, jakże dziwnie smutna i zadumana!

– Zwyciężyłam Murumadarkosa, spalając go w popiół marny i nikczemny, ale nie wolno zwyciężać – bezkarnie! Przybrałam na się postać płomienia, ale nie wolno płonąć – bezkarnie! Kto raz zapłonął – ten musi spłonąć do końca! Wiedziałam o tym, co mnie czeka, ale nie mogłam uniknąć przeznaczenia! Gdy Murumadarkos zamienił się w płomień musiałam gwoli zwycięstwu przeciwstawić się mu w równie płomiennej postaci. Patrz na mnie, póki jeszcze trwam na ziemi, gdyż oto zbliża się chwila mojej śmierci. Zwyciężając Murumadarkosa – wyratowałam ciebie. Ratując ciebie – musiałam sama siebie unicestwić. Płonę, płonę nadal, płonę beznadziejnie!

– Wszakże pozbyłaś się już postaci płomienia?

– O, tak – pozbyłam się tej postaci tylko na zewnątrz, ale wewnątrz, w duszy, w piersi pozostało straszne, niepokonane purpurowe zarzewie! Spala mnie ono szybko, pośpiesznie – spala na popiół, na proch znikomy!

– Powiedz, czym mogę zagasić, czym stłumić to zarzewie okrutne?

– Niczym go nie stłumisz, niczym nie zagasisz! Spójrz na mnie uważnie: choć nie widzisz trawiącego mnie płomienia, możesz jednak postrzec wszelkie widome oznaki spalania się i spopielania.

Teraz dopiero – pod wpływem tych słów – spostrzegłem nagle, że ciało Serminy powoli czernieje, jakby się zamieniało w węgiel. Warkocze jej, olbrzymie, złote warkocze skręcały się kurczowo, jak w ogniu, chociaż ognia nie było widać. Z wolna cała przeobraziła się w węgiel, który wkrótce w popiół się rozsypał. Stało się to tak szybko, że nawet nie zdążyłem raz jeden uścisnąć jej przed zgonem, raz jeden pożegnać na zawsze, raz jeden choćby imienia jej wyszeptać. W podziemiach zapanowała cisza i pustka. Zebrałem popiół Serminy do urny marmurowej i płacząc wyszedłem z podziemi. Zaledwie stanąłem na powierzchni, w pobliżu drzwi żelaznych, gdy posłyszałem nagły grzmot i jednocześnie ujrzałem, że drzwi żelazne zapadły się gdzieś głęboko i znikły bez śladu, tylko kot biały wyskoczył zowąd i, pędząc na oślep przed siebie, zniknął na widnokręgu.

Z urną49 napełnioną popiołem błąkałem się długo po nieznanym lądzie, gdzie nie mogłem znaleźć ani pożywienia, ani ludzi, ani nawet zwierząt. Rozpacz moja nie miała granic! Nikogo tak nie kochałem, jak Serminę! Nikt mi nie był tak drogi, nikt nie napełniał mej duszy takim szczęściem! I oto – w jednej chwili – znikła na zawsze, spaliła się, rozwiała się w nicość. Cóż mi zostało? Urna, napełniona popiołem.

Na trzeci dzień mej tułaczki po lądzie dotarłem do brzegu i ujrzałem z dala okręt. Zacząłem wołać z całych sił, aby mnie posłyszano. Głos mój doleciał do uszu załogi, gdyż po chwili stwierdziłem, że okręt skierował swój bieg ku wybrzeżu. W pół godziny potem okręt zbliżył się do wybrzeża. Na zapytanie moje, dokąd płynie, kapitan odpowiedział, iż płynie do Balsory.

– Jest to właśnie miasto, do którego chcę powrócić! – zawołałem radośnie. – Mieszkam bowiem w Bagdadzie. Chyba mi nie odmówicie miejsca na okręcie.

– Chętnie cię weźmiemy na pokład – odrzekł kapitan. – Czy masz jakie pakunki?

– Nie mam nic, prócz tej urny napełnionej popiołem. Jestem zmęczony i zgłodniały. Podczas podróży opowiem wam moje przygody. Tymczasem dajcie mi jakikolwiek posiłek.

Wprowadzono mnie do sali jadalnej i dano posiłek. Okręt, kołysząc się na falach, płynął w stronę Balsory, a kapitan i załoga cała wyczekiwali z ciekawością mego opowiadania. Posiliwszy się, opowiedziałem wszystko, co mi się zdarzyło.

Byli niezmiernie zdziwieni i oczarowani moimi przygodami. Wicher sprzyjał nam nieustannie. Przez cały czas podróży nie zaznaliśmy żadnych klęsk, ani przygód. Płynęliśmy kilka miesięcy z górą – i wreszcie po kilku miesiącach żeglugi okręt nasz zarzucił kotwicę w porcie balsorskim. Pożegnałem kapitana i całą załogę i pośpiesznie udałem się do Bagdadu.

Przygoda czwarta

Tym razem zastałem wuja Tarabuka w dobrym humorze. Z zadowoleniem, aczkolwiek nie bez gruntownego zdziwienia stwierdziłem, iż jest zupełnie zdrów na umyśle. Nie używał już zgoła dziwnych określeń i porównań, tak obficie ongi czerpanych z dziedziny pracznictwa. Powitał mnie radośnie i niezwłocznie udzielił mi ważnych wiadomości o sobie. Dla uniknięcia na przyszłość możliwych katastrof, zaprzestał pisania wierszy na papierze i pergaminie50. Papier bowiem i pergamin narażone są na rozmaite niebezpieczeństwa. Lada wiatr może je zwiać do głębiny morskiej, a lada praczka lada mydlinami pozbawić pracowicie nakreślonych liter. Zewsząd czyha zniszczenie i nie wolno swych utworów powierzać takim nieodpowiedzialnym przedmiotom, jak papier lub pergamin, które nie posiadając rozumu, nie potrafią ani się bronić, ani uniknąć niebezpieczeństwa. Toteż wuj Tarabuk postanowił powierzać swe utwory oraz ich obronę istotom żywym i mniej więcej rozumnym. W tym celu wynajął tysiąc młodych niewolnic. Po stworzeniu każdego utworu, kazał jednej z niewolnic liczyć się go na pamięć. Po napisaniu pierwszego tysiąca swych wierszy, rozpoczął wtóry, przeznaczając kolejno każdej niewolnicy następny utwór do zakarbowania w pamięci. Podczas mojej nieobecności zdążył wuj Tarabuk spłodzić dziesięć tysięcy utworów, każdej tedy niewolnicy przypadło w udziale dziesięć. Wuj Tarabuk co dzień wieczorem gromadził wszystkie niewolnice w swym pokoju i do późna w noc na wyrywki kazał im powtarzać to końcowe, to środkowe strofy swych utworów. Usłużne i pamiętliwe dziewczęta tak się w tych praktykach wyćwiczyły, że na wyraźne żądanie mogły z łatwością wygłosić całkowity utwór od końca do początku z opuszczeniem wszelkich znaków pisarskich. Wuj Tarabuk zaprosił mnie wieczorem do pokoju, abym podziwiał usłużność i pamiętliwość roztropnych dziewcząt. I rzeczywiście, nie mogłem wyjść z podziwu, słysząc, jak dziewczęta po kolei recytują jakieś dziwne, niezrozumiałe, a rymowane słowa i w dodatku, jak mnie zapewniał wuj Tarabuk, recytują bez błędu. Dodać muszę, iż wuj Tarabuk po napisaniu wiersza i powierzeniu go pamięci jednej z swych niewolnic, niszczył oryginał na papierze lub pergaminie, gdyż miał osobliwą do jednego i drugiego nienawiść. Po tym dodatku dorzucę jeszcze, iż wuj Tarabuk miał pamięć dość słabą i z pewnością nie mógł w swej pamięci przechować tylu utworów. Po dodatku powyższym i po dorzutku poniższym muszę wyrazić pewną wątpliwość, czy rzeczywiście dziewczęta powtarzały utwory wuja Tarabuka bez błędu? Nie wiem czemu, ale bezład i niezrozumiałość słów, które z błyskawiczną szybkością wygłaszały na skinienie mego wuja, budził we mnie pewne podejrzenia co do zgodności tych słów z pierwowzorem. Jakkolwiek pierwowzór mógł być tak samo bezładny i niezrozumiały, wszakże zastanawiała mnie pewnego rodzaju przesada w bezładzie i niezrozumiałości. Słowem, podejrzewałem i dotąd podejrzewam niewolnice mego wuja o to, że, korzystając z nieobecności zniszczonych pierwowzorów, wyzyskiwały jego słabą pamięć, odmieniając dowolnie słowa oryginałów i zastępując je byle jakimi odpowiednikami lub nieodpowiednikami. Muszę wszakże oddać dziewczętom sprawiedliwość, iż recytowały owe odmienione utwory z niezwykłą, błyskawiczną niemal szybkością, która uniemożliwiała wszelką kontrolę. Ta błyskawiczna szybkość upajała i czarowała wuja Tarabuka, dając mu rękojmię pilności i doskonałej pamięci niewolnic. Byłem w głębi duszy przeciwnego zdania, chociaż nie śmiałem go zdradzić przed wujem Tarabukiem. Mianowicie owa szybkość recytacji zwiększała jeszcze moje wyżej zaznaczone podejrzenia. Po skończonym popisie wuj, radośnie zacierając dłonie, zapytał:

– Jakże ci się podoba nowy sposób utrwalania mych utworów?

– Czy wuj nie sądzi, – zauważyłem nieśmiało – iż dziewczęta wygłaszają wiersze za szybko?

– Nigdy za szybko! – odpowiedział wuj, z uroczystym znawstwem unosząc ku górze palec wskazujący. – Nigdy za szybko! Wiersz trzeba albo wygłaszać szybko, albo wcale! Trzeba nawet dojść do tego, aby wargi, trzepocząc się na wyprzódki, pogmatwały się w swych wspólnych rozpędach. Niech nie wie warga górna, co mówi warga dolna! Prawda, dziewczęta?

– Prawda, prawda, prawda! – odkrzyknęły znienacka pytaniem zaskoczone dziewczęta.

Wuj znowu zwrócił się do mnie.

– Co dzień przed udaniem się na spoczynek nocny niewolnice moje przysięgają mi uroczyście, że nigdy samochcąc, z własnej i nieprzymuszonej woli nie wyrzucą ze swej pamięci mych utworów.

Tu – wuj zwrócił się do dziewcząt.

– Przysięgnijcie mi wedle zwyczaju!

– Przysięgamy, przysięgamy, przysięgamy! – krzyknęły znowu chórem dziewczęta, podnosząc wzwyż dłonie.

Wuj dumnie wskazał mi je ręką i rzekł:

Przyznaj, że wiedziałem, komu mam powierzyć moje utwory. Czym papier, czym pergamin wobec takich dziewcząt? Niczym! Tak – ani ich wiatr do morza nie zwieje, ani praczka z nich moich utworów nie wypierze.

I wuj skinął dłonią na znak, iż pozwala niewolnicom udać się na spoczynek. Jęły szeregiem wychodzić z komnaty. Były tam blondyny, brunety, szatynki, rude i płowe. Podczas, gdy wychodziły z komnaty, postrzegłem, iż twarze ich są nieco zmęczone, a nawet zgnębione. W oczach tkwiło coś w rodzaju smutku czy też nawet rozpaczy. Budziły jednocześnie litość i szacunek, pomijając wyżej wspomniane podejrzenia, których się pozbyć jakoś nie mogłem.

Gdy wyszły, wuj Tarabuk rzekł do mnie:

Jesteś zapewne znużony podróżą, nie chcę więc ciebie dzisiaj zmuszać do opowiadań, choć wiem, że ci się sporo dziwów w krajach dalekich napatoczyło. Odkładam naszą rozmowę do jutra w tej nadziei, iż jutro posłyszę od ciebie odpowiedź, którą ci dała Piruza po odczytaniu mego wiersza.

Nic na to nie odrzekłem wujowi, tylko, pożegnawszy go, udałem się na spoczynek.

Nazajutrz skoro świt wuj Tarabuk wsunął się cichaczem do mego pokoju, aby cierpliwie wyczekiwać mego ocknienia. Otworzyłem oczy i rzekłem:

– Już nie śpię, niech wuj siada w pobliżu, a opowiem mu wszystko, co mi się zdarzyło.

– Zacznij od Piruzy – szepnął wuj tajemniczo i z widocznym wzruszeniem.

– Nie mogę zacząć od Piruzy.

– Czemu nie możesz ?

– Bo nie byłem w państwie króla Miraża.

Wuj Tarabuk załamał dłonie.

– O! cóżeś uczynił, niedobry Sindbadzie! Tak długo czekałem na odpowiedź Piruzy, tak długo śniłem o tym, że przyśle po mnie stu rycerzy i że niezwłocznie po przybyciu moim do państwa króla Miraża ofiaruje mi swą rękę wraz z połową królestwa! Byłem i jestem pewien, iż mój wiersz oczarowałby ją i upoił. Czemużeś w swojej podróży ominął państwo króla Miraża?

– Powrót do tego państwa jest mi wzbroniony. Czyha tam na moje życie okrutny Degial, którego pomsta bywa zawsze straszliwa i nieodparta. Mogę ci za to, drogi wuju, opowiedzieć wiele innych cudów, które widziałem.

– Ha, trudna rada! – zauważył smutnie wuj Tarabuk. – Nie widziałeś tym razem Piruzy, lecz za to z pewnością spotkałeś jakowąś inną istotę nieziemską.

– Spotkałem istotę płomienną, której na imię było Sermina.

– Tedy51 w braku Piruzy – mów mi o Serminie.

Opowiedziałem wujowi całą historię Serminy od początku do końca. Płomienna postać Serminy w moim opisie tak oczarowała wuja Tarabuka, że zgoła zapomniał o istnieniu Piruzy.

– Dziwna to jednak była owa Sermina – nieprawdaż? – zauważył wuj w głębokiej zadumie.

– Dziwna – potwierdziłem smutnie.

– I płomienna powiadasz?

– Płomienna.

– Czy bardzo płomienna?

– Bardzo! Wszakże ją własny ogień wewnętrzny spalił na popiół.

– Czyś zachował ów popiół?

– Zachowałem go w urnie, którą przywiozłem do Bagdadu.

– Podaruj mi tę urnę. Patrząc na nią – będę tworzył tak piękne wiersze, jakich nigdy jeszcze dotąd nie tworzyłem.

– Urny tej nie oddam nikomu! – odrzekłem posępnie. – Zapominasz, wuju, o tym, że z tysiąca dwustu pięćdziesięciu trzech uderzeń serca Sermina przeznaczyła mi tysiąc pierwszych!

– Z pewnością przeznaczyłaby je dla mnie, gdyby mnie choć raz jeden przed zgonem ujrzała. Lecz los chciał, że umarła, pozbawiona mego widoku! Nieszczęśliwa! Nawet w godzinę śmierci nie dano jej było ostatnim spojrzeniem ogarnąć od stóp do głów mojej postaci! Jestem pewien, iż widok takiego, jak ja, poety sprawiłby niezmierną ulgę konającej i dodałby jej otuchy do trwania w światach pozagrobowych! Cóż mam jednak czynić? Nieustannie rozmijam się z istotami płomiennymi, które mi są przeznaczone chyba po to, abym ich nigdy w porę nie oglądał. Życie jest pełne pomyłek niepowetowanych!

– Niechże wuj kiedykolwiek ze mną razem w podróż wyruszy, aby się tam spotkać z jakąkolwiek istotą płomienną.

– Nie teraz jeszcze, nie teraz! – odpowiedział wuj Tarabuk. – Zbyt wiele mam do roboty, zbyt wiele słów rymuje mi się w głowie. Nie mogę na podróże tracić czasu, który sam Bóg przeznaczył na pisanie wierszy. Prócz tego nie chcę opuszczać tysiąca moich niewolnic, które w czasie mej nieobecności zdążyłyby na pewno oddać zapomnieniu wszystkie moje utwory, zaś obarczenie okrętu tysiącem dziewcząt byłoby zbyt uciążliwe.

Wuj Tarabuk mówił jeszcze długo o wszystkim, o czym tylko mógł mówić, lecz już go nie słuchałem. W ostatnich czasach stał się nadzwyczaj wielomówny i wielomówność jego nużyła mnie i niecierpliwiła. Mówiąc po prawdzie – unikałem towarzystwa wuja, chociaż kochałem go szczerze i głęboko. Po tylu przejściach i wstrząśnieniach, których mi dostarczyły moje podróże, wymagałem spokoju, ciszy i samotności. Toteż najczęściej wychodziłem z domu na samotne wycieczki po wybrzeżu morskim, aby tam rozmyślać o płomiennej Serminie, którą straciłem bezpowrotnie.

Podczas jednej z takich wycieczek spotkałem jakiegoś młodzieńca, który zbliżył się do mnie i z uśmiechem zapytał, czy nie jestem przypadkowo Sindbadem Żeglarzem?

Odpowiedziałem twierdząco.

– Czy pozwolisz mi w takim razie uścisnąć twoją dłoń? – spytał młodzieniec.

– I owszem! – odrzekłem, podając mu obydwie dłonie.

– Sława twoja – mówił dalej młodzieniec – ogarnęła świat cały. Imię twoje rozbrzmiewa po wszystkich krajach. Od dawna marzyłem o tym, aby ciebie poznać i jestem ci niezmiernie wdzięczny za to, żeś podał mi do uścisku obydwie dłonie, zamiast odwrócić się ode mnie dumnie, jako od człowieka nieznanego. I ja też marzę o sławie wielkiego podróżnika. Chciałbym od ciebie zasięgnąć rady, dokąd mam się udać i na jakie niebezpieczeństwa narazić, aby wreszcie zdobyć sobie rozgłos podróżnika?

Gdy mu mówiłem, dokąd ma się udać i na jakie niebezpieczeństwa narazić, postrzegłem ukosem, iż twarz młodzieńca zmienia nieustannie swój wyraz, a właściwie przybiera na przemian dwa wyrazy: jeden wyraz wesołej twarzy młodzieńczej, zaś drugi wyraz pyska Diabła Morskiego. Zdawało się, iż młodzieniec z trudnością pozbywa się tego ostatniego wyrazu i że, ilekroć na niego spoglądam, tylekroć z niezwykłym pośpiechem przybiera wyraz twarzy młodzieńczej z widocznymi oznakami pewnego wysiłku, czy też niedogody.

Przypomniałem sobie, iż zdaniem wytrawnych marynarzy Diabeł Morski może odmieniać swe kształty, ale z takim trudem i z takim nakładem nieznośnego bólu, że gwoli uśmierzenia owego bólu musi co chwila przywracać sobie postać przyrodzoną.

Podejrzliwie wtedy zacząłem podpatrywać na młodzieńca. Młodzieniec zauważył to natychmiast i rzekł z uśmiechem:

– Zapewne postrzegłeś dziwne zmiany, którym twarz moja podlega. Wszakże nie zwracaj na nie żadnej uwagi. Są to skutki nieszczęśliwego przypadku. Pewnego razu, gdy byłem dzieckiem, bawiłem się piaskiem i muszlami na wybrzeżu morskim. Niańka wraz z swym narzeczonym oddaliła się ode mnie, pozostawiając mnie moim własnym losom. Zbliżyłem się do brzegu i ciekawie zajrzałem do fali, która, pieniąc się, uderzała o brzeg. Postrzegłem pod falą – na białym piachu – piękną, olbrzymią, tęczową muszlę. Wyciągnąłem rączkę – gdyż miałem wówczas rączki, nie zaś ręce – otóż wyciągnąłem rączkę po ową muszlę. Nagle z fali wyłonił się Diabeł Morski. Przerażony jego widokiem zacząłem krzyczeć. Na krzyk mój niańka wraz z narzeczonym nadbiegła i porwała mnie na ręce. Diabeł Morski znikł natychmiast w fali. Wszakże widok Diabła Morskiego przyprawił moje mięśnie o skurcz chorobliwy, który od czasu do czasu zmusza moją twarz do nieznośnego i mimowolnego układania się w kształt pyska Diabła Morskiego. Jest to choroba przykra i nieuleczalna, która jednak nie ma nic wspólnego z moją istotą. Jest to po prostu nieszczęśliwe kalectwo, które zawdzięczam nieoględności swej niańki. Boli mnie, jeśli ktokolwiek zwraca na moje kalectwo uwagę i drwi ze mnie lub wyśmiewnie przezywa Diabłem Morskim. Wiem, że jesteś człowiekiem subtelnym i że przeto nie będziesz zbyt często słowem lub spojrzeniem napomykał o moim kalectwie.

– Przyrzekam ci to uroczyście! – odrzekłem, nieco wzruszony. – Sam też byłem igraszką Diabła Morskiego, więc rozumiem, ilu nieszczęść przyczyną ów potwór stać się może. Przykra to zapewne choroba owo mimowolne, pod przemocą chorobliwego skurczu spokrewnianie się ludzkiej twarzy z tak potwornym pyskiem, jak pysk Diabła Morskiego. Trudna jednak rada! Nieuleczalnej choroby nikt się nie pozbędzie. Proszę cię, biedny młodzieńcze, nie krępuj się wcale moją obecnością i, ilekroć skurcz cię chwyci, folguj chorobliwym odruchom swej twarzy, gdyż wszelkie pogwałcenie tego skurczu może tylko przysporzyć bólu twym mięśniom.

– Dziękuję ci za uprzejmość i przyzwolenie! – zawołał młodzieniec, serdecznie ściskając moje dłonie i natychmiast folgując chorobliwym odruchom twarzy, która całkowicie wydłużyła się teraz w pysk Diabła Morskiego.

Ponieważ z natury nie jestem podejrzliwy, więc powieść młodzieńca uspokoiła mnie najzupełniej. Poczułem dla niego litość, a nawet przyjaźń. Żałowałem go z całego serca, bo jakże można nie żałować młodzieńca, któremu ludzka twarz wydłuża się w pysk zgoła diabelski w chwili, gdy zbliża się na ten przykład do cudownej królewny, lub przed odjazdem żegna się z tak ukochanym wujem, jak na ten przykład wuj Tarabuk?

Udawałem odtąd starannie, iż wcale nie postrzegam chorobliwych skurczów jego twarzy. Młodzieniec zaś czy to dla ulgi osobistej, czy też dla okazania mi bezwzględnej ufności, pofolgował swej twarzy do takiego stopnia, iż odtąd skwapliwie i stale upodobnił ją pyskowi Diabła Morskiego i, wziąwszy mnie pod rękę, szedł wzdłuż wybrzeża, nie zadając sobie zgoła trudu pozbycia się choćby na chwilę tego pyska i przybrania choćby przez zwyczajną grzeczność – uprzejmiejszego wyrazu twarzy.

Pomimo to zaprzyjaźniłem się z młodzieńcem i co dzień wieczorem chadzaliśmy razem po wybrzeżu morskim. Opowiadałem mu o moich dokonanych podróżach, on zaś zwierzał mi się ze swoich marzeń i zamiarów podróżniczych. Wykazywał przy tym niezwykłą znajomość morza. Umiał nieomylnie przepowiadać pogodę i niepogodę. Znał rodzaje wszelkich ryb bytujących w morzu. Pewnego razu wyznał mi nawet, iż kocha morze stokroć więcej niźli grunt stały i że woli pijać słoną wodę morską niż przaśną wodę rzeczną, tym bardziej, że ta ostatnia sprawia mu bóle żołądkowe. Kto inny na moim miejscu domyśliłby się, z kim ma do czynienia. Było jasne, iż domniemany młodzieniec jest po prostu Diabłem Morskim. Tylko dzięki mojej bezprzykładnej łatwowierności mogłem tak zaufać jego zapewnieniom. Łatwowierność moja została wkrótce ukarana.

Młodzieniec pewnego razu zaczął namawiać mnie do podróży wspólnej:

– Będę ci w podróży pomocny – rzekł z zapałem. – W razie niebezpieczeństwa osłonię cię własną moją piersią. Jestem bowiem silny i odważny. Łatwiej we dwóch dać sobie radę w podróży. Umiem pływać jak ryba. Znam morze na wylot jak ryba. Burzę morską wyczuwam nieomylnie jak ryba. Jestem zwinny jak ryba. Wobec niebezpieczeństw potrafię zachować zimną krew jak ryba. Słowem będziesz miał we mnie wiernego i dzielnego towarzysza. Wyruszymy wprost do krajów nieznanych. Czekają nas cuda i dziwy, o których od dawna śnię i marzę nadaremnie. Byłbym szczęśliwy, gdybyś nie odkładał dnia podróży, lecz zgodził się odjechać zaraz – niezwłocznie – natychmiast. Wyobrażam sobie, ile królewien zaklętych spotkamy po drodze! Ilu czarnoksiężników zwyciężymy! Czeka nas taka sława, jakiej nikt jeszcze dotąd nie zdobył. Nie warto zwlekać, nie warto się spóźniać do cudów! Kto późno przychodzi – ten sam sobie szkodzi. Dziś – za godzinę pojedziemy konno do Balsory, a nazajutrz z rana odbijemy od brzegów. Im prędzej – tym lepiej. Marzeniem moim od dawien dawna była podróż wspólna z tobą, o słynny, o niezwyciężony, o wielki Sindbadzie!

Było coś osobliwego i pociągającego w głosie młodzieńca, coś, co zniewoliło mnie do natychmiastowej niemal zgody. Trudno mi nawet określić dokładnie, czemu nie mogłem się oprzeć jego namowom. Pomimo, iż obracał ku mnie nieustannie swój pysk diabelski, łagodny dźwięk jego aksamitnego głosu przesłaniał mi szczelnie całą ohydę i potworność tego pyska. Nie tylko przesłaniał, lecz nadawał temu pyskowi jakowyś czar i urok niepokonany. Wsłuchany w melodyjne i upojne dźwięki kuszącego mnie głosu, niemal dojrzałem ślady ukrytego piękna w owym pokurczonym pysku. Po chwili pysk ów zaczął mnie po prostu czarować. Zdawało mi się, iż wyraz tego pyska jest pełen głębokiej zadumy, takiej właśnie zadumy, jaką budzi w podróżniku zapalonym widok nieznanych krain. Zachciało mi się znowu włóczęgi po świecie – zachciało się niezwalczenie, nieprzeparcie, nieodwołalnie! Chwyciłem dłoń młodzieńca i ściskając ją przyjaźnie, rzekłem:

– Zgoda, drogi przyjacielu! Dziś jeszcze – za godzinę wyruszymy konno do Balsory. Masz słuszność: nie trzeba zwlekać ani chwili! Świat stoi przed nami otworem. Nie szczędźmy pośpiechu! Może teraz właśnie przeznaczono nam spotkać w drodze bajkę najpiękniejszą! Jeśli się spóźnimy – nigdy już oczy nasze jej nie ujrzą! Pozwól tylko, że na chwilę wrócę do pałacu, aby się pożegnać z moim wujem.

– Będę na ciebie czekał tu – na wybrzeżu morskim – odrzekł młodzieniec.

Pobiegłem do pałacu. Wuj Tarabuk w swym pokoju zajęty był właśnie braniem dziewcząt na pamięciowe spytki. Wpadłem zdyszany do pokoju i zawołałem z miejsca:

– Wyjeżdżam!

– Dokąd? – zapytał wuj Tarabuk.

– Do krain nieznanych.

– Jak to? Już chcesz mnie opuścić?

– Jest to moje nieodwołalne postanowienie.

– Czy masz przy sobie wiersz, który niegdyś napisałem na cześć niezapomnianej Piruzy?

– Mam.

– Otóż – jeśli w drodze spotkasz jakąkolwiek królewnę, byle dość płomienną, wręcz jej ten utwór z zapewnieniem, że dla niej go zrymowałem. Czy obiecujesz?

– Obiecuję.

– Solennie?

– Solennie.

– W takim razie – wesołej podróży.

Wuj Tarabuk uściskał mnie nie bez wzruszenia i natychmiast powrócił do swojej czynności, polegającej na sprawdzaniu pamięciowej zawartości tysiąca dziewcząt. Wybiegłem z pałacu i po chwili byłem już na wybrzeżu. Młodzieniec czekał na mnie, trzymając za uzdę dwa czarne rumaki.

– Jakim sposobem w tak krótkim czasie zaopatrzyłeś się w dwa tak czarne rumaki? – spytałem zdziwiony.

– Jestem pilnym i starannym towarzyszem podróży! – odrzekł wesoło młodzieniec, koślawiąc uśmiechem swój rozumny pysk. – Są to moje własne konie z mojej własnej stajni, która się znajduje tam, gdzie stoi mój własny dom.

– Gdzież w takim razie stoi twój dom?

– Nie mamy teraz czasu do stracenia. Potem odpowiem ci na twoje pytanie. Czas nagli. Dalej w drogę!

Dosiedliśmy rumaków i popędziliśmy w stronę Balsory. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zauważyłem w drodze, że rumaki biegną tak dziwnie, jakby falowały w powietrzu. Grzywy ich były podobne do splotów morskiej trawy. Od czasu do czasu z ich nozdrzy tryskały jakieś fosforyczne poblaski, które rozwidniały przed nami mrok zapadającej nocy.

– Dziwne to rumaki! – rzekłem do młodzieńca. – Nie spotykałem dotąd takich rumaków. W której stronie świata nabyłeś te cudowne zwierzęta, parskające fosforem?

– Nie mamy teraz czasu do stracenia, – odpowiedział młodzieniec. – Potem odpowiem ci na twoje pytania.

Z Bagdadu do Balsory najbystrzejszy koń zazwyczaj sześć godzin dobrym kłusem biegnie. Tymczasem, zanim godzina upłynęła, już stanęliśmy w Balsorze.

– Jakże się to stało – spytałem ze zdziwieniem – że drogę z Bagdadu do Balsory w przeciągu godziny przebyliśmy?

– Nie mam teraz czasu do stracenia – odpowiedział młodzieniec. – Potem ci odpowiem na twoje pytanie.

I zatrzymał konia przed oberżą, w której mieliśmy przenocować. W oberży był tylko jeden pokój wolny. Nocowaliśmy obydwaj w tym pokoju. Zasnąłem snem kamiennym w ubraniu, aby – skoro świt – udać się na okręt, który o świcie właśnie miał przybyć. O północy poczułem przez sen, że czyjaś dłoń dotyka mnie w tym miejscu na piersi, gdzie miałem kieszeń, w której już kilkakroć tkwił list Diabła Morskiego. Chciałem się obudzić, lecz nie mogłem, nad ranem zaś, gdy się ocknąłem, zapomniałem na razie o moich wrażeniach sennych i nie zbadałem owej kieszeni, chociaż w nocy powziąłem to postanowienie.

Młodzieniec był już na nogach. Pośpieszyliśmy do przystani i weszliśmy na obszerny pokład okrętu, zostawiwszy rumaki na brzegu. Szedłem na przedzie, młodzieniec szedł za mną.

– Odpowiedz mi teraz na trzy moje pytania – rzekłem, nie odwracając do niego głowy – Mamy teraz dość czasu, więc możesz mi odpowiedzieć. Tedy odpowiadaj po kolei. Po pierwsze: gdzie jest twój dom?

Młodzieniec milczał, a ja mówiłem dalej:

– Po wtóre: w jakiej stronie świata nabyłeś owe dziwne rumaki?

Młodzieniec milczał, a ja mówiłem dalej:

– Po trzecie: jakim sposobem w ciągu jednej godziny przebyliśmy drogę z Bagdadu do Balsory?

Młodzieniec milczał, a ja odwróciłem do niego głowę, aby mu się teraz przyjrzeć, lecz – młodzieńca nie było. Znikł bez śladu. Spojrzałem na brzeg rumaków też nie było. Znikły bez śladu.

Wówczas dopiero przypomniałem sobie ów tajemniczy dotyk czyjejś dłoni, który mnie zaniepokoił o północy – i nagle – zrozumiałem wszystko! Zrozumiałem, że Diabeł Morski w postaci młodzieńca podszedł mnie raz jeszcze – raz jeszcze pokusił do podróży i raz jeszcze zdołał wsunąć mi do kieszeni list, w chwili, gdy sen mnie zmorzył w oberży. Jakże mogłem zaufać słowom tego młodzieńca! Przecież pysk Diabła Morskiego co chwila i wyraźnie wyłaniał się z rysów jego przybranej twarzy! Przecież poniechał w końcu nieznośnego dla niego zapewne i bolesnego wcielania się w postać młodzieńczą i kroczył obok zgoła bezczelnie, nie uważając nawet za potrzebne odwracania ode mnie swego przyrodzonego, diabelskiego pyska! A wreszcie rumaki, na których pędziliśmy z Bagdadu do Balsory, czy nie miały wszelkich oznak siły nieczystej i czy nie powinny były wzbudzić we mnie podejrzeń? Zaprawdę stałem się ofiarą własnej mojej łatwowierności.

Nerwowym ruchem dłoni zmacałem kieszeń i zbladłem. List diabelski zaszeleścił w kieszeni. Poznałem ten szelest suchy, ostry, przykry, złowieszczy, przenikliwy, niepodobny do żadnych innych szelestów. Widocznie papier, własnoręcznie przez Diabła Morskiego zapisany, nabrał też jakiejś diabelskości i szeleścił zgoła odrębnie.

Pierwszym moim zamiarem było natychmiastowe pozbycie się listu. Juże wsunąłem dłoń do kieszeni, juże miałem list zowąd wyciągnąć i do morza go wrzucić, gdy nagle otoczyli mnie ciekawi marynarze, pytając, dokąd i po co jadę?

Poniechałem więc mego zamiaru. Postanowiłem wyczekiwać odpowiedniejszej dla pozbycia się listu chwili. Okręt tymczasem odbił od brzegu. Pogoda była słoneczna. Dzień upalny. Upłynęliśmy już zapewne dobre sześć lub siedem godzin i ujrzeliśmy przed sobą niewielką wyspę. Kapitan kazał zarzucić kotwicę w pobliżu wyspy, aby dać możność załodze użycia kąpieli.

Żwawo wyskoczyliśmy na brzeg i zaczęliśmy się rozbierać. Porzuciłem swoje ubranie na piaszczystym brzegu wyspy i wskoczyłem do wody. Gdy odpłynąłem od brzegu, jeden z kąpiących się marynarzy zawołał nagle:

– Zdaje mi się, że mam katar i że przez to kąpiel może mi zaszkodzić.

Rzeczywiście miał katar, gdyż twarz jego, stercząca ponad powierzchnią wody, skurczyła się dziwacznie, brwi z pomocą niespodzianego podrygu wzniosły się wzwyż, nozdrza się rozdęły – i kichnął przed się w oddal morską. Po czym szybko popłynął do brzegu i, wyskoczywszy na ląd, podbiegł do swego na ziemi leżącego ubrania, aby je przywdziać co prędzej. Gdy się zaczął ubierać, zadrżałem z przerażenia! Niestety, stary marynarz wskutek krótkowidztwa pomylił się, niedopatrzył, czy też był zbytnio roztargniony – słowem zamiast swego starannie wdziewał moje ubranie.

Niezwłocznie wyskoczyłem na brzeg i zawołałem:

– Pomyłka, pomyłka, pomyłka!

– Co za pomyłka? – spytał stary marynarz.

– Zamiast swojego wdziewasz moje ubranie!

– Trudno! – odrzekł marynarz. – Jestem już zadowolony, że jakimkolwiek ubraniem osłoniłem moje przeziębione cielsko. Wdziej tymczasem moje ubranie, a oddam ci twe szaty wówczas, gdy powrócimy na okręt, gdyż nie chcę się znowu obnażać na wietrze.

Trudno mi opisać rozpacz, z jaką wdziewałem na się obszerne szaty starego marynarza! Serce kołatało mi w piersi coraz gwałtowniej z obawy, że stary marynarz sięgnie przypadkiem dłonią do mojej kieszeni i wyjmie z niej list diabelski.

Stało się tak, jak przeczuwałem.

Gdyśmy na pokład wrócili, kapitan zaraz na wstępie zwrócił się do starego marynarza.

– Czy masz – zapytał – spis załogi okrętowej, który ci dałem przed godziną?

– Do usług pana kapitana! – odpowiedział marynarz i służbistym ruchem dłoni wyciągnął z kieszeni list diabelski, który tym samym ruchem podał kapitanowi.

Jęknąłem.

– Kto tam jęczy? – zapytał kapitan.

Nic nie odpowiedziałem.

Kapitan rozwinął w czworo złożony list i przez chwilę pogrążył się całkowicie w czytaniu, po chwili zaś ukosem spojrzał na starego marynarza.

– Cóż ty mi za brednie dałeś do czytania? – zapytał głosem zniecierpliwionym i oddał z powrotem marynarzowi list diabelski.

Marynarz list pochwycił w obie dłonie i przysunął go blisko do oczu.

Jęknąłem po raz wtóry.

– Kto tam jęczy po raz wtóry? – zapytał kapitan.

Nie zdobyłem się i tym razem na żadną odpowiedź.

Tymczasem stary marynarz, potrząsając pięścią, w której dzierżył list nieszczęsny, zawołał:

– Do stu piorunów! List Diabła Morskiego na okręcie! Czekają nas klęski i nieszczęścia. Wolałbym oczy w morzu zgubić, niż taki list znaleźć we własnej kieszeni! Ale Bóg widzi – nie moja to kieszeń, jeno tego cudzoziemca, który już po dwakroć jęknął i po dwakroć nic na pytanie kapitana nie odpowiedział! Wdziałem bowiem dzięki nieznośnemu krótkowidztwu jego ubranie zamiast swego!

49.urna – pojemnik do przechowywania prochów zmarłych. [przypis edytorski]
50.pergamin – wyrabiany ze skór zwierzęcych materiał pisarski popularny w średniowieczu. [przypis edytorski]
51.tedy (daw.) – zatem. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
260 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu