Kitabı oku: «Jeden miesiąc życia: utwory prozą», sayfa 6
W PEŁNEM SŁOŃCU
(SIELANKA)
W pełnem słońcu
– Jakaś ty śliczna, jaka śliczna, śliczna – powtarzał prawie bezwiednie, wpatrzony w jej twarzyczkę zgrabną, w oczy żywe i radosne, w usta drobne, pulchne, jakby uśmiechów pełne i pieszczoty. Tyle razy spotykał ją tutaj i za każdym razem odnosił to wrażenie, że ona nie jest właściwie piękna, ani nawet może ładna, ale właśnie śliczna: tak jakoś dziwnie zestrojona z tą przyrodą, która ich otaczała, tak jasna, jak jasnem jest światło, i tak uśmiechnięta, jak uśmiecha się błękit, i tak nęcąca, jak nęci sina dal przezroczej przestrzeni, i tak nieprzeparcie pociągająca, jak ciągnie zieleń lasów i szmer strumieni. Chwilami wierzyć mu się nie chciało, że przyszła tu z domu, a nie wyrosła, jak kwiat, na polu.
Objął ją wpół i szybkimi pocałunkami obsypywał jej oczy, skronie, włosy ciemnozłote, jedwabiste, miękkie. Głowę położyła mu na ramieniu, zmrużyła oczy, oparła się na nim cała, bezwładnie zdawała się roztapiać pod pieszczotą całunków i słońca. Dreszcz po niej przebiegł.
– Dosyć, dosyć… chodźmy.
Nie odrazu jej usłuchał. Oderwał się wreszcie.
Wzięli się za ręce i, nie mówiąc do siebie nic, poszli.
Szli miedzą.
Złotozielony owies ścielił się im do stóp; chabry błękitne, białe rumianki, kąkole krwiste wychylały się ku nim. Nieopodal, na wzgórzu jasnoniebieski łan lnu kołysał się lekko, jakby rzucony na trawę szmat nieba i jeszcze drżący. A dalej znów lśniła w słońcu jasna zieleń dojrzewających zbóż, gdzieniegdzie prawie czarne wystrzelały z ziemi jodły wysmukłe; na krańcu, jak gęsty cień, ułożyły się góry. Lekka mgła srebrzysta wieszała się na skałach, a niżej w świetliste zasłony przystrajała ciemne plamy lasów, łagodziła ostrość załamów, a nie odbierała światła. Jasność ogromna, szczęśliwa, słoneczna unosiła się w błękitnem powietrzu, trącała rozłogi pól, i lasy i skały, i odbita wracała znów w przestrzeń, jaśniejsza.
Była cisza. Wiatr zasnął i nie ocierał już z szumem skrzydeł swych o trawy. Kiście mietlicy nie uderzały o siebie, i nawet lekkie drżączki stały nieruchome. Tylko dwa białe motyle okręciły się kilka razy w gonitwie, lecz jakby zmęczone nagle i ciężkie spadły cicho na jeden kwiat chabrowy. Tylko z dali, z dali dobiegał szum potoku, radosny zgiełk fali, skaczącej po kamieniach, tak jednostajny, że niknął wnet dla ucha i zdawał się jednym z tonów wielkie; ciszy.
Z kwiatów i ziół, z ziemi rozgrzanej i zbóż buchał odurzający miodowy zapach południa. Z najtajniejszych soków żywych upał wydobył wonie mocne i ciepłe. Pachniało życie w powietrzu… i chęć życia.
Gdy szli tą miedzą, zdawało się im, że doprawdy tyle tylko jest świata, ile wzrok ogarnie, i tyle szczęścia, ile jest w tej chwili.
Miedza się skończyła; wyszli na większą drożynkę wśród łąki. Zatrzymali się mimowolnie i spojrzeli na siebie. Rozmarzył ich żar. Opasał ją nagle rękami, przycisnął ku sobie i przytulił, jak dziecko. Czuł przy sobie jej postać wiotką i miękką; przez lekkie suknie przenikało doń zbliska ciepło jej ciała. Patrzyli na siebie jeszcze. Usta ich złączyły się w pocałunku długim, głębokim. Po chwili chciała usunąć odeń głowę. Nie mógł oderwać się od niej, upajał się jej tchnieniem.
– Daj mi odetchnąć sobą, daj mi odetchnąć sobą… Pił oddech jej ust, jak woń kwiatu. Świat zakręcił mu się w oczach.
Usiedli na trawie. Nie prowadzili nigdy ze sobą rozmów długich. Wśród tej przyrody, szczęśliwi jak ona, stawali się też, jak ona, cisi. Położył się na wznak, głowę na jej kolanach. Na tle jasnego błękitu widział nad sobą owal jej twarzy i złote płomyki jej włosów. Otulało ją powietrze błękitne, rozgrzane, przenizane nitkami światła i czyniło ją samą podobną do światła. Cisnęła się do niej zieleń murawy, wszystko się ku niej chyliło miłośnie.
– Śliczna ty moja – szepnął.
Uśmiech radości przeleciał po niej. Nakryła mu jednak usta dłonią. Od dotknięcia tej ręki gładkiej a drżącej, jak schwytany ptak, przebudziły mu się w krwi ogniki. Spojrzał na nią. Rumieniec ją oblał. Odwróciła od niego oczy, czuła na sobie jednak wzrok gorący, nieruchomy, chciwy.
– Nie patrz na mnie, nie patrz…
Uniósł się na rękach i schował głowę na jej piersiach; w skroniach i czole czuł dreszcz i ciepło.
Ujęła mu głowę w ręce, odsunęła od siebie nieco i patrząc prosząco, a zalotnie w oczy, powiedziała pieszczotliwie:
– Kochany mój, nie… nie, drogi.
I pocałowała go w usta.
Wstał na chwilę, wyprostował się, usiadł obok niej.
– Chodźże bliżej.
Przybliżył się. Podjęła kapelusz pilśniowy, który był rzucił na ziemię, zgniotła go, położyła sobie pod głowę, wyciągnęła się na wznak.
– Lubię patrzeć w niebo.
Mimowoli pobiegł oczami za jek wzrokiem.
Błękit był bezchmurny, jasny i bardzo głęboki. Wzrok, wpadłszy tam, wnet uczuwał znużenie, jakgdyby jasność ta była dlań zbyt lekka i subtelna. Zaraz też nadbiegała siatka drżąca, czarna, i rozpościerała się po niebie, jakby na ratunek oczom. Lub też głębia nieba zdawała się skrysztalać, twardnieć i odrzucała od siebie wzrok ku ziemi, nie pozwalając mu wybiedz tam, w przestrzenie. Ale już po chwili złudzenia lazurowy kamień nieba rzedniał, kryształ stawał się znów podobny do pary bardzo lekkiej i tak zupełnie przeźroczystej, że przez nią silny wzrok starał się dostrzedz… nieskończoności.
Położył się przy niej bez ruchu; do uszu z gęstwy traw dochodził czasem tylko trzask świerszcza lub szelest mrówek, ciągnących do gniazda ciężary.
Nieruchomość skuła mu mięśnie i uśpiła na jawie krew; odbierała mu życie własne, i zespalała natomiast z życiem ziemi. Kilka mgnień zdawało mu się, że nie potrafi już sobą ruszyć – ale w dreszczach ciała czuł za to pęd ziemi, rwącej w przestworach. Zapomniał, że nie jest sam i milcząc, pogrążał się w rozkosz unicestwienia.
Na powiekach uczuł nagle jej palce. Zasłoniła mu oczy ręką.
– Co widzisz teraz? – zapytała go z uśmiechem w głosie.
– Krew twoją.
– Bardzo czerwona?
– O nie, różowa ledwo, jak… – Urwał.
– Jak… no… powiedz.
– Jak u ryb. – Uśmiechnął się.
Odwrócili się nagle ku sobie, nie wstając z ziemi. Na wpół rozplotły się jej włosy i na czarną pilśń, na której opartą miała głowę, ściekały, jak strumień złota pociemniałego w ogniu. Od przypływu krwi rozpaliły się jej na licach rumieńce i usta pokraśniały żywiej. Czuł jak z pod rzęsów długich padało nań spojrzenie rozmiłowane, pieszczotliwe.
Leżąc przysunęła się ku niemu trochę, i z groźnym niby wyrzutem w oczach szepnęła: Ty, ty…
Zaczął całować jej usta, rozchylone w tym uśmiechu; zarzuciła mu ręce na szyję, tuląc ku sobie.
............
Z łąki spędziło ich słońce. Zatoczywszy kawał kręgu, stanęło wprost nad nimi, oblało ich żarem, świeciło w oczy.
– Trzeba iść.
– Ale dokąd? – Zamyślili się oboje.
– Chyba ku potokowi: Tam cień jest napewne.
Zgodziła się odrazu.
Trudno im było wstać; osłabił ich upał. Podnieśli się jednak i poszli. Wzgórze niewysokie, lasem świerkowym porosłe, wznosiło się przed nimi tak blisko, że wierzchołkami swych drzew sięgało połowy nieba prawie. Ku stronie gór pochylało się zwolna na równinę: urywał się las i ciągnęły zagony zielonych i złotych zbóż. Małe, do gniazd podobne, chaty, rozrzucone tu i owdzie, czerniały na skrajach lasu.
Pod wzgórzem strumień szumiał. Ścieżynka polna gubiła się wnet wśród gęstwy krzaków, którymi porastał brzeg parowu. Weszli w wilgotny cień i krętą drożyną schodzić poczęli w dół. Minęli mały lasek osiny i zbiegli już prawie pędem na polankę, nad brzeg potoku. W zamkniętej kotlinie aż huczało od kłótni fal.
Przeciwległa ściana wzgórza wyrastała teraz tuż przed nimi, prostopadle. Nie widać już było ani pól na stokach dalekich, ani chat, tylko świerków zieleń, jakby zwieszoną z nieba zasłonę ciężką. Błękit zdawał się ciemniejszym i bliższym, jakby na szczytach drzew tych się rozpostarł. Był cień, i tylko gdzieniegdzie przekradał się promień słoneczny, zaigrał na liściach, plamą jasną zadrżał na trawach, lub przejrzał się w pianach i snopem iskier strzeliwszy, zagasnął z sykiem na dnie wód.
Strumień z za zakrętu wybiegał wartko, i w płytkiem łożysku rwąc osrebrzył się cały pianą. Po warstwach łupku, równych jak schody, staczały się fale, jak kaskada srebra płynnego. A dale; rozszerzało się nagle koryto i woda natrafiwszy na miękki grunt i piasek, wyżłobiła sobie jamę głęboką. Zwalniał się tu pęd fali, a grzbiet jej nabierał barwy i błysku szmaragdów. I raz jeszcze trąciwszy o rozrzucone głazy, rozpryskały się szmaragdy, i fale tak jak wbiegły srebrne, srebrne przepadały z oczu.
Zacisznie tu było i samotnie. Świat, który zginął dla oczu, wysuwał się też mimowoli i z pamięci. Oboje odczuli odrazu tę wielką radość, że zagubili się w gąszczu takim, gdzie nikt ich nie odnajdzie, że przepadli dla wszystkich i wszystkiego, prócz dla siebie. Dopiero tu naprawdę poczuli się razem, sobie blizcy.
W parowie, mimo cienia, upalnie było, nie upałem suchym, płomiennym, jak na łące, ale wilgotnym, ciężkim żarem dusznym.
Zbliżyli się do brzegu i po kamieniach zaczęli przechodzić przez potok – ale przejść nie mogli, gdyż droga przez głazy utworzona, urywała się w połowie, zostawiając jako ostatni kres skalistą wśród fal wysepkę. Na omszonym wilgotnym głazie, po którym jeszcze niedawno fala się ślizgała, siedli, trzymając się w pół i cisnąc ku sobie, gdyż zewsząd potok rwący im groził. Mniemane niebezpieczeństwo, które zewsząd niby ich otaczało w potoku pół łokcia głębokim, czarowało ją i zachwycało.
– Jak tu dobrze, jak pięknie – najdroższy.
– Ubóstwiam ciebie.
Ale zgiełk monotonny jakąś zadumę smętną w niej rozkołysał, gdyż umilkła, zamyśliła się i pochyliła główkę, patrząc na piany, tańczące po fali. Na miękką linię jej ramion i szyję odsłoniętą upadł, wymknąwszy się z liści, blask słoneczny, pełen zielonawych refleksów i śniadą nieco jej płeć rozświecił tysiącem iskierek złotych. Przez migotanie tych błysków złotawych, jasnoróżowa przelśniewała krew ciepła. Patrzył z zachwytem na te plamy słoneczne, drżące barwami ognia i krwi. Ale ona zamyśliwszy się nie czuła wzroku, który z uwielbieniem po niej przebiegał. I nie odwróciła oczu. Więc przyklęknąwszy jak mógł, pochylił się, aby zajrzeć jej w twarz i spytał:
– Co tobie?
– Smutno mi, smutno.
– Czemu, jedyna?
– Czemu? Tak wszystko płynie, przechodzi, ucieka… Już sierpień…
Łza zakręciła się w jej głosie; schwyciła go za szyję i zaczęła całować po ustach, po czole, po oczach – bez pamięci. Przebiegł oboje dreszcz chłodny, jesienny, trwożny.
Nagle zabrzmiał gdzieś w górze odgłos dzwonków miedzianych – powracały stada.
Oderwała się od niego, wybuchła śmiechem i zanurzywszy dłoń w wodzie, prysnęła mu na twarz. Wyrwali się tęsknocie.
Schwycił jej dłoń, z której ociekały krople, niby rozsypane klejnoty, i całować ją począł i pić tę wilgoć, przesyconą rozkoszą jej ciała.
– Puść mnie, puść mnie.
Zerwała się i podniosła, ale pantofelek luźno zapięty przechylił się i o wilgotny mech poślizgnął. Byłaby osunęła się w wodę, lecz zdążył ująć ją wpół i podtrzymywać.
– Jakiś ty silny.
Chciał okazać swą siłę i zatrzymać w swym uścisku, lecz wysunęła mu się z rąk.
– Drogi, muszę już iść, muszę wrócić koniecznie. Dzwoniły stada – już szósta. Spostrzegą, żem wyszła.
Skoczyła na następny kamień, i znów na kamień – wreszcie wybiegła na brzeg.
– Kochany, drogi, do jutra.
Pomknęła przez gąszcz zieloną; mignęła raz i drugi jasnoróżowa jej suknia.
Ledwie zdążył rzucić w ślad za nią:
– Do jutra.
PIERWSZY WIERSZ
Pierwszy wiersz
Kiedy po zerwaniu z Maryą minęła pierwsza, nieutulona, nieokiełzana, prawie głośna rozpacz, Jan Karski jeszcze więcej odsunął się od ludzi – i wtedy zaczął tęsknić. W oczach pobladły mu wszystkie barwy i w szarą mgłę smutku, jednostajną i miękką owinęły się dlań wszystkie kształty. Wielkie ukojenie ztąd czerpał, bo ból jego stracił wtedy tę okrutną jasność, która przedtem mieszała mu zmysły. Pożądanie zasnęło w nim jakby na śmierć zmęczone, i gorzki żal zawodu uciszał się zwolna, roztapiając się w senną tęsknotę, w wielki, odczuwany wszędzie brak. Nieraz w ciszy samotnych wieczorów z długiego udręczenia rozdartej miłości zostawało mu tylko to poczucie braku, świadomość mętna, że czegoś niema, czegoś, co może życiem jest, marzeniem, szczęściem, snem, lub może.. jej postacią. Wtedy wszystko, co posiąść można wydawało mu się tak lichem i śmiechu wartem, że drwić mu się chciało z całego życia swego, z zabiegów różnych, nadziei i dążeń. Nawet te zbiory wierszy dźwięcznych, pieszczonych, w które wkładał cały swój kunszt wytworny i subtelny, cały talent i miłość poety, tylko pogardliwą litość w nim budziły. W tych dniach ponurych, beznadziejnych i nic już nie pragnących było mu gorzką radością, gdy mógł w tęsknocie swojej zatopić się tak niepodzielnie, że nie rozniecały się w nim nawet wyobraźnia i zdolność poety, ta chęć twórcza, by o łzach swych mówić tak, jak nikt inny. Rozmiłowywał się w unicestwieniu swojem, w ubóstwie ducha, skazanego na jedno wrażenie, w tej dobrowolnej ofierze, którą bez przerwy składał dla niej. Wdzięczność wielka i uwielbienie, które mimo przekleństw rozłąki przepełniały mu serce, szukały sobie wyrazu w tem całopaleniu własnem, w samobójstwie, którego jedyną trucizną był żal.
Odtąd samotność stała się jedyną towarzyszką długich godzin, które spędzał błądząc po mieście bez celu, obojętny wszystkiemu, z uśmiechniętą twarzą. Gwar życia, łoskot kół, szum tłumów, obijał się o jego uszy i rodził w nim tylko – chwilami – wielkie zdziwienie. Im więcej obcym wydawał mu się zgiełk i to życie, tym lepiej czuł, że bliższą mu jest i żywszą – przeszłość. Niekiedy przesiadywał też do późnej nocy na werandach kawiarń i znajomi rozmawiali z nim wtedy wesoło o wypadkach dni ostatnich, nie wiedząc nawet, że człowiekowi temu życie ich jest niczem. Dopiero gdy ich żegnał w najciekawszym nieraz zwrocie rozmowy, niejeden uczuł, że nie wiążą ich już nawet słowa.
Najchętniej jednak Karski krył się w ciszę kościelną, w pół jasny brzask pod sklepionymi łukami chłodnych, pustych świątyń. Siadał wtedy w ławce i zasłuchiwał się w niezmierny spokój, niezmącony nawet szeptem modlitwy; wzrok jego rozpraszał się na złotych aniołach ołtarzów, na szafirowych smugach, rozwieszonych w powietrzu, na liniach wysmukłych, lecących gdzieś ku górze, jakby w przepaście nieba. Jakaś głąb wielka i jasna opływała mu wtedy duszę, i wyrwawszy ją prawie z zawiasów cielesnych, niosła na przestwory dalekie, gdzie zostawał już całkiem sam z tą jedną myślą swoją. I wtedy przeczucie tej wieczności, w którą nie wierzył, lecz której nie zaprzeczał nigdy, ogarniało go – na chwilę – lękiem tęsknoty zaziemskiej, samotności bezgranicznej. Więc z zamyśleń takich dusza jego przebudzała się nietylko już tęskna, lecz i trwożna, i z trwogi prawie o łaskę wołająca. Pod groźbą tego strachu, jak w dziecku, rodziła się w nim pierwotna chęć, aby upaść na kolana i szlochać i błagać Boga, żeby go tą wiecznością nie karał, lub ją błagać, aby go na wieczność te nie odbiegała.
A gdy na ulicy potem blask słońca przywracał mu trzeźwą równowagę myśli, z widzeń zaśmiertnych zostawała mu złowroga radość, że tęsknota przerwała już tamy, któremi rozum graniczy z obłędem.
Ze wszystkich kościołów miasta najwięcej upodobał sobie ogromny na rynku kościół gotycki.
Potężna wyobraźnia mistrza rzuciła tam na mury splątane pasma jaskrawych barw; na purpurowych płomieniach kolumn oparła błękitne gwiaździste sklepienie, za czarnym krzyżem z kroplami krwi rozpostarła wśród zieleni chóry aniołów. Przepych barw potrącał w jego duszy tajemnicze struny, ubierał w blaski każde ogniwo jego wspomnień i jej blednące widmo czynił nietylko nad inne kochanem, lecz i nad inne pięknem. Wielka ekstaza owładała tu nim często i słowa gorące, pełne czci nieskończonej, dławiły go wtedy w gardle – ze łzami żalu marnego, że żywej tych słów nie powiedział. Szczypta zdrowego sądu, która za hulacynacyami jego się wlokła, bryzgała mu tym żalem w twarz, jak zniewagą, jak winą hańbiącą, i w uczuciu rodzącej się skruchy wzmagała w nim jeszcze bolesną chęć, aby przykuć się na zawsze do tej tęsknoty. W takich chwilach mógł godziny całe trawić w tym kościele, ciężko oparty o poręcz ławki, z oczami nawpół przymkniętemi, niebaczny już nawet na kaskady świateł, które słońce kolumnom rzucało na czoła. Usta jego były wtedy ciche i do westchnień nawet już niezdolne, lecz z dna jego istoty wyrywało się z uporem szaleństwa jedno imię, jedno błaganie. W chwilach ocknienia czuł wtedy w piersiach taki gniotący ból, jakgdyby gardło był zerwał na krzyk i wołanie. Nie wychodził nieraz z kościoła, dopóki zachrystyan nie trącił go w ramię, przypominając, że zamykać musi. Spostrzegał dopiero, że zeszły mu w myślach godziny dnia, i zimny zmierzch otoczył już pobladłe nawy. Uciekał wtedy czemprędzej z tych ołowianych sklepień, martwych nagłe i ciszą przerażających. Lecz nazajutrz znów jedyną jego chęcią było wrócić do tego kościoła, do tych barw i do tych myśli.
W godzinach południa, gdy gwar pobożnych i odgłosy ich kroków wyrywały go z cichego upojenia, przechadzał się bezmyślnie z nawy do nawy i niedbałym wzrokiem przerzucał po raz tysiączny skarby katedry. Wychudłe ascetyczne twarze drewnianych świętych w gotyckich niszach nad stallami, duże czarne krucyfiksy z krwawiącą raną w boku Zbawiciela, tłuste anioły, uśmiechnięte nad cudacznymi gzemsami późniejszych ołtarzów, obrazy wyblakłe, szare od kurzu i starości wpadały mu w oczy, nie budząc żadnych wrażeń, i na chwilę nawet przykuć nie mogły jego uwagi.
A jednak wśród takiej wędrówki stanął kiedyś natychmiast, jakby w ziemię wrósł, gdy wzrok jego po raz pierwszy przesunął się przelotnie po »Zwiastowaniu«, które zapomniane wisiało w ukryciu wśród tablic nadgrobnych. Na małem spękanem płótnie nieznanego włoskiego mistrza była sama tylko twarz Madonny, promienna i słodka. Zdawało mu się przecież – i nie było to złudzenie, bo im lepiej się wpatrywał, tym więcej ufać musiał swoim oczom – że przez te rysy błogosławione i natchnione dojrzał twarz inną, więcej mu blizką i więcej kochaną.
Więc patrzeć zaczął… Tak spragnionym był jej widoku, tak często w bezsenności nocnej wyczekiwał w naprężeniu wszystkich zmysłów snu dobrego, który mógł mu jej postać przywieść przed oczy i rzucić w objęcia, że teraz, kiedy ją ujrzał tak blizką, tak świętą i tak uśmiechnioną, jakaś rzewność miękka, jakaś tkliwość rozbudzonych wspomnień oblała mu serce, i wargi mimowoli się rozchyliły i na usta wybiegał już okrzyk ten, którymby ją powitał obecną. I skoro opanował pierwsze wzruszenie, z tego chwilowego omdlenia przyniósł ze sobą jedno szczęście wielkie, na całe życie łaskę jedną. Bo oto ona została z nim i będzie mógł tak jak dawniej klęczeć przed nią i mówić jej na głos zaklęcia, prośby pełne i poddania, i będzie mógł, tak jak dawniej, złożyć usta na jej ciepłych, gładkich dłoniach… W kącikach oczu zakręciły mu się drobne łzy lśniące i radość dziwna, nieoczekiwana ścisnęła mu krtań, jakgdyby oto miał wybuchnąć szlochaniem. Odstąpił krok jeden od obrazu, i oparłszy się o mur, patrzył, patrzył jeszcze. Zapomniane wrażenia dzieciństwa ocknęły się nagle w tym człowieku bez wiary, wróciła mu nagle pamięć godzin modlitwy i długich tych chwil, kiedy dzieckiem jeszcze klękał i zwierzał się Bogu z pragnień swych i żalów. Wspomnienia te jasne i czyste, jak lilje, plątały się bezładnie z innemi świeższemi stokroć, gdy w niej jednej znajdował spokój swój i szczęście. Powoli zacierały mu się jak we mgle, granice istot i czasów; w oczach przyćmionych łzami postać Madonny olbrzymiała, coraz podobniejszą się stając do straconej, obcej i dalekiej. I zarazem odrywała się myśl jego zupełnie od wszystkiego, co go tu na dole otaczało. Wpatrzony w ubóstwione rysy nie spostrzegał, że kościół napełniał się ludźmi, że księża w ornatach wychodzili z zakrystyi…
Odezwały się organy. Jakby z oddala, z głębokiej otchłani polał się potężny hymn żalu; pieśń rozpaczy i skruchy, zmiłowania i łaski prosząca, wybuchnęła głośnymi akordami i biegła roztrącić się i rozsypać w jęki o gwiaździsty, nieruchomy strop. Jęk za jękiem uderzał o kamianne sklepienia, które zdawały się wtórować im i dźwięczeć. I wtedy jakieś czarodziejstwo naszło na Karskiego; zmąciło mu się wszystko w oczach i w myśli; kolumny kościelne zapaliły się jak pochodnie od płomieni, które je obejmowały, sklepienie się rozwarło, dając jasnym błękitom dostęp, i ona, kochana, święta zdawała się zrywać z tego płótna, schodzić ku ziemi i wyciągnąwszy ku niemu ręce mówić to jedno tylko: Oto jestem. Wtedy radość przesilna złamała go i rzuciła na kolana; gwałtowne łkanie rozdarło mu pierś, a zaciśnięte usta powtarzać zaczęły bezwiednym, bardzo cichym szeptem: Droga, droga, droga…
............
............
Kiedy Karski znalazł się potem na ulicy, czuł w sobie wielkie zmęczenie ciała, ale w myślach miał teraz spokojność łagodną i cichą, jakgdyby odblask tej wielkiej radości, którąby odzyskanie jej mu dało. Rozumiał dokładnie, że to było chwilowe oczarowanie, które prysnęło jak tęcza, że miał widzenie bardzo niejasne i nie wiedział właściwie, przed kim czy przed czem modlił się i klęczał. Rozumiał też, że ten zachwyt nie powtórzy się więcej, że nie uda mu się zapomnieć życia tak doszczętnie i doczekać po raz drugi jej zwiastowania. Lecz po tem spazmatycznem prawie wrażeniu ukojenie słodkie otuliło jego myśli, jakgdyby na skronie spadła mu jeszcze jedna jej pieszczota długa, na życie całe zostająca. Chwilami zdawało mu się bardzo wyraźnie, że jakaś drobna cząstka jej, jakiś cień jej drżący jest tuż za nim obecny po to, aby nie opuścić go więcej i nie rozstać się z nim nigdy. W ekstatycznem podnieceniu wyobraźni tęsknota jego zbladła i odstępowała go zwolna; i ten ciężki przygnębiający smutek, gdy czuł tylko to, że jej nie ma, osuwał mu się z piersi.
Dnia tego błądził długo po mieście, z ulicy na ulicę, niezmęczony, jakby ciekawy każdego zakątka. Powietrze, już blizkością wiosny wonne, swobodniej przenikało mu do piersi: po raz pierwszy od dni tylu zmysłowa rozkosz życia, rozkosz wiatru i światła budziła się w nim z uśpienia. Widoki, wpadające mu w oczy, chwytał skwapliwie i czuł nieraz, że myśl jego, dotąd beznadziejnie zapatrzona w jedno wspomnienie, drgnęła raz i drugi, i uniosła się nieco, i spostrzegła skrawek błękitu nad domami i piosnkę usłyszała, którą nucił ktoś wysoko na poddaszu. Uczuwał w sobie, jakby nowy przypływ i pełnię sił, chęci przebłyskujące i jeszcze ukryte, pożądania nowe i możność nowych radości. Mimowoli dzwoniły mu oderwane nuty melodyj, śpiewanych gdzieś dawno, i niespodziewanie stanęła mu nawet w pamięci strofa ostatnia ostatniego wiersza, który pisał przy niej.
…I duch mój wziąwszy skrzydła purpurowe
Już się do lotu zrywa, tam gdzie nowe
Światło…
I nagle podrażniony w nieświadomej jakiejś próżności, nie zastanawiając się, co czyni, w myślach dobierać zaczął po cichu innych słów, dźwięczniejszych, głębszych, żywszych, któremi powiedzieć by można wszystko, co się w duszy dzieje… W miarę jak te słowa bezgłośne układały się w rytmy i jednoczyły w obrazy, rosła w nim chęć, aby je wymówić i obrazy te zatrzymać. O niej przecież mówić miał i o tem co przeżyli razem; zadowolenie artysty łączyło się zdradziecko z rozkoszą głośnego wyznania… Zasłuchany teraz w muzykę własnych myśli, które brzmiały mu jeszcze echem niezapomnianej kościelnej melodyi, Karski zdążał ku odludnym stronom miasta, gdzie gwar nie przeszkadzał jego twórczej pracy. Wydostał się na daleką, zrzadka zabudowaną aleję i tam na pierwszej napotkanej ławce siadł…
Zmierzch zapadał i w suchem powietrzu zachód płonął jeszcze ognistą czerwienią; lecz ku zenitom nieba nad głowami czerwień jaśniała, żółkła aż nieuchwytnym szeregiem odcieni rozpływała się w głębokiem zielono-błękitnem sklepieniu, gdzie kilka gwiazd lśniło, jakby srebrne szpilki. Karski parę chwil przyglądał się blaskom gasnącym na zachodzie: majestatyczny widok światła i barw rozbudził w nim znów żywiej wrażenia, które rankiem po nim przebiegły. I wtedy na starym świstku gazety ołówkiem zaczął pisać wiersze niedbałe, jakby spowiedź rzuconą w świat, niewiadomo przed kim i dla kogo.
Kiedyś przybiegła ty do mnie i białą
Dłoń mi na usta położyła drżące
I pokraśniała milcząc, mnie się zdało,
Że nagle kwiatów zakwitło tysiące,
Że ciebie nagle otoczyły całą
Mgły przeźroczyste i złotem świecące,
I w złotych blaskach tak byłaś mi piękną,
Że czułem, jak mi słowa w ustach miękną,
I że się oto modlić będę… tobie.
I jużem ukląkł…
Karski wstrzymał się na chwilę i w zmroku pospiesznie przeczytał to, co był napisał. Nagle zdało mu się, że ciemny pąsowy rumieniec wystąpił mu na twarz. Więc doprawdy stała mu się już tak obojętną i obcą, że wiersze teraz o niej pisać mógł spokojnie, gdy przedtem każde jej wspomnienie wstrząsało go do głębi? Więc ze śmiesznym pośpiechem poety korzystać chciał z okazyi, aby w szeregu pustych, bezsilnych słów roztopić pamięć tej chwili jedynej nadziemskiego widzenia i radości? Więc spieszył się przystroić ją w fałszywe blaski fantazyi i uczynić przedmiotem swoim i natchnieniem, aby tem łatwiej wydrzeć ją ze swego życia, i o żywej i kochanej zapomnieć?.. Ogarnęło go gorzkie uczucie pogardy dla tej małoduszności poety, który skarżyć się chce z gadatliwością dziecka i jak dziecko pociesza się swym płaczem. Zdjął go żal wielki za tą szczerą i potężną miłością, którą połamać miał na drzazgi i w pieśniach rozproszyć, i żal jeszcze większy za tą tęsknotą, że przestała go dławić tak, jak dawniej. Jakby przytłoczony świadomością winy, pochylił się w ławce i bezwładnie ręce opuścił; ołówek wysunął mu się z palców i upadł na ziemię.
Z mrokiem nocy, co od krańca w kraniec nad miastem się roztoczyła i błysnęła tysiącem gwiazd zimnych, spadał mu na duszę smutek coraz cięższy, jakgdyby po raz drugi ją stracił gorzej jeszcze i nieodwołalniej…