Sadece LitRes`te okuyun

Kitap dosya olarak indirilemez ancak uygulamamız üzerinden veya online olarak web sitemizden okunabilir.

Kitabı oku: «Jeden miesiąc życia: utwory prozą», sayfa 3

Yazı tipi:

Przy wejściu dałem Zaleskiej bukiet z samych prawie żółtych róż, ale ona ma takie zamyślenie w oczach, że nie widziała koloru i nie zrozumiała symbolu. Dzisiaj jestem z tego kontent, bo byłaby zadziwiona i zirytowana; – choć właściwie wszystko mi jedno, bo tu niema przecież mowy o »nadziei«. Wznoszono toasty. Rozeszliśmy się dobrze po północy.

Za to wszystko zostałem wynagrodzony. Na pożegnanie, przekomarzając się niby z Władkiem, podała mnie, tylko mnie, rękę do pocałowania. Ma niezmiernie delikatną dłoń. Samo dotknięcie tej skóry jest pocałunkiem. Palą mię trochę usta i czoło, bo zdaje mi się, że jestem już nędzarzem, któremu rzucono ogryzki z pańskiego stołu.

Z całego jej zachowania, dawniej i teraz – widzę, że ona ma dla mnie ogromną przyjaźń. Wiem dobrze, że nie zawdzięczam tego sobie, lecz Władkowi. Władek ma o mnie bardzo wysokie wyobrażenie; wierzy w mój talent i zdolności, ceni mój charakter i kocha mię rzeczywiście. Odmalował mię w takich barwach, że i jej udzieliła się jego przyjaźń.

To jednak śmiesznie przykre zawdzięczać odrobinę, którą się ma, temu, co wydarł nam wszystko. Jestem na łaskawym chlebie z odpadków jego uczuć.

Dnia 13 stycznia.

Nie dostałem nigdy w twarz – lecz zdaje mi się, że pręgi policzka pieką mniej od drogi, którą ściekły mi te łzy. Kilka razy podchodzę do lustra, aby spojrzeć, czy twarz jeszcze gładka, czy nie tryśnie z niej smugami krew. Wstyd płomienny położył mi na lica rozognione palce, i ciśnie i pali.

Wczoraj zachęcony moim przykładem Poliński urządził również mały wieczorek. Ma on tu mniej znajomych, więc byliśmy tylko en famille, we czworo. Przy kolacyi Poliński i ja staraliśmy się zabawić tych gości, lecz było to niemożliwe: oni najlepiej bawią się sami – pocałunkami.

Dopiero wczoraj zrozumiałem z całą dokładnością, że niczem, niczem nie zwrócę jej uwagi. Wprost nie tylko nie mógłbym wyrwać jej miłości, ale teraz nie mogę jej zmusić nawet do tego, aby choć na chwilę zapomniała, że jest zakochaną. W niej zabita jest do szczętu wszelka ciekawość, ma raz na zawsze spuszczone powieki. Choćbym głowę roztrzaskał przed nią, nie zobaczy tego nawet.

Gdy sprzątnięto ze stołu, Poliński u nóg jej położył dużą skórzaną poduszkę; Władek, niby żartując, ukląkł zaraz na niej, a myśmy się dyskretnie usunęli w drugi koniec pokoju i paliliśmy papierosy, słuchając w półcieniu ściszone odgłosy pieszczotliwej ich rozmowy. Widziałem, że Władek położył głowę na jej kolanach i rękami ująwszy ją za szyję, przysunął jej usta do swoich. Była to śliczna grupa… z lichej gliny, bo przecież on jest brzydki.

A myśmy tymczasem z Polińskim rozmawiali po niemiecku – oni nie rozumieją tego języka – i instynktownieśmy czuli, że trzeba mówić rzeczy bezwstydne, sprośne, aby znieść spokojnie ten widok. Przynajmniej odrazu trafiliśmy na ten wyuzdany ton i przy tych zakochanych wspominaliśmy dumnie najbezczelniejsze nasze wyprawy i doświadczenia. Śmialiśmy się kilka razy do rozpuku… z naszych wspomnień, z ich miłości. Mimo to, obaj czuliśmy dreszcz w ciele i pot na skroniach. Mnie przebiegały parę razy przed oczami czarne plamy; po kawie to przeszło.

Gdyśmy już wychodzić mieli, spotkała mię wielka przyjemność. Dokuczyłem trochę Władkowi. Ona przed lustrem przymierzała kapelusz. Poliński świecił jej lampą, ja stałem z drugiej strony, trzymając zarzutkę. Władek, który się wcześniej był ubrał, chciał się do niej zbliżyć. Pod pozorem, że będzie pieszczotami przeszkadzał, a czas już iść, nie dopuszczałem go do niej – pierwszy raz mogłem go nie dopuścić. Pchnął mię kilka razy, naturalnie żartem. Nie drgnąłem z miejsca. Po tej utarczce byłem bardzo blady: to z zadowolenia, żem był silniejszy – i z odwagi. Ściskałem bokser w ręku.

Wyszliśmy we troje od Polińskiego i najpierw odprowadziliśmy Zaleską. Towarzyszyliśmy jej aż na schody, aby świecić zapałkami. Z Turskim pożegnała się już w drzwiach pokoju: w ciemności zapałki zgasły. Potem odprowadziłem Turskiego, który miał zdaje mi się ogromną ochotę mówić i wywnętrzać się – ale ja byłem milczący i zły, więc rozmowa się rwała. Mówiliśmy trochę o głupstwach, o Polińskim. Potem zostałem sam i poszedłem do domu przez Boul. – Mich. Tu jeszcze było gwarno. Studenci siedzieli po kawiarniach na ulicy; dziewczęta szeleszcząc tanimi jedwabiami uwijały się z kwiatami w rękach, goniły się po kilka razem lub zaczepiały znajomych amis. Widok ten oblał mię jakby żarem. Odgłos pieszczot przez wieczór cały rozkołysał mi zmysły, bolesny zawrót ogarnął je, obudziła się żądza. Ani cienia rozkoszy nie było w tem pożądaniu: nic, tylko nieprzeparta, maniacka chęć, aby ściskać, chwytać jakieś ciało, ślizgać się po niem ustami, stopić się z niem, i giąć i ginąć w nierozplecionych skrętach. Oczy zaczęły mi płonąć i piec powieki: żar mię owionął duszny, jaki czasem przed burzą spada z pochmurnego już nieba. Widocznie, że nie mogłem ukryć, co się ze mną dzieje, bo kilkanaście dziewcząt zaczepiło mię odrazu. Wszedłem do Café d'Harcourt. Tam gwar był jeszcze większy. W kącie przy stoliku siedziała z jedną z »koleżanek« i jakimś studentem, Gabryela. Zbliżyłem się do stolika. Gabryela, widocznie nie mając zamówienia, zerwała się, rzuciła mi się na szyję, zaczęła mię zasypywać pocałunkami i wymówkami, żem tak dawno u niej nie był; siadła mi wreszcie na kolanach i zaproponowała, żebyśmy wypili butelkę Chablis z ostrygami. Powiedziałem jej do ucha, że nie mam czasu ani ochoty, i że muszę i chcę wyjść natychmiast i żeby szła ze mną, jeśli jest wolna. —Pour toi, chéri! Zgodziła się wyjść odrazu. Wyszliśmy; para przy stoliku zaśmiała się za nami w głos: Vous êtes bien pressés, vous autres!

Po chwili byłem u Gabryeli. Mieszka zawsze bardzo blisko: na rue Tournon. W obu pokojach u niej był straszny nieład i zaduch. Zdejmując zarzutkę i stanik opowiadała mi, że wczoraj wróciła bardzo późno z Bullier i musiała przyjąć na noc jedną koleżankę. —Une amie c'est pire, qu'un ami, tu sais? Wstały bardzo późno i nie było już komu sprzątać.

Gabryela postawiła świecę na stoliku nocnym i zaczęła porządkować i układać pierzyny i poduszki rozrzucone po łóżku. Siadłem w sypialni na fotelu i patrzyłem bezmyślnie. Na toalecie leżał rozsypany puder fiołkowy i woń koło siebie roztaczał… Ta woń sprawiła mi ból prawie i zdławiła odrazu pół żądzy. Fiołki… ulubione perfumy Zaleskiej.

Tymczasem Gabryela ułożyła łóżko, zakrzątnęła się jeszcze po pokoju, wypiła zapomniany gdzieś na stole kieliszek likieru i pocałowawszy mię głośno w usta, zaczęła się rozbierać, ziewając:

– On est rentré tard, je t'avais dit.

Nie ruszyłem się z miejsca.

Gabryela rozebrana wskoczyła na posłanie i wyciągnęła się jak długa. Koszula odpięła się jej na ramieniu i prawa pierś wychyliła się okrągle. Bodaj zrobiła to naumyślnie, bo ma i pierś i ramię prześliczne. Biodra smukłe rysowały się przez batystową koszulę wyraźnie. Twarz jej zasłaniał cieniem róg poduszki.

Patrzyłem jeszcze chwilę na nią, i żądza znowu ogniem mię przebiegła. Zerwałem się ubrany jeszcze, aby całować, ująć, pochwycić to ciało, które ku mnie wynurzyło się z bieli. Wpijałem usta do jej ust i piersi… gdy ostatnia zabłąkana smuga fiołkowej woni owinęła mi duszę i dusić poczęła mi oddech:

Zamiast Zaleskiej biorę prostytutkę…

Żądza zgasła – jak zdmuchnięta świeca. Łzy schwyciły mię za gardło, wybuchnąłem płaczem, rykiem ohydnym, niepowstrzymanym.

– Mais qu'as tu donc? T'es fou.

Tak!.. Uciekłem, zbiegłem ze schodów, jak szalony – jestem w domu, zamknąłem się na klucz. Łzy już wyschły – ale palą. Wycisną mi chyba na licach pod oczami piętno na wieczność całą. Wszystka duma moja stopiła się w tych łzach. Ktoby chciał, mógłby plunąć mi w twarz, bo tak płacze tylko niemoc, nędza, miłość, która nawet przed ulicznicą nie wstydzi się hańby, że jest pogardzona.

Więc ją kocham? Kocham Zaleską? – Zapewne.

Dnia 15 stycznia.

Od kilku dni kręci mi się przed oczami jedna myśl, decyzya prawie, zagadnienie. Czy ja mógłbym Zaleską uwieść? Jest-że to możliwe, czy też nie? Wzgląd na Władka nie gra tu żadnej roli; nie uznaję innego obowiązku, oprócz swej chęci, i on może tu być najwyżej przeszkodą lub tryumfem. Idzie tylko o to, czy rzecz jest możliwa.

Badałem szanse. Ona jest zakochaną, prawie bez pamięci – to jest źle; są dopiero zaręczeni i mają tak zostać długo – to jest dobrze. Jestto bowiem ciągłe podrażnienie nie zaspokojone, ciągły śpiew na wysoką nutę, który nuży gardło. Może nadejść taka przelotna chwila, gdy ona poczuje, że śpiewak jest zmęczony i trzeba go zluzować: to może być podwaliną zwycięztwa.

Jestem raczej brzydki, niż piękny, ale nie mam w sobie nic odrażającego i siły mi nie brak. Jestem wymowny i mam pewną aureolę talentu, która może mi pomódz. Zobaczę, czy muza moja zdatna na stręczycielkę. Jestem wytrwały… Zdaje mi się, żem sobie nie podchlebił.

Właściwie rozumowanie jest tu niepotrzebne. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko bardzo trudne. Im większa stawka, tym większa wygrana. Zacznę. Jeśli przegram, nie stracę nic, bo nic nie mam. Jeżeli wygram… Tak cicho, abym sam siebie nie słyszał, szepcę czasem słowa, które wtedy na usta mi wystrzelą. Może jakaś nowa moc, wielkość zrodzi się we mnie, krwią i ciałem nasyci me widmo, i stworzy, i przywoła do życia. Może ona jest życiem – i dla tego bez niej zewsząd jest tylko trwoga, rozpacz i śmierć. Więc trzeba działać, bo lepszy jest zły czyn od najpiękniejszego marzenia.

Zastanawiałem się już nad sposobami wykonania planu. Roztrząsam to na zimno, jak równanie. Droga gwałtowna, zaklęcia, listy jest wykluczona. Ona jest na to za łagodna, za dobra i trochę… za głupia. Zresztą… Władek. Działać można tylko powoli, zwolna, krok za krokiem, jak fala, która pieści i podmywa brzegi, zanim je zatopi. Należy im nie odmówić tej przyjemności, którą tak lubią, i żyć z nimi, jak najbliżej. Trzeba wejść do tej rodziny… we troje, aby później zostać można bez trzeciego.

Ta droga jest przykra i grozi mi paleniem skroni przez czas długi, lecz jest jedyna, a zatem dobra.

Będzie to… ćwiczenie z algebry psychologicznej.

Dnia 16 stycznia.

Wczoraj byłem z nimi w teatrze. Kupiłem bilety; dla Zaleskiej przyniosłem mój zwykły bukiecik. Działałem w myśl swego planu, choć coraz więcej widzę, że contra spem spero. I on, i ona są jakby opętani; wszystko, co się koło nich dzieje, dochodzi ich, jakby stłumione i dalekie. Szedłem przy niej, ale wszelka rozmowa, zarówno we dwoje, jak i we troje rwała się bez przerwy, jak między obcymi. Były chwile w tej drodze, że mi ręce drżały, jakgdybym chciał schwycić – wroga lub siebie – za gardło i zadusić. W teatrze oni mieli oczy spuszczone i trzymali się za ręce pod parapetem. Ja… ja słuchałem opery i na moją duszę, nie przeszkadzałem im wcale. Wracając mówiliśmy trochę więcej… o muzyce, o poezyi, o sztuce. Władek, który nieco ochłonął i bardzo lubi moje wiersze, prosił mię, abym im coś powiedział. Naturalnie zgodziłem się chętnie i powiedziałem ten smutny, napisany na Wiliją.

Na niebie mojem chmury…

Wiersz się jej podobał, tylko się dziwiła, czemu piszę takie rzeczy ponure i rozpaczliwe. Czy mi źle z nimi, wśród przyjaciół? Piekło! Ale Władek, który mię kocha coraz więcej, ogłosi mię niedługo za pierwszego poetę w Polsce.

Kiedyśmy doszli do domu, Zaleska przypomniała sobie, że nie kazała zapalić w piecu i w pokoju będzie zimno. Władek wszedł z nią na górę, aby rozpalić ogień. Czekałem na niego kilka minut, aż wreszcie znudziło mi się stać na mrozie, znudziło czysto fizycznie – i odszedłem. Chodziłem długo nad Sekwaną i myślałem. Myślałem, dla czego Sekwana nie zalewa brzegów.

............

Przed chwilą wyszedł ztąd Poliński. Przybiegł z plotką. Spotkał się na obiedzie z Turskim. Turski był strasznie zgorączkowany: biega po wszystkich urzędach Paryża, wyrabia dla siebie i narzeczonej dokumenty. Ślub odbyć się ma koniecznie jeszcze w tym miesiącu.

Czy rozumiesz?

Czy rozumiesz, ty podła, trupia masko!?

HAMLET

Hamlet

Dyrektor wielkiej przędzalni Senger & C-ie w Pabianicach wstał, jak zwykle, o godzinie siódmej. Buty elegancko świecące i ubranie przygotowane były z należytą punktualnością.

Kawa, której dyrektor wielkim był amatorem, była mocna; masło – świeże i zimne, bułki – chrupiące; posiłek ranny najmniejszego powodu niezadowolenia mu nie dał. Pokrzepiwszy się, dyrektor włożył kapelusz, przejrzał się w lustrze, musnął cokolwiek siwiejące już wąsy, i widocznie zadowolony ze swej postaci, wolnym krokiem do fabryki się udał. Tam też wszystko we wzorowym znajdowało się porządku: maszyny były w pełnym biegu, robotnicy na miejscach swoich. Dyrektor obszedł wszystkie sale, wydał parę drobnych rozporządzeń, zajrzał do wydziału administracyi, gdzie go o niewielkiej, zawsze jednak korzystnej zwyżce zawiadomiono; w końcu wrócił do swego laboratoryum, gdzie się główne jego zajęcie skupiało. I tu miara powodzeń się nie przerwała; przeciwnie, wiadomości były pomyślniejsze jeszcze niż w fabryce. Zaraz na wstępie powitał go pomocnik chemika radosną nowiną, że nowa farba »trzyma«. Nowa farba była własnym pomysłem dyrektora, który od dawna się trudził, aby drogą, rektyfikowaną benzynę tańszymi materyałami zastąpić. Długie były niepowodzenia, zanim przed tygodniem udało się otrzymać równie piękny błękit, jak ten, który znacznym kosztem z zagranicy sprowadzano. Pozostawało zbadać, czy barwnik da się do tkanin zastosować. Dyrektor zrzucił marynarkę, wdział ceratowy fartuch, i z namaszczeniem zasiadł do pracy przed stołem zastawionym próbkami, kolbami, flaszkami. Robota aczkolwiek nie trudna, zajęła jednak dość czasu. Trzeba było z każdej flaszki wylać kropel parę na długie zabarwione nową farbą paski sukna, suszyć je na słońcu, badać przez szkła, zapisywać i porównywać rezultaty. To też kiedy dyrektor próby swoje skończył i z lubością na fotelu się przeciągnął – było południe. Rozległ się dzwon oznajmiający robotnikom obiad i godzinny odpoczynek. Dyrektor spojrzał na zegarek, przekonał się, że sygnał obiadu dany został punktualnie i zaczął się namyślać, co robić z dwiema godzinami, które mu jeszcze do chwili obiadu pozostawały. Pracę skończył, do domu nieuporządkowanego wracać nie lubił, zdecydował się więc wstąpić do biblioteki.

Biblioteka była dziełem samego dyrektora, który w początkach swego dyrektorstwa dość żywo pamiętał o hasłach młodzieńczych. Obejmując swoje obowiązki, wymógł na kompanii kapitalistów, że dali na bibliotekę salę i zgodzili się z rocznego obrotu pewną sumę na zakup książek wyznaczać.

Bibliotece tej z zapałem założonej początkowo nieźle się wiodło; były książki, byli i czytelnicy. Powoli jednak, bez widocznego powodu, jad ospałości się wcisnął; robotnicy wrócili do szynkowni, oficyaliści do kart, książek kupowano mniej, i już od roku rzadko można było kogo zastać w bibliotece. Gdy dyrektor wszedł do sali, pustka tam panująca niemile go uderzyła: był to pierwszy wyłom w murze zadowolenia, które od rana duszę jego otaczało.

Wziął ze stołu »Kuryer« i zabrał się do czytania: warszawska brukowa gazeta stanowiła jedną z jego potrzeb. Przeczytał sumiennie pełną animuszu kronikę polityczną, przerzucił część rozporządzeń urzędowych, doszedł do doniesień osobistych, gdzie na pierwszem miejscu, wyczytał: »Znakomity profesor uniwersytetu w Bonn p. Zygmunt Rosicki na dni kilka do miasta naszego zawitał. Z Warszawy udaje się na letni wypoczynek do majątku swojego w kieleckiem«.

Wiadomość ta zastanowiła dyrektora. Rosicki był jego uniwersyteckim kolegą, i dźwięk tego nazwiska odrazu przerzucił mu myśli o dwadzieścia lat wstecz, w dawno upłynione chwile wspólnie spędzonej młodości. Napróżno próbował czytać dalej. Wspomnienia, pełzając jak węże, jedno po drugiem wślizgiwały mu się w duszę. Odłożył gazetę, machinalnie podszedł do okna, spojrzał na podwórze, gdzie grupami siedząc na cegłach obiadowali robotnicy, i począł chodzić zwolna po pustej, cichej sali.

Przeszłość daleka i zwykle zamglona, odżywała nagle w oderwanych obrazach jaskrawych i światła pełnych. Przemyślane marzenia, uczucia przecierpiane, zdarzenia przeżyte, to, co powiązane i spojone, zda się, w jedną całość, stanowiło jego przeszłość, jego życie, powstawało rozbite na części i porozrywane: jedno życie rozkładało się na sceny obce sobie, jak figury kalejdoskopu.

Jak dawno, jak dawno był tym młodzieńcem, pełnym wygórowanych acz nieświadomych nadziei, niespełnionych marzeń, młodzieńcem, któremu wolno nie mieć jeszcze wspomnień, żelaznym ciężarem kładących się na duszę! I wyobraźnia rysowała mu własną jego postać, nie tę, jaką widział w lustrze i której kłaniali się obywatele pabianiccy, lecz tę, która tam przed laty, w starych murach akademickiego grodu, myślała i żyła, cieszyła się z pochlebstw przyjaciół, cieszyła sie z śpiących na dnie piersi sił, które ockną się kiedyś i pójdą niewiadomo gdzie, lecz zawsze po zwycieztwo. Młodość jest wielkim czarodziejem. Lekkomyślnie i nieświadomie upiększa sobie życie potęgą wielkich słów, których działania zda się niewiedzieć, jak lufa nie zna działania zabójczych kul, które wyrzuca. Miłość, rozkosz, sława, społeczeństwo, ludzkość – wszystkie hasła, które dla dorosłego człowieka, świadomego cen życia, rzadkim są pokarmem, dla młodzieńca zwyczajna to strawa. Uścisk służącej w ważkim korytarzu – to miłość; serdelek pokropiony szklanką piwa – to rozkosz; wierszyk zaśpiewany kolegom – sława. Błogosławione kłamstwa! … lecz biada tym, którym ambitna żądza zapomnieć nie da, że te słowa – to tylko fałszywie ponaklejane etykiety, które odjąć trzeba, gdy handel idzie na seryo. Ci zechcą w życiu, tak jak w młodości: rozkoszy, miłości, sławy … i życie im nie odmówi: dostaną małżeństwo z przyzwyczajenia za miłość, drugorzędną restauracyę za rozkosz, kuryerkową pochwalę za sławę. Rosicki znakomitym uczonym! Dobre to kadzidło dla tłumu, który zapomni o tej sławie, jak zapomni o dźwięku nazwiska, którego nie słyszał nigdy. On przecież wiedział, bo za ruchem naukowym śledził machinalnie, co to za sława ta i setki jej podobnych. Całe życie spędzone w jednej myśli, poświęcone odnalezieniu jednego prawa, jednego objaśnienia, cała praca rozpalonego przypływem krwi mózgu, oczu roziskrzonych nadzieją odkrycia – zaklęta w długich szeregach cyfr i wierszów, które przeczyta równy autorowi szaleniec po to, aby nazwać prawa pierwszego błędem, rachunki – fałszem, oczekiwania – ułudą. A nad obydwoma za lat parę przejdzie potężnie tłoczący walec czasu; ktoś jeszcze może o nich wspomni, choć dla niego życia w pracach ich nie będzie. Minie jeszcze lat kilka i nazwiska ich porosną wiecznem zapomnieniem, jak zarasta wydeptana w trawie nogą wędrownika ścieżka, po której nikt nigdy nie przejdzie. Oto był los tego, na kim w młodych latach zdawał się leżeć promień nieśmiertelności, on to był przecież, który w ciszy pokoju, oderwawszy się na chwilę od pracy, mówił do siebie cichemi i drżącemi ustami, że ślad jego nie zaginie, że ręka, która wyrwie naturze prawdę, sterczeć będzie świetlana z nocy zapomnienia długo, długo – może wiecznie. A jednak ten homunkulusowy gieniusz był szczęśliwy; dyrektor widział go przed rokiem: był przekonany o ważności i potrzebie prac swoich, wierzył w miniaturowe prawdy, które głosił, był upojony wzmiankami i pochwałami gazet. Był szczęśliwy – szczęśliwością skazańca, który idzie na nieznaną śmierć z zawiązanemi oczami. Dyrektor czuł teraz dla przyjaciela swego dziwną zazdrość, której mękę łagodziła tylko wyrafinowana rozkosz i duma, że on tak szczęśliwym być nie mógł. On widział teraz, gdy wspomnienia młodości wionęły mu na duszę, jak na spopielone ognisko, gdy w roznieconym ogniu odżyły dawne marzenia, że życie ich zawiodło, nie dało im nic, nie zbliżyło na krok do wielkich świateł, ku którym płynąć chcieli.

Z gorączkową niecierpliwością, zagłębiony w siebie, zaczął rozdzierać na kawały swe życie, badać każdą chwilę, każdą myśl, każde wzruszenie, wszystko, co przeżył przez lat dwadzieścia. Badana z nienawiścią, oświecana blaskiem znów rozgorzałych marzeń powstawała teraz przeszłość o barwach trupich, o kształtach zgiętych i spodlonych.

Jakiem było to jego życie, za które go chwalono i na wzór dorastającej okolicznej młodzieży podawano!.. Czyż od chwili, kiedy po raz ostatni z murów wszechnicy zabrzmiały za nim hasła świetnej młodości, nie był to jeden nieprzerwany upadek, powolne pogrążanie w trzęsawisku codziennych trosk i codziennych rozkoszy? Czyż od dnia, kiedy rozpoczął samodzielny żywot i wstąpił do fabryki, początkowo jako bezpłatny praktykant, miał chociaż jedną chwilę, które; by mógł powiedzieć: »stój jesteś piękną«? O tak; przebiegał szybko stopnie hierarchii fabrycznej, aż dziś stanął na jej niewysokim szczycie; miał coraz, więcej pieniędzy i coraz mniej marzeń i nadziei, jadał coraz lepsze kolacye, spędzał noce u coraz droższych dziewczyn. To były rozkosze jego kawalerskich czasów; a prace? Pracował nad farbowaniem perkalu od rana do wieczora, wynalazł nowy błękit, doglądał biblioteki, założył szkółkę. Pusta sala czytelniana i szkółka z dziesięciorgiem leniwych dzieci, to było wszystko, co w życiu swem stworzył i czego dokonał… Później znudziły go kolacye i dziewczyny, znudziła samotność obszernego mieszkania, więc postanowił się ożenić. On, którego wyśmiewali trochę koledzy za romantyzm, za to, że szukał w kobiecie poezyi, niepowszedniego wdzięku, ożenił się z najprzeciętniejszą panną, córką swego byłego zwierzchnika, ożenił z nudów i przyzwyczajenia, bo swoją przyszłą codzień przy obiedzie widywał. O miłości, uczuciu, o namiętnem, pełnem męki pożądaniu nie było tam mowy. Było to małżeństwo jakich wiele, jakie wszystkie. Przyzwyczajenie, przyjaźń, oparta na przyzwoitości, sympatya towarzyska była jedyną treścią ich stosunku. Pożycie małżeńskie płynęło im spokojnie i szczęśliwie, od chwili kiedy ją, wiedzącą wszystko z książek i ledwie drżącą wprowadził po raz pierwszy do sypialni, aż do dnia dzisiejszego, kiedy posuwający się wiek rzadszymi uczynił wybuchy czułości. Nie zdradziła go żona – wiedział o tem; nawet myśl podobna nie przesunęła się nigdy przez jej umysł; był że to dowód miłości i przywiązania? Chłodne z natury miała zmysły – a zresztą na tem pustkowiu, gdzie się osiedlili, nie miała z kim go oszukiwać; nie upadła, bo droga jej była równa i prosta.

I poczuł nagle dziką złość do kobiety, która była jego żoną, złość za wszystkie niedoznane pieszczoty miłości i męki zdrady, za dziesięć lat spokojnego filisterskiego szczęścia w zawsze ciepłych i zawsze otwartych ramionach.

Nie, nie miał racyi złorzeczyć jej. Czyż nie dbała o jego wygody, czyż nie dawała mu dowodów uległości, czyż nie obdarzyła go dwojgiem dzieci, które od lat ośmiu krzykiem, i kłótniami dziecięcemi zapoznawały go z rozkoszami ojcostwa? Myśl o dzieciach przywiodła mu na pamięć, że obiecał był wcześniej do domu powrócić i po obiedzie z rodziną udać się do pobliskiego lasu. Nagle wyobraźnia, jak znarowiony koń rzuciwszy się w bok, jaskrawo i dobitnie przedstawiła mu obraz takiej rodzinnej wycieczki…

…Po rżysku, oblanem promieniami zachodzącego słońca, idą dzieci, prowadzone przez guwernantkę; za nimi w odległości kilku kroków, on, pod rękę z żoną, której nie ma nic do powiedzenia, prócz zapytań, co będzie dziś na kolacyę lub jutro na obiad. Słońce rzuca coraz krwawsze blaski, z ziemi wilgotnej po deszczu powstają fioletowe opary, nadając odległym drzewom fantastyczne kształty widm; zbliża się pełna uroku godzina zmierzchu; oni nie widzą, nie czują, wszyscy idą spiesznym krokiem, skarżąc się na zimno: herbata na wieczerzę przygotowana, wystygnąć może. Nie takiem okiem i sercem spotykał niegdyś wschodzącą noc!!..

Wzdrygnął się przed tym obrazem dyrektor, i jakby pragnąc odeń uciec wyszedł gwałtownie z sali. Chciał iść gdziebądź w pole, ale mimowoli tyloletniem przyzwyczajeniem wiedziony skierował się przez podwórze do domku swego, naprzeciw fabryki. Nie widział ukłonów składanych mu przez robotników i oficyalistów, przeszedł ogródek, który dworek jego otaczał, i przez podjazd szybko wbiegł na schody, prowadzące do mieszkania; nerwowo, silnie, dwukrotnie zadzwonił. Po chwili drzwi się otworzyły. W drzwiach ukazała się sama pani domu, elegancko ubrana; w ręku trzymała miotełkę – znak, że mimo kokieteryjnego stroju, gospodarskich kłopotów jeszcze nie ukończyła. Powitała męża zwykłym uśmiechem i wyciągnęła doń usta dość jeszcze świeże i ponętne. Dyrektor nie miał jednak humoru do pieszczot. Na uśmiech nie odpowiedział, usta pocałował machinalnie bez zwykłej czułości, i nic nie mówiąc wszedł do swego gabinetu. Żona nie próbowała nawet pytać o przyczynę złego humoru, wiedziała, że mąż najłatwiej sam się uspakaja, zamknęła więc drzwi i do przerwanej roboty wróciła.

Dyrektor tymczasem dalekim był do uspokojenia; przeciwnie, spotęgowały się jeszcze rozstrój i niezadowolenie z siebie w domu, gdy codzienne życie mocniej go objęło. Przeszedł kilkakrotnie pokój szybkimi krokami, rzucając dla siebie tylko zrozumiałe wyrazy; w końcu zmęczony usiadł przy biurku i znów zagłębił się w ponurą zadumę.

Tak; zmarnował życie; czuł to aż nadto dobrze; zapóźno już teraz, gdy czwarty krzyżyk do ziemi go przygniata, nowe zaczynać. Zresztą, czyż warto? Gdzież pewność, że nie byłby po raz drugi zawiedziony gorzej, niż teraz? Gdyby można porzucić szalone marzenia, zgodnie zadawalniać się tem, co życie dało: spokojnem ciepłem domowego ogniska, względnym mieszczańskim dobrobytem, tem wszystkiem, co położenie jego dla wielu zazdrości godnem czyniło! Nie czuć, nie myśleć, nie przypominać sobie… w bezmyślnym spokoju dobrze karmionego zwierzęcia korzystać z okruszyn życia byłoby najlepiej! Wszak upływały całe lata, kiedy podobne myśli do głowy mu nie przychodziły, gdy żył, jak inni, z zimną głową i jak inni był szczęśliwy. Niestety, spokój długich lat zatruć mogła jedna taka, jak obecna, godzina.

Bezcelowy wzrok podniósłszy z ziemi, obrzucił nim cały pokój: wstrętnemi mu były drogie obicia, sztychy na ścianach, świecidełka stojące na biurku, te wszystkie oznaki średniej zamożności, upiększającej swe siedlisko parodyą bogactwa i sztuki. Od figurki saskiej wzrok jego przesunął się po biurku i padł na rozłożoną książkę. Książka ta zwróciła jego uwagę. Przypomniał sobie, że ubiegłego dnia wieczorem czytał w gabinecie, lecz co, nie pamiętał. Wziął rozwartą książkę, spojrzał w nią – był to tom poezyi Krasińskiego. Oczy jego błądziły chwilę po otwartej stronie, w końcu zatrzymały się, jakby przykute: »Trzeba być Bogiem lub nicością«.

…Tak, gdyby, nawet całkiem inaczej życiem swem pokierował, niezadowolenie, wieczny wielkich żądań towarzysz, nie odstąpiłoby go ani na chwilę… Teraz zrozumiał się jasno. »Trzeba być Bogiem, lub nicością«.

Bogiem niemożliwa, nicością zostać łatwo. Jedna krótka chwila bólu, chwila pasowania się życia ze śmiercią i później wieczna noc: zniknie i rozprószy się, jak zdmuchnięty płomień.

Pociągnęła go ta myśl. Napróżno nadludzkim wysiłkiem duszy chciał odczuć to, co będzie czuł, gdy czuć przestanie, chciał Odczuć siebie, jako zimnego trupa; wyobraźnia smagana biczem woli, cofała się z drżeniem przed nieuchwytnością śmierci. A jednak ten przeraźliwy spokój i cisza nęciły go coraz więcej. Leżeć tak z zamkniętemi oczami, z rozchylonemi usty, z pogardliwym uśmiechem dla wszystkich rozkoszy i zgryzot, które po jego śmierci, jak dawniej, będą dusiły ludzi w wiecznej z sobą walce, wyrwać się wszystkim myślom, które dręczą, uciec tam żalowi za młodością, za siłami, które znikły, za marzeniami, które się rozpłynęły – co za rozkosz! Czyż nie przyjemna, że śmierć jego zadziwi wszystkich, śmierć człowieka, który był bogaty, młody, szczęśliwy, że go zaczną podziwiać, zanim nie nazwą głupcem, łub waryatem, bo rozumieć nie będą?

Dyrektor otworzył szufladę, wydobył mały błyszczący rewolwer i z uwagą zaczął mu się przypatrywać. Rewolwer był nabity: jeden otwór bębenka ukryty w lufie, pięć innych świeciło niklowymi stożkami kul. Dość zbliżyć lufę na odległość cala, potem jedno pociśnięcie, jeden błysk i grom, jedno uderzenie krótkie i druzgoczące, a kula przebije skórę, wciśnie się w warstwy mięśni, strzaska szaniec kości, aż zmęczona walką, obmytą w krwi odpocznie w miękkich zwojach mózgu. Z dziwną lubością zatrzymał się na tym obrazie. Widział się leżącym na kanapie z ustami szeroko rozwartemi, pełnemi na wpół skrzepłej krwi, z rysami wykrzywionymi przez ból, z ręką daleko odrzuconą, z rewolwerem w kurczowo zaciśniętej dłoni. Widział naokoło siebie domowników, zbiegłych na odgłos strzału, żonę ze łzami w oczach, dzieci przerażone nowością widoku, sługi, zaglądające ciekawie przez uchylone drzwi, i gdy naokoło niego krążyć będzie ten cały tłum, pełen zgryzot i kłopotów, które jutro już inne zastąpią, pełen szczerego smutku, skazanego na prędkie pocieszenie, on leżeć będzie spokojny i pogardliwy. Nawet ta myśl, która często głowę mu rozsadza, ta myśl, że śmierć – to ostateczny koniec jego istnienia, przerwanie gwałtowne jego ja, które myśli, czuje i chce, nawet ta myśl, która dziś jest w nim nie przeciśnie się przez spokój grobu.

Dyrektor zanurzał się w otchłań śmierci, jak pływak nierozważny idący w morze, które falą ruchliwą i wiotką, pieszczotliwą a figlarną otacza mu kolana i biodra, łechce piersi, szyję całuje, to zbliża się, to ucieka, a wabi zawsze. Za zmienną falą idzie odurzony pływak coraz dalej; nie widzi, że uciekła mu już ziemia, nie czuje, że noga dna nie chwyta, że fala do ust mu się skrada, tysiącem pereł oczy mu oślepia, do uszu rozkoszne obietnice szepce. Jeszcze jeden krok – i roztwiera się toń, która ma go schłonąć. Dyrektor zbliżył się już do tej granicy. Żądza spokoju, niebytu, coraz potężnie; ogarniała mu duszę; błyszcząca lufa, świecące ostrza kul zdawały się go hypnotyzować i usypiać zwykle nie drzemiącą chęć życia. Wolną bezmyślna ręka zaczął kręcić bębenek rewolweru; słuchał chrzęstu, jaki wydawała każda kula, stając przed otworem lufy i znów przysuwał do lufy następną, jakby nie wiedząc, której poruczyć wykonanie nieświadomego jeszcze, choć już zapadłego wyroku. Znów obrócił bębenek dokoła; teraz wybierze trzecią kulę. Trójka była zawsze jego ulubioną liczbą.

Nagle zapukano do drzwi. Cienki dziecięcy głosik odezwał się: »Tatusiu, mama prosi na obiad«.

Na dźwięk głosu dyrektor wzdrygnął się i rewolwer prędko rzucił na stół, jak żak schwytany na gorącym uczynku. Spojrzał na zegarek. Była druga: obiad podano punktualnie, godzinę już rozkoszował się przedsmakiem śmierci. Ale teraz wykonać zamiar jawnem było niepodobieństwem: cały obraz, który sobie wymarzył i ukochał, mógłby ulec zmianie: zresztą dziecko przeraziłoby się strzału i strasznego widoku trupa. Nie iść na obiad nie można; przyjdzie żona, zapyta o powód, zobaczy rewolwer; jeśli się domyśli lub przeczuje, zaczną się płacze i spazmy. Najlepszem więc zdało mu się udać spokój i siąść do stołu a zamiaru zaraz po obiedzie dokonać.

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
03 temmuz 2017
Hacim:
130 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
Metin
Ortalama puan 3, 1 oylamaya göre