Kitabı oku: «Robinson Crusoe», sayfa 8
Rozdział dziesiąty
– Ludożercy wracają. – Robinson i Piętaszek zbroją się do walki. – Bitwa – Robinson ocala białego jeńca. – Piętaszek odnajduje swego ojca. – Nowi poddani Robinsona.
Zaczął się dwudziesty siódmy rok mego pobytu na wyspie. Jak zawsze uczciłem rocznicę mego ocalenia modlitwą dziękczynną i rozmyślaniem. Z roku na rok coraz to więcej miałem powodów składać dzięki Bogu za jego pomoc i opiekę. Wszystkie pragnienia moje spełnione zostały, jedno po drugim, nawet najwyższe pożądanie zyskania towarzysza i przyjaciela. Toteż przepajała mnie teraz nadzieja pełna ufności, że Bóg raczy mnie w końcu wyzwolić z tego wygnania, jakim mnie pokarał w sprawiedliwości swojej. Czasem czułem nawet z zupełną pewnością, że niewola nie przeciągnie się cały rok najbliższy. Mimo to jednak nie zaniedbywałem uprawy roli, orałem, siałem i sadziłem jak zawsze. Zbierałem też i suszyłem winogrona, jakby szło o długoletni jeszcze pobyt.
Za nastaniem pory deszczowej musieliśmy przesiadywać przeważnie w domu. Wprowadziwszy czółno w strumień, tam gdziem lądował swego czasu z tratwami, wyciągnęliśmy je podczas przypływu jak najdalej na brzeg, a Piętaszek musiał wykopać mały kanał, by je tam pomieścić. Przed kanałem zbudował niewielką tamę, tak że za następnym przypływem woda nie mogła wejść w kanał i czółno zostało na suchym gruncie. Dach z gałęzi i liści palmowych chronił je przed deszczem i stało tak zabezpieczone zupełnie, czekając listopada i grudnia, kiedy to umyśliliśmy ruszyć w drogę.
W miarę upływu czasu czyniliśmy coraz to większe przygotowania. Przede wszystkim szło o zapas żywności, drugą sprawę stanowił sposób, w jaki należało stworzyć kanał dla spuszczenia czółna na wodę.
Pewnego dnia, gdyśmy właśnie szli w stronę czółna, przyszło mi na myśl, że nie mamy w domu świeżego mięsa żółwiego, poleciłem przeto Piętaszkowi, by prędko pobiegł na wybrzeże i spróbował schwycić jedno bodaj z tych stworzeń. Lubiliśmy obaj niezmiernie ten przysmak i co tydzień spożywaliśmy gotowane lub pieczone mięso żółwie oraz jaja.
Po chwili wrócił Piętaszek zadyszany i zawołał:
– O panie! Biada! Źle! Strasznie źle!
– Cóż się stało? – spytałem przerażony.
– Tam, na wybrzeżu jeden, dwa, trzy kanoe… jeden, dwa, trzy!
Znając jego sposób mówienia, sądziłem zrazu, że sześć łodzi nieprzyjacielskich wylądowało, były atoli tylko trzy.
Wraz z przerażonym wielce Piętaszkiem pobiegłem co prędzej do naszej warowni, gdzie po pewnym dopiero czasie zdołałem go uspokoić. Pewny był, że dzicy przybyli wyłącznie z jego powodu, że go odnajdą i zjedzą bez litości.
Dodałem mu odwagi mówiąc, że i mnie to samo zagraża, a dzicy, złapawszy nas, nie zostawią mnie przy życiu.
– Widzisz tedy – dodałem, że nie ma innego wyjścia, jak tylko walczyć i pokonać nieprzyjaciół. Czy gotów jesteś stanąć przy mym boku do boju, jak przystało mężczyźnie?
– O, panie, Piętaszek bardzo mężnie walczyć! – odparł. – Ale dzikich dużo, cała gromada ludzi!
– To nic! – powiedziałem. – Zabijemy kilku, a inni uciekną na odgłos strzałów. Jeśli by cię napadli, będę cię bronił z wszystkich sił, a mam nadzieję, że uczynisz dla mnie to samo. Zresztą pełń ściśle moje rozkazy.
Spojrzał na mnie błyszczącymi oczyma, potem zaś zawołał:
– Mój pan powie: Piętaszek umierać, to Piętaszek umierać!
Wiedziałem, że mogę mu zaufać, przeto zaczęliśmy się sposobić do walki. Nabiłem dwie strzelby używane do polowania grubym śrutem, wielkości niemal małych kulek pistoletowych, potem zaś cztery muszkiety, każdy dwoma kawałkami kanciastego ołowiu oraz pięcioma małymi kulami, a każdy pistolet dostał także po dwie kule. Potem przypasałem wielki, ostry miecz bez pochwy, a Piętaszek zatknął za pas topór.
Ukończywszy te przygotowania, wyszedłem z lunetą na szczyt skały celem rozpoznania położenia. Naliczyłem na wybrzeżu dwudziestu jeden dzikich, dwu więźniów i trzy kanoe. Ludożercy przybyli tu wyraźnie jedynie po to, by odprawić straszliwą swą ucztę zwycięską. Tym razem wylądowali w pobliżu ujścia strumienia, gdzie niski brzeg porastała aż do samego morza gęstwa drzew i krzaków.
Dzicy ośmielili się tedy wkroczyć na teren, który od początku za swoją uznałem własność. To roznieciło mój słuszny gniew, zszedłem na dół i oświadczyłem Piętaszkowi, że chcę napaść dzikich i wymordować ich do nogi.
Pod tym wrażeniem rozdzieliłem broń, obładowałem Piętaszka trzema muszkietami i dałem mu pistolet, sam wziąłem resztę broni i wyruszyliśmy z fortecy na nieprzyjaciela.
Prócz tego zabrałem jedną z flaszek o srebrnych korkach, znalezionych na hiszpańskim rozbitku, a Piętaszek musiał jeszcze wziąć na plecy worek z amunicją. Dałem mu ponadto polecenie, by się trzymał tuż przy mnie, cicho stąpał, nic nie mówił, a nade wszystko nie strzelał bez pozwolenia.
Szliśmy w bojowym szyku drogą okrężną, którą przedtem zbadałem przez lunetę, tak aby niepostrzeżenie podejść na odległość strzału.
Podczas tego marszu ochłodłem nieco i zadałem sobie pytanie, czy mam prawo przelewać krew bez koniecznej potrzeby. Nie bałem się wcale, uzbrojony byłem tak, że nawet sam jeden mogłem sprostać wrogom. Ale dzicy byli w stosunku do mnie dotąd niewinni jak dzieci, a ohydnych zwyczajów szczepowych nie sposób im było brać za złe, gdyż w nich wyrośli od całych pokoleń. Piętaszek miał może prawo do zemsty, ale ja nie.
Postanowiłem tedy na razie obserwować ich tylko z dala i wystąpić zaczepnie dopiero w razie niezbędnej konieczności.
Idąc ostrożnie, dotarliśmy tak blisko, że od obozowiska dzielił nas tylko wąski pas lasu. Tutaj wskazałem Piętaszkowi drzewo i poleciłem wejść na nie dla zasięgnięcia wieści.
Wśliznął się po konarach jak wąż i wróciwszy zaraz powiedział, że dzicy siedzą u ogniska, pożarłszy już jednego z więźniów. Teraz przyszła kolej na drugiego, ale nie jest to dziki, lecz jeden z tych brodatych białych ludzi, którzy przybyli łodzią do jego ojczyzny.
Straszna ta wiadomość obaliła od razu wszystkie moje pokojowe plany. Wychyliwszy się poza gruby pień stwierdziłem przez lunetę, że rzeczywiście więzień jest to człowiek biały, z brodą, niewątpliwie Europejczyk, którego związano i porzucono na piasku.
Obejrzałem się szybko i zobaczyłem kępkę krzaków, o pięćdziesiąt metrów bliżej obozowiska dzikich położoną. Okrążywszy lasem, dotarliśmy wkrótce do tego miejsca, które wzniesione po trosze panowało nad wybrzeżem, tak że mogłem objąć je spojrzeniem.
Od razu przekonałem się, że nie ma chwili do stracenia.
Dziewiętnastu dzikich siedziało w kucki u ogniska, dwu zaś dostało właśnie polecenie zarżnąć biednego chrześcijanina i przywlec kawał po kawale jego ciało.
Właśnie zaczęli rozwiązywać nieszczęśnika.
Widok ten przejął mnie zgrozą.
– Piętaszku! – szepnąłem. – Teraz uważaj dobrze!
Przysunął się zaraz do mnie.
– Patrz na mnie ciągle i czyń wszystko to, co ja uczynię. Skinął głową z zapałem.
Położyłem na piasku strzelbę i jeden muszkiet, a Piętaszek uczynił to samo.
Potem obaj wycelowaliśmy z muszkietów w gromadę dzikich.
– Czyś gotów? – spytałem.
– Gotów! – odparł.
– Ognia! – krzyknąłem.
Padły dwa strzały, jakby jeden jedyny.
Piętaszek lepiej mierzył ode mnie, gdyż zabił dwu, a zranił trzech dzikich, ja zaś położyłem jednego, a zraniłem drugiego.
Trudno sobie wyobrazić przerażenie ludożerców.
Ci co ocaleli skoczyli z ziemi, nie wiedząc, co czynić, gdyż pojąć nie mogli, skąd się wzięło nieszczęście.
Piętaszek nie spuszczał mnie z oka, chcąc widzieć każdy mój ruch, a gdy odłożyłem wystrzelony muszkiet i wziąłem strzelbę, uczynił to samo. Odciągnąłem kurek i spytałem:
– Czyś gotów?
– Gotów!
– Tedy ognia, w imię boże!
Znowu zahuczały niemal jednocześnie strzelby. Ponieważ atoli były nabite tylko śrutem, przeto padło tylko dwu dzikich, natomiast kilku odniosło rany, co wprawiło bandę w nieopisane przerażenie. Wrzeszczeli i biegali bezradnie, po czym trzech jeszcze padło na ziemię skutkiem utraty krwi.
– Dalejże, Piętaszku! – zawołałem chwytając nabity jeszcze muszkiet. – Za mną!
Po tych słowach wypadłem z krzaków, a za mną biegł mój wierny towarzysz.
Gdy nas dzicy zobaczyli, wydałem głośny okrzyk wojenny, który zaraz powtórzył Piętaszek. Pobiegłem co sił do biednego jeńca, który leżał związany pomiędzy wybrzeżem a obozowiskiem.
Dwaj dzicy, mający go zarżnąć, uciekli zaraz po pierwszej salwie w kierunku łodzi, a w ślad za nimi trzej inni z gromady. Rozkazałem Piętaszkowi zastrzelić ich z nabitego jeszcze muszkietu, on zaś podbiegł i palnął do nich z małej odległości. Zrazu myślałem, że wszyscy polegli, gdyż padli w czółno, ale po chwili dwu z nich wstało, tak że byli tylko trzej, dwu martwych, a jeden ranny.
Tymczasem dotarłem do biednej ofiary, rozciąłem pęta, potem zaś podniosłem go, pytając po portugalsku jakiej jest narodowości.
Odpowiedział łacińskim słowem: christianus, ale głos jego skutkiem wyczerpania był ledwo dosłyszalny.
Przypomniawszy sobie o butelce z wódką dałem mu ją, a gdy pociągnął łyk, nakarmiłem go chlebem, który zjadł łapczywie.
Gdy nieco przyszedł do siebie powiedział na powtórne pytanie, że jest Hiszpanem i starał się najrozmaitszymi gestami wyrazić mi wdzięczność za uratowanie życia.
– Señor! – powiedziałem, zbierając całą mą wiedzę hiszpańską. – Nie pora teraz rozmawiać, ale trzeba walczyć. Jeśli się pan czujesz na siłach, weź ten pistolet i szpadę i pomóż nam pokonać nieprzyjaciół.
Hiszpan chwycił za broń i jakby dotknięcie jej przywróciło mu siły, skoczył na dzikich z taką furią, że za chwilę dwa trupy legły u nóg jego.
Dzicy nie oprzytomnieli jeszcze po porażce, a huk naszej broni wydał im się czymś tak nadziemskim i niepojętym, że nie wiedząc, co począć, z samego strachu padali na ziemię.
Trzymałem w pogotowiu ostatni, nabity muszkiet, by wesprzeć w potrzebie Hiszpana i poleciłem Piętaszkowi, by przyniósł broń porzuconą w krzakach. Spełnił to z wielką szybkością, po czym wręczyłem mu muszkiet, sam zaś zacząłem co żywo nabijać wystrzelone strzelby i muszkiety.
Tymczasem wrzała zacięta walka pomiędzy Hiszpanem a rosłym jak drzewo dzikusem, który doń przyskoczył ze swoim drewnianym mieczem. Hiszpan, człek wielkiego męstwa, ale osłabiony głodem i długim skrępowaniem, bronił się długo, ciął nawet przeciwnika dwa razy w głowę, ale w końcu ludożerca obalił go i wyrwał mu z rąk szpadę. Podniosłem prędko do oka strzelbę, by go zabić, ale Hiszpan wyrwał zza pasa pistolet i położył czarnego dzikusa trupem na miejscu.
Piętaszek nie próżnował także, biegał za uciekającymi dzikimi i większa ich część padła, niemal bez obrony, pod ciosami jego topora. Przyłączył się doń teraz Hiszpan, któremu podałem nabitą strzelbę. Wziął na cel dwu dzikich, ale chybił, gdyż biegli szybciej od niego. Jednego zabił szybkonogi Piętaszek, drugi natomiast zdołał ujść, rzucił się w morze i popłynął za łodzią, w której zmykali dwaj dzicy. Z całej gromady ocaleli tylko ci trzej.
Wprawdzie Piętaszek strzelił jeszcze za nimi parę razy, ale nie trafił w uciekających.
Wyznaję, że ich ucieczka przepoiła mnie wielkim niepokojem, gdyż zachodziła obawa, że sprowadzą na naszą wyspę całe plemię, z setkami kanoe i wszyscy legniemy trupem, nie mogąc nawet przy naszej broni sprostać takiej przewadze.
Zgodziłem się przeto chętnie na propozycję Piętaszka, by zapolować na zbiegów, używając do tego celu drugiego czółna. Wskoczyliśmy w nie co prędzej, gdy nagle ujrzałem leżącego na dnie, skrępowanego dzikusa, na poły martwego ze strachu.
Rozciąłem mu zaraz więzy i chciałem go podnieść, ale opadał co chwila i nie mogąc mówić, jęczał tylko z cicha, pewny, że zostanie zaraz zarżnięty i pożarty.
Poleciłem Piętaszkowi, by doń przemówił i oznajmił mu, że jest wolny, a także by mu się dał napić z flaszki, którą mu jednocześnie wręczyłem.
Zaledwie jednak Piętaszek spojrzał uważniej na biedaka, wydał okrzyk radości, a potem nastąpiła scena, która musiała każdemu chrześcijaninowi wycisnąć łzy rozczulenia. Z nieopisanym zachwytem wziął w ramiona ocalonego, starego już człowieka, i przytulił do serca, całując, głaszcząc, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Przemawiał doń najczulszym tonem, potem ułożył go ostrożnie na trawie, zerwał się, zaczął tańczyć, skakać, śpiewać, potem zapłakał znowu, załamał ręce, bił się po piersiach i twarzy, a w końcu wziął starca ponownie w ramiona i zaczął od początku tę samą historię.
Długo nie mogłem zeń dobyć rozsądnego słowa, gdy się jednak po trosze uspokoił, dowiedziałem się, że człowiek ten szczęśliwie ocalony jest jego ojcem.
Trudno powiedzieć, czego doznałem, patrząc na te objawy miłości synowskiej dzikiego człowieka, radującego się z odnalezienia swego ojca. Ze dwadzieścia razy skakał z czółna na wybrzeże i z powrotem nie wiedząc, co czyni, siadał, rozpinał kaftan i tulił do nagiej piersi jego głowę lub też gładził mu z lekka ręce i nogi, które ucierpiały bardzo od więzów, a to w celu przywrócenia im elastyczności. Spostrzegłszy to, poradziłem mu, by natarł wódką członki ojca, co też odniosło pewien skutek.
Zupełnie zapomnieliśmy oczywiście o ściganiu dzikich, których czółno ledwo majaczyło już teraz na morzu. Ale przyszła nam z pomocą przyroda. Zerwał się wiatr przeciwny kierunkowi podróży uciekających, a potem nastała taka burza, że nie sposób było przypuścić, by zaskoczeni nią w połowie drogi mogli ocaleć w wątłym, otwartym czółnie. Zginęli niezawodnie, a smutny ten dla nich fakt uspokoił mnie w zupełności.
Nie mogłem się zdobyć na to, by przerwać Piętaszkowi zabiegi jego koło ojca. W końcu jednak przywołałem go do siebie, on zaś przybiegł w podskokach, co krok oglądając się na odnalezionego.
– Słuchaj, Piętaszku – powiedziałem – czy przyszło ci na myśl dać ojcu kawałek chleba?
Osłupiał i potrząsnął głową.
– O szkaradny Piętaszek! – zawołał. – O niedobra człowiek. Sama zjadł chleb!
Podałem mu cienki placek jęczmienny i garść rodzynków, on zaś pobiegł z tym do ojca, po chwili jednak skoczył i pognał ku naszej fortecy z szybkością, o jakiej przed jego poznaniem nie miałem wyobrażenia. Wołałem za nim, ale daremnie. Po kwadransie wrócił, biegnąc teraz wolniej, a gdy się zbliżył ujrzałem, że niesie dzban z wodą. Przyniósł też kilka jeszcze placków.
Podał mnie pierwszemu dzban, że zaś czułem wielkie pragnienie, napiłem się, po czym Piętaszek podbiegł do ojca, na poły martwego z braku napoju.
Przypomniawszy sobie biednego Hiszpana, kazałem Piętaszkowi, by mu dał resztę wody i jeden placek. Wyczerpany do cna leżał on pod drzewem, cierpiąc bardzo z powodu długiego skrępowania rąk i nóg. Przyjął ochotnie wodę i placek, gdym mu zaś podał garść rodzynków, spojrzał na mnie z wyrazem takiej wdzięczności, na jaką się tylko może zdobyć człowiek. Ale wysiłek walki obezwładnił go tak bardzo, że nie mógł stać na nogach, toteż poleciłem Piętaszkowi, by mu natarł członki wódką, co podobnie jak starcowi i jemu przyniosło znaczną ulgę.
Piętaszek spełnił me polecenie, co chwila jednak oglądając się za ojcem, gdy zaś spostrzegł, że starzec pochylił się wstecz, skoczył doń niemal fruwając w powietrzu. Ale obawy syna były płonne, gdyż ojciec przybrał tylko wygodniejszą pozycję.
Nie wiedziałem, w jaki sposób przeprowadzić obu ocalonych do fortecy, ale znalazł na to zaraz radę Piętaszek. Porwał na plecy Hiszpana, wsadził go, wraz ze swym ojcem do pirogi dzikich i zawiózł tak szybko morzem do ujścia strumienia, że ledwo im mogłem nadążyć drogą lądową. Gdyśmy się tu spotkali, pognał zaraz jak jeleń ku wybrzeżu.
– Dokądże to biegniesz? – krzyknąłem.
– Po drugie czółno! – odwrzasnął.
Zanim zdążyłem rzecz rozważyć wrócił z drugim czółnem, przewiózł mnie na drugi brzeg strumienia, potem zaś wyniósł obu ocalonych na ląd i posadził pod drzewami. Teraz zaczęliśmy sporządzać z grubych gałęzi nosze, na których zanieśliśmy niebawem nowych towarzyszy do fortecy.
Ale nie sposób było ich przenieść przez podwójną palisadę, że zaś nie chciałem jej nadwerężać, przeto zamieszkali na razie w namiocie na zewnątrz zbudowanym.
Wyspa była teraz zaludniona, a ja uważałem się za króla. Cały teren stanowił moją własność, a poddani musieli mnie słuchać bezwzględnie, gdyż każdemu z osobna ocaliłem życie. Ludność, mimo że złożona tylko z czterech osób, miała trzy odmienne wyznania, ja i Piętaszek byliśmy protestantami, Hiszpan katolikiem, a ojciec Piętaszka bałwochwalczym ludożercą. Wspominam to zresztą mimochodem tylko.
Ułożywszy naszych towarzyszy na posłaniach ze słomy ryżowej i skór, przyrządziliśmy im ucztę. Kazałem zarżnąć roczne koźlę, a potrawa ta smakowała im bardzo. Jedliśmy wszyscy razem, a Piętaszek służył za tłumacza nie tylko w rozmowie mojej z ojcem, ale także i Hiszpanem, który władał biegle narzeczem dzikich.
Po skończeniu uczty kazałem Piętaszkowi uprzątnąć pole walki, pogrzebać zabitych i zatrzeć ślady straszliwej uczty. Sprawił się tak dzielnie, że zwiedziwszy to miejsce poznałem je tylko po lesie i kępie krzaków, gdzieśmy siedzieli w zasadzce.
Wielką mi sprawiała przyjemność rozmowa z mymi poddanymi. Nasamprzód poleciłem Piętaszkowi, by zasięgnął u ojca zdania co do dzikich, którzy zbiegli, a mogli na nas sprowadzić wielką nawałę wrogów. Starzec oświadczył, że niewątpliwie zginęli w czasie burzy. Choćby jednak nawet tak nie było, utrzymywał, że zapewne nie wrócą, gdyż huk naszej broni przeraził ich niezmiernie. O ile dojechali, rozpuścili niezawodnie wieść, iż towarzysze polegli od piorunów bóstw nadziemskich. Uciekający mówili też, jak słyszał, do siebie, że ja i Piętaszek to demony piekielne, czy duchy, przeciw którym wszelka walka jest daremna.
Później przekonałem się, że starzec miał rację, a ludożerców nie widzieliśmy już nigdy na wyspie. Wieści, jakie ich doszły o losie towarzyszy, nie dozwoliły im pojawić się tam, gdzie spada z nieba ogień i grad metalu, szerząc zniszczenie.
To wszystko doszło mnie dużo później dopiero, toteż nie zaniedbywałem ostrożności. Ale było nas teraz czterech zdolnych do walki mężów, a z taką armią nie wahałbym się stu dzikim stawić czoła.
Rozdział jedenasty
– Szesnastu białych pośród ludożerców. – Plan Robinsona ocalenia ich. – Hiszpan radzi zaczekać na razie. – Prace gospodarcze. – Hiszpan i ojciec Piętaszka udają się na ląd. – Zbuntowani marynarze przybijają do wyspy. – Trzej jeńcy. – Halo! Przedstawcie się panowie! – Buntownicy zostali pokonani.
Czas płynął, a spokój panował zupełny, toteż wróciłem ponownie do planu udania się na ląd stały, tym bardziej, że prócz Piętaszka także i ojciec jego zapewniał, iż zostanę życzliwie przyjęty.
W rozmowie z Hiszpanem dowiedziałem się też, iż pośród dzikich żyje szesnastu jego rodaków, w której to liczbie znajduje się kilku Portugalczyków. Nie grozi im wprawdzie bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale położenie ich jest bardzo nędzne. Ludzie ci to rozbitkowie okrętu hiszpańskiego, który zatonął w drodze z Rio de la Plata do Hawanny, wziąwszy poprzednio na pokład pięciu rozbitków okrętu portugalskiego. Pięciu ludzi postradało życie w katastrofie, reszcie zaś załogi udało się po wielkich trudach dotrzeć do wybrzeża ludożerców, gdzie żyją w ustawicznym strachu, że zostaną zjedzeni. Posiadają wprawdzie pewną ilość muszkietów, ale nic im z tego, gdyż brak im wszelkiej amunicji.
Spytałem Hiszpana, czy ludzie ci zamierzają dotąd opuścić niegościnny kraj, on zaś zapewnił, że nie zatracili dotąd tej nadziei, tylko nie posiadają żadnego statku, ani też środków zbudowania go.
Wyjawiłem mu tedy plan, który mógł nas wszystkich razem wyzwolić pod warunkiem jednak, że Hiszpanie przybędą w pełnej liczbie na moją wyspę. Wówczas łatwo nam będzie zbudować wielki statek i pożeglować nim do Brazylii, lub innego, cywilizowanego kraju. Nie ukrywałem przed Hiszpanem wątpliwości, jakie żywiłem. Znając dobrze ludzi, wiedziałem, jak bywają niewdzięczni, toteż zachodziła obawa, że jeśli sprowadzę tu tak wielką ich liczbę i zaopatrzę w narzędzia oraz broń, mogą mnie opuścić potem lub nawet porwać ze sobą jako jeńca.
Hiszpan odparł na to z wielką powagą i szczerością, że położenie jego ziomków jest tak smutne, iż nie da się pomyśleć, by mieli odpłacić zdradą wybawcy swemu. Oświadczył następnie swą gotowość pojechania wraz z ojcem Piętaszka na stały ląd w celu przedłożenia planu mego swym towarzyszom. Zamierzał związać ich przysięgą na św. sakramenty i Ewangelię, iż mi będą ślepo posłuszni, uznają za komendanta i kapitana statku, oraz powiozą do każdego kraju, jaki mi się spodoba. Wszystko to miało zostać spisane i zaopatrzone własnoręcznym podpisem każdego z nich.
Zaraz też Hiszpan złożył mi sam uroczystą przysięgę wierności i ślubowanie, iż mnie nie opuści do końca życia, chyba żebym go sam zwolnił ze słowa. Dodał, iż w razie zdrady ze strony towarzyszy będzie przy moim boku walczył do ostatniej kropli krwi.
W rozmowach późniejszych podkreślił jeszcze wielokrotnie, że ziomkowie jego są ludźmi jak najlepszych obyczajów, którzy będą mi do śmierci wdzięczni za wybawienie z niewoli.
Utwierdziło to moje zaufanie i postanowiłem wysłać Hiszpana wraz z ojcem Piętaszka na stały ląd dla przeprowadzenia umowy. Gdy jednak wszystko było gotowe, sam Hiszpan zauważył, że mądrzej będzie odłożyć wybawienie ziomków jego na czas sześciu miesięcy. Rada owa, świadcząca o rozumie i uczciwości Hiszpana, miała następujący powód:
Przez miesiąc pobytu u mnie przekonał on się, jak stoją sprawy wyżywienia mego i towarzyszy. Zapas jęczmienia i ryżu, bardzo obfity dla mnie i Piętaszka, starczyłby jeszcze od biedy dla reszty, natomiast mowy być nie mogło o wyżywieniu gromady szesnastu zgłodniałych ludzi, ani też należytym wyposażeniu okrętu na drogę. Należało tedy przedtem uprawić wielki kawał pola i doczekać zbiorów, by nie zbrakło żywności dla przybyszów.
Uznałem to za tak słuszne, iż zaraz na to przystałem. Wziąwszy się do pracy, w ciągu miesiąca skopaliśmy śpiesznie drewnianymi łopatami łan tak wielki, że mogliśmy wysiać dwadzieścia dwa korce jęczmienia oraz szesnaście miar ryżu. Poświęcając cały zapas na siew, zatrzymaliśmy tylko tyle, by wyżyć aż do żniw.
Teraz już nie baliśmy się tak dalece dzikich i robiliśmy dalekie wycieczki po całej wyspie. Przepojony nadzieją bliskiego wyzwolenia, naznaczyłem sam pewną ilość drzew, sposobnych na budulec okrętowy i kazałem je ściąć Piętaszkowi oraz ojcu jego, której to pracy pilnował Hiszpan, zamianowany dozorcą i głównym cieślą. Pokazałem towarzyszom moim, jak mozolnie należy obciosywać pnie, aż z każdego powstanie deska i zachęciłem do cierpliwej pracy. Zabrali się do dzieła ochoczo i posłusznie i po pewnym czasie uzyskaliśmy dwanaście pięknych dębowych desek dwu stóp szerokości, trzydziestu pięciu stóp długości, grubych zaś na dwa do trzech cali. Łatwo pojąć, jak niezmiernej pracy wymagało tego rodzaju dzieło.
Nie zaniedbując także mojej trzody, dbałem o jej pomnożenie i ile razy ubiłem dziką kozę, wpuszczałem jej koźlęta w jedną z zagród, gdzie się pasły wraz z innemi.
Tymczasem nadeszła pora suszenia winogron. Wzięliśmy się i do tej pracy, tak że po pewnym czasie nasuszyliśmy w słońcu ilość, z której można by wytłoczyć sześćdziesiąt do osiemdziesięciu beczek wina.
Żniwa wypadły doskonale, zebraliśmy bowiem dwieście dwadzieścia korców jęczmienia i prawie tyleż ryżu, tak że mąki i chleba starczyć mogło na długo, choćby przybyło szesnastu wygnańców, a podróż okrętem trwała długo nawet.
Po zwiezieniu plonów i wymłóceniu zboża, wzięliśmy się do plecenia wielkich koszów, w czym wielką wprawę okazał Hiszpan, który takiego nabrał zapału, że zaproponował sporządzenie wielkich, plecionych, napełnionych ziemią zasieków dla naszej fortecy. Ale wydało mi się to rzeczą zbyteczną.
Gdy kuchnia i magazyn zostały przysposobione na przyjęcie gości, udzieliłem Hiszpanowi urlopu celem podróży na stały ląd. Powiedziałem mu wyraźnie, by nie przywoził nikogo, kto by nie złożył przedtem wobec niego i ojca Piętaszka uroczystej przysięgi, iż człowiekowi, którego zastanie na wyspie, a który jest tak dobry, że myśli o jego ocaleniu, nie uczyni żadnej krzywdy, nie obrazi go i nie napadnie nań, ale przeciwnie, w każdej sprawie będzie go słuchał i z całych sił mu pomagał. To ślubowanie miało zostać spisane i podpisane przez każdego z szesnastu rozbitków własnoręcznie. Nie pomyśleliśmy wcale nad sposobem urzeczywistnienia tego planu, gdyż nie wpadło nam do głowy, iż ci biedacy nie posiadają papieru, atramentu ani pióra.
Wyposażony tymi instrukcjami ruszyli Hiszpan i ojciec Piętaszka w drogę i to jednym z owych kanoe, w których przybyli tu jako ofiary przeznaczone na zarżnięcie. Każdy otrzymał muszkiet i amunicję na osiem strzałów, ale przykazałem im oszczędzać ładunki i strzelać tylko w ostateczności.
Odjazd przyjaciół napełnił mnie wielką radością, albowiem był to od lat dwudziestu siedmiu pierwszy krok, jaki podjąć mogłem dla mego wyzwolenia. Zaopatrzyłem podróżnych w prowiant wystarczający dla nich oraz szesnastu rozbitków na okres dni ośmiu, a w końcu umówiłem się z nimi na sygnał, który dać mieli w chwili zobaczenia wyspy. Potem, gdy zawiał pomyślny wiatr, pożegnałem ich na drogę.
Opuścili wyspę w dniu pełni księżyca w październiku.
Minęło właśnie osiem dni, gdy nagle zaszło na mojej wyspie coś, co, Bogu dzięki, nieczęsto notują roczniki żeglarstwa.
Dopiero się rozwidniło i spałem jeszcze smacznie, gdy nagle przybiegł Piętaszek, wołając głośno:
– O, panie, panie! Jadą! Jadą!
Zerwałem się przerażony, narzuciłem odzież i wybiegłem, nie myśląc o broni, czego dotąd nie zaniedbywałem nigdy.
Prześliznąwszy się przez plantację drzew, która była teraz wspaniałym lasem, zobaczyłem na morzu łódź żaglową, zmierzającą wprost ku wybrzeżu. Sądząc wedle kursu, przybywała ona od południowej kończyny wyspy.
Przywołałem Piętaszka i kazałem mu się skryć, albowiem nie są to oczekiwani rozbitkowie i nie wiadomo, czy mamy do czynienia z przyjaciółmi czy wrogami. Potem chwyciłem co prędzej lunetę i wylazłem po drabinie na szczyt mej skały, która mi służyła zawsze za wieżę strażniczą w razie nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Ledwo rzuciłem okiem z tej wysokości, ujrzałem duży okręt, stojący na kotwicy w odległości około dwu mil angielskich w kierunku południowo-wschodnim. Sądząc po kształcie, był to okręt angielski, a także łódź wydała mi się angielskiego pochodzenia.
Odkrycie to zmieszało mnie wielce. Uradowałem się widokiem ojczystego statku, którego załogę stanowić musieli również Anglicy, a więc przyjaciele, z drugiej jednak strony doznałem dziwnego niepokoju, opadły mnie podejrzenia i postanowiłem mieć się na baczności.
Zadałem sobie pytanie, co robić może angielski statek na tych wodach, gdzie nie było rodzinnych stacji handlowych i dlatego nigdy tędy nie wiodły drogi angielskiej żeglugi. Burza nie mogła go tu zagnać, przeto przybył w jakichś złych zamiarach, a rozum wskazywał trzymać się na razie w ukryciu, by przypadkowo nie wpaść w ręce zbójców lub morderców.
Nie należy lekceważyć nigdy wewnętrznych ostrzeżeń duszy, choćby się nie dostrzegało jasno zagrażającego niebezpieczeństwa lub nie oceniało go należycie. Gdybym był postąpił wbrew owemu instynktowi, dotknęłoby mnie było wielkie nieszczęście, powodując niechybną zagładę.
Nie spuszczałem z oczu łodzi żaglowej, która płynęła wzdłuż wybrzeża, szukając wyraźnie dogodnego miejsca na lądowanie. Zacząłem się już obawiać, że załoga znajdzie ujście rzeczki, nagle jednak zbrakło im widać cierpliwości, gdyż skierowali łódź wprost ku wyspie i wpakowali na piasek o pół zaledwo mili angielskiej od mojej fortecy.
Odetchnąłem z ulgą, gdyż nie było wykluczone, że przybiją do lądu, niejako pod drzwiami mego domu, po czym wypędziliby mnie zapewne z mojej fortecy, a może nawet zrabowali całe mienie moje.
Załoga wysiadła na brzeg i teraz przekonałem się, że byli to sami Anglicy. Ośmiu z nich posiadało broń, zaś trzej byli bezbronni i mieli ręce skrępowane sznurami. Jeden z więźniów zwrócił się z błagalnym gestem do marynarzy, jak gdyby wzywał ich litości, dwaj inni milczeli ponuro, stojąc na miejscu, na które ich wypchnięto z łodzi.
Patrzyłem struchlały na to nieoczekiwane widowisko, pojęcia nie mając, co dalej nastąpi. Ale Piętaszek zaraz wyciągnął wniosek.
– O, panie! – zawołał żywo. – Biały człowiek zjada biały człowiek, jak dziki!
– Czy sądzisz, że ci trzej biali zostaną pożarci?
– O tak, panie! Piętaszek sądzi, biały człowiek zjada biały człowiek! – odparł z zapałem. – Zaraz zobaczymy!
– Mylisz się, przyjacielu! – odparłem. – Nie jest jednak wykluczone, że marynarze chcą zamordować tych trzech nieszczęsnych ludzi. Musimy być ostrożni.
Z drżeniem czekałem na mej placówce, co nastąpi dalej, lada chwila obawiając się, że marynarze rzucą się na więźniów i wymordują ich. I rzeczywiście jeden z nich dobył szabli i zaczął nią machać dla postrachu nad głowami. Żałowałem bardzo, że nie a przy mnie Hiszpana i starego dzikusa, a także pragnąłem podejść chyłkiem na strzał. Byłbym w ten sposób mógł uratować więźniów, gdyż zauważyłem, że marynarze posiadają tylko broń sieczną. Pragnienie moje miało się jednak ziścić w inny sposób.
Marynarze naurągali do syta bezbronnym, nawygrażali im i zbezcześcili ich ordynarnymi słowami, potem zaś rozsypali się w różne strony, jakby mieli zamiar zbadać okolicę. Nie zwracali zgoła uwagi na pojmanych i zdawało się, że jest im obojętne, czy zostaną na wybrzeżu, czy też pójdą w głąb wyspy. Nieszczęśliwi wyszukali sobie miejsce porosłe trawą i usiedli jak ludzie, którzy zwątpili już zupełnie w ocalenie. Po wylądowaniu zdjęto im więzy z rąk.
Wspomniałem teraz, że i ja wątpiłem tak samo w ocalenie, kiedy rozglądając się z rozpaczą po wyspie, uważałem się za zgubionego, a noc spędziłem na drzewie, by ujść szponów dzikich zwierząt. Podobnie też jak ja, który nie wiedziałem, że Opatrzność czuwa i fala przyniosła tak blisko brzegu okręt, który mi dostarczył środków podtrzymania życia, podobnie i ci trzej biedacy nie wiedzieli, że bliskie jest ich ocalenie i że są już bezpieczni, w chwili kiedy się uważali za straconych.
Łódź wpadła na piasek podczas przypływu, a podczas kiedy załoga wałęsała się bezmyślnie po wyspie, odpływ zostawił ją daleko od wody na suchym piasku. Zostało wprawdzie w łodzi dwu ludzi na straży, ale musieli oni dość nieostrożnie obchodzić się z wódką, gdyż za chwilę spali snem sprawiedliwych, rozwaleni na ławkach wioślarskich, czyli duchtach. Po pewnym czasie zbudził się jeden, a widząc, że ster łodzi zagrzebany jest w piasku, krzyknął na towarzyszy, którzy też zbiegli się z różnych stron i zaczęli spychać łódź ku wybrzeżu, co jednak nie wywarło żadnego skutku.