Kitabı oku: «Bez przewodnika», sayfa 4
– Trzymajcie go! – zawołała przerażona Brońcia, i twarz ukryła w dłoniach.
Zejście nie było trudne, Brońcia jednak szła ciągle, prowadzona przez brata i przewodnika, z zamkniętemi oczyma, blada, z wyrazem trwogi i zmęczenia. Dopiero na Gęsiej Szyi uspokoiła się trochę.
– Dziękuję za taką przyjemność – rzekła, siadając na miękkiej, aksamitnej trawie – nie chcę znać Morskiego Oka, ani podobnych awantur.
– Będziesz czekała tutaj naszego powrotu?
– Wstydź się żartować jeszcze! – zawołała Bronka. – Dlaczego nie przeprowadziliście mię dołem? Mogłam przecież przejść tędy? Pocoście mię wlekli na tę skałę?
– Ależ Broniu, to jeden z piękniejszych widoków w Tatrach.
Nie odpowiedziała, czuła się jednak w duszy pokrzywdzoną: piękny krajobraz sprawiał jej przyjemność wtedy, gdy mogła go oglądać z bezpiecznego miejsca.
Tymczasem zaczęto schodzić po dość łagodnej, miękkiej pochyłości góry, pokrytej aksamitną trawą. Nogi ślizgały się po tym kobiercu, stopy bolały od nienormalnego położenia, a końca góry ani widać.
– W zakosy idźcie, w zakosy5 – nawoływali przewodnicy.
– Ach, chwilę odpoczynku na równym poziomie! – narzekała Brońcia.
– Usiądź i zjedziesz na dół – rzekł wesoło jej brat.
– Pewniebym usiadła, gdybym się nie bała, ale ktoby mnie wstrzymał potem, gdybym się zsuwać zaczęła zbyt szybko?
– Czekaj – rzekł Staś – masz pas mocny? No, to cię przepaszę sznurkiem i będę powstrzymywał. Dalej, jazda.
– Chodźmy naprzód – szepnął Janek – Brońcia strasznie przesadza z tą obawą.
– Ja z wami – odezwała się też cicho Ańdzia. – Ja się nie boję. Żyłabym tu w górach. Kocham niebezpieczeństwa. Uproszę mamy i pójdę z Morskiego na Rysy. Co za rozkosz pomyśleć sobie, że jedno złe stąpnięcie, a spadnę w głębię bez końca, i zwyciężać te trudy i wdzierać się coraz wyżej, coraz wyżej, aż za chmury, do słońca, do samego nieba i świat widzieć u nóg, pod sobą!
Tadzio westchnął głęboko.
– My jeszcze nie byliśmy na Rysach – rzekł cicho.
– Na przyszły rok – odparł Janek z niemniej głębokiem westchnieniem.
– Czemu? – spytała Ańdzia.
– Pić, pić! – rozległy się za niemi głosy. – Zatrzymajcie tam chłopców, co pobiegli naprzód z tobołkami; słońce piecze, jakby nas chciało uwędzić.
Zatrzymajcie tam chłopców! łatwo to powiedzieć. Jak jelenie zbiegli z góry w zakosy, i zniknęli w kierunku drogi do Roztoki. Znaleziono ich dopiero pod Czerwonemi Brzeżkami. Siedzieli w czarnych jagodach, zajadając soczysty owoc, zarastający niezbyt łagodną pochyłość. Uczernili się przytem, jak małe potwory, ale miny rozkoszne mieli po tej uczcie.
– Z pół godziny tu już jemy – przechwalali się z zadowoleniem.
Przewodnik gniewał się na nich, że nie trzymają się razem, ale oni słuchając, nie tracili czasu i co chwila podnosili do ust pełne garście jagód.
– Ach, jak chłodno i miło w ustach – zapewniali.
Goście za ich przykładem rozproszyli się po krzakach i byłby znów spoczynek mimowolny, gdyby przewodnik energicznie nie zaczął naglić do pośpiechu.
– Wszyscy nas wyprzedzili, przyjdziemy ostatni i miejsca w hotelu nie będzie. W Roztoce i tak trzeba odpocząć z godzinę.
– Czy to miasteczko jakie ta Roztoka? – ciekawie pyta Brońcia.
Staś i Felek jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
– Miasteczko o godzinę drogi od Morskiego! W sercu gór! Co ty wygadujesz, Bronka?
Ale Brońcia się obraziła i nie chciała słuchać objaśnień.
– To schronisko zapewne? – zapytała Ańdzia.
– Naturalnie, duże schronisko, gdzie i zanocować można, bo jest kilkanaście łóżek. Ale każdą butelkę piwa przywożą tam na osiołku, albo na koniu, jak widziałaś nieraz, w drewnianych naczyniach. Ciężka praca nawieźć potrzebnej żywności.
W Roztoce Staś i Felek uparli się zwiedzić koniecznie dzisiaj wodospady Mickiewicza. Poświęcą te pół godzinki ze swego odpoczynku, a Brońcia niech zostanie pod opieką starszych. Ale Brońcia nie chciała i narzekając, jęcząc, poszła jednak z innymi.
Tymczasem słońce dawno skryło się za Mięguszowieckie, kiedy podróżni nasi ostatnim wysiłkiem przebywali kamienistą i przykrą część drogi pod samem już jeziorem. Wszyscy byli zmęczeni, Brońcia z utęsknieniem upatrywała dachu zapowiedzianego schroniska, Ańdzia nawet szła cicho, mało zwracając uwagi na piękności otoczenia. A hotelu ani śladu, ani śladu jeziora. Czy nie dojdą już nigdy?
Nagle-tuż pod nogami dach, budynek piętrowy, a dalej w cieniu wieczornego zmroku, pod strażą wyniosłego Mnicha, ostrych Rysów i Miedzianego, cicho zasypia poważne jezioro, otulając się zwolna mgłą przejrzystą.
IV.
– Co teraz będzie?
Tadzio milczał zamyślony.
– No, mów, radź, odezwij się, co zrobimy? – wołał Janek, niecierpliwie chodząc po pokoju. – Licho wie, gdzie ich szukać. Zdaje się, że były, ale gdzie poszły dzisiaj? Czy wrócą tu jeszcze? Czy wprost do Zakopanego? Mieszkania nie zamówiły i szukaj wiatru w lesie! No, cóż? Czyś zaniemówił?
– Cóż ja ci poradzę? – odezwał się wreszcie Tadzio. – Prawdę mówiąc, w tej chwili tak mi dobrze, tak miło, żem zobaczył znowu to czarodziejskie miejsce, iż nie żałuję niczego, niczego, nawet tego, że ich tu niema.
– Niedołęstwo – szepnął Janek, wzruszając ramionami.
– Przyznaj, Janku, że i ty rad jesteś z tej wycieczki?
– Rad jesteś! No, rad jestem; ale co teraz dalej? Ojciec czeka, stryj czeka, a my tu jak głupcy w lesie. I żebyśmy wiedzieli chociaż, gdzie ich szukać. Ale skąd? Nikt nic nie wie.
– Ślimak mówił, że jutro wrócić mają z wycieczki.
– Mówił, mówił, ale czy wrócą? Niecierpię takiej niepewności, niech raz wiem, co mam robić i na czem się to skończy.
– Ja myślę, że musimy jutro wracać.
– Ty myślisz, ty zawsze myślisz, ty tylko myśleć umiesz! I poco powrócimy, jeśli ich w domu niema? A kto wie, gdzie poszły dalej? Może na węgierską stronę? Może za tydzień wrócą? A my lećmy z powrotem na złamanie karku, żeby się dowiedzieć wkońcu, że o paniach nic nie wiadomo. Niechbym wiedział przynajmniej, że wrócą za trzy dni, tobym poszedł na Rysy, na Mięguszowieckie i byłbym jeszcze na czas, a tak…
– To wiesz, Janku, idź z Felkiem na Rysy, a ja sam wrócę jutro i będę pilnował. Bo ktoś powrócić musi, a jeśli masz ochotę należeć do tej wycieczki, to zostań. Zdążysz jeszcze w sobotę.
Janek spojrzał na brata, chciał coś odpowiedzieć, ale tylko ruszył ramionami i milcząc, rzucił się na łóżko.
Na drugi dzień wstał pierwszy. Właśnie słońce wzeszło, różowe chmurki unosiły się ponad jeziorem, które leżało ciche i majestatyczne, wielkie i poważne pod strażą olbrzymów.
Janek obudził brata.
– Patrz – rzekł z płonącym wzrokiem.
Obaj wyszli co prędzej i długo patrzyli na ciche fale i błękitną głębię, w której z dziwną wyrazistością odbijały się otaczające ją góry.
– I wracamy – rzekł wreszcie.
Tadzio zabrał resztę rzeczy. Wkrótce opuścili hotel.
– Powracamy przez Liljowe.
– Przez Liljowe? Znasz drogę?
– Nie myślę wiecznie chodzić tą samą drogą. Mam Eljasza i dam sobie radę? A cóż nam się stać może? Ludzi pełno wszędzie, gdybyśmy zbłądzili; zresztą Eljasz wystarczy.
– Wiesz, Janku, jabym radził…
– Nie pytam cię teraz o radę. Chodźmy stąd jak najprędzej, bo chcę uniknąć pytań Felka, Ańdzi i t. d. Skoro będziemy sami i wolni od towarzystwa, przeczytamy uważnie, którędy iść trzeba, a tymczasem aby z hotelu!…
– Aby pogoda była – zauważył Tadzio. – Patrz, jakie białe chmury snują się po górach.
– To _suha_ mgła – dał się słyszeć obok głos górala – z tego deszczu nie będzie.
– Widzisz – zawołał Janek. – Chodźmy tylko.
_Suha_ mgła tego ranka zasnuła dolinę w niezwykłej obfitości, strzępy jej porwane czepiały się po skałach i gałęziach świerków, a niekiedy przejrzystemi mgławicami spływały między drzewa aż ku ziemi, zasłaniając na chwilę widok.