Kitabı oku: «Przygody młodych Bastablów», sayfa 2

Yazı tipi:

Tatuś nie gniewał się na H. O., ale zapowiedział, że się z nim wieczorem „rozmówi”. Wiadomo, że taka odłożona rozmowa do przyjemności nie należy, ale przecież zasłużył na karę.

Chciałem koniecznie dowiedzieć się bliższych szczegółów, ażeby móc to powiązać w całość, lecz H. O. mówił uparcie:

– Nie męczcie mnie, dajcie mi święty spokój!

Byliśmy jednak tak mili dla niego, że ostatecznie opowiedział nam wszystko. Nie w porządku chronologicznym, gdyż tego nie potrafi, ale autor ułożył to wszystko, bo inaczej trudno by było zrozumieć.

– Wszystko przez Noela – mówił H. O. – po co chodził i mówił, że pragnie zostać śpiewakiem ulicznym w Rzymie? Klown jest taki sam dobry jak jakiś śpiewak. A może nie? Było to tego dnia, w którym piekliśmy kasztany. Wtedy właśnie zdecydowałem się.

– Ale czemuś nam nie wspomniał?

– Owszem, mówiłem Dickowi. Nie powiedział mi: nie rób albo namyśl się. I w ogóle nie dał mi żadnej rady. On też zawinił. Tatuś powinien się z nim także rozmówić. I z Noelem też.

Nikt się z nim nie sprzeczał, gdyż pragnęliśmy się dowiedzieć historii do końca.

– Pomyślałem, że Noel jest swoją drogą głupim tchórzem, który się nie decyduje jechać do Rzymu, bo się obawia podróży w kufrze. A ja się nie bałem, chociaż było zupełnie ciemno, aż do chwili kiedy sobie zrobiłem dziurki do oddychania. Wyciąłem je scyzorykiem, wtedy kiedy się znajdowałem w wagonie towarowym. Zdaje mi się, że wycinając dziurki zdarłem numer i bilet. Widziałem, jak odpadł, ale przecież nikomu nie mogłem tego powiedzieć! To wina wuja Alberta, powinien był interesować się swoim bagażem! Powinien był zaglądać! Przez niego zginąłem.

– Więc opowiedz, jak zginąłeś, a winy nie zwalaj na innych – przerwała Dora.

– To jest tak samo twoja wina – nudził H. O. – bo tyś mi uszyła kostium.

– Braciszku, jakiś ty niewdzięczny – rzekła Dora – przecież mówiłeś, że to będzie niespodzianka dla nowożeńców.

– Bo to miała być niespodzianka! Gdyby, otworzywszy kufer, znaleźli mnie nagle pośród stosu sukien, w moim wspaniałym kostiumie, na pewno by oniemieli ze zdumienia. Zawołałbym wtedy: „Oto znowu razem, znowu razem, drodzy przyjaciele!” Tymczasem wszystko się nie udało, a tatuś ma się ze mną rozmówić.

H. O. urwał i zaczął siąkać nosem (bardzo głośno). Tym razem nie zwróciliśmy mu uwagi, jak cenne usługi w podobnych wypadkach oddaje chustka do nosa.

– Ale czemuś mi nie powiedział od razu, że się wybierasz w podróż? – zapytał Dick.

– Właśnie, żebyś mi przeszkodził. Ty byś mi nie pozwolił, bo to nie był twój pomysł. Ty zawsze jesteś taki – chciał się kłócić H. O.

– A co zabrałeś z sobą? – zapytała Ala, nie dopuszczając do sprzeczki między braćmi.

– Przygotowałem sobie paczkę z tortem, szynką, chlebem, masłem i cukierkami, ale w końcu zapomniałem zabrać. Miałem scyzoryk. Część ubrania zdjąłem, jak wam wiadomo, a resztę zostawiłem na sobie pod kostiumem, gdyż obawiałem się przeziębienia. Cichaczem wszedłem do pokoju cioci Alberta, wyrzuciłem trochę ubrań, potem umieściłem się wewnątrz, trzymając bardzo zręcznie przedziałkę z kapeluszami, którą następnie umieściłem nad sobą. Czy któryś z was potrafiłby tak?

– Na pewno nie – odrzekła Dora.

H. O. ciągnął dalej:

– Było mi strasznie gorąco, więc postanowiłem zrobić małą dziurkę. Ale zaciąłem się w palec. A potem słyszałem, jak nas zamknięto na klucz.

– Kogo „nas”?

– Mnie i kufer. Zawieźli nas na kolej. Nikt nie mógł przewidzieć, że siedzę wewnątrz, więc przewracali mną na wszystkie strony. Było mi tak niedobrze, że gdybym nawet miał jakieś prowianty, też nic bym nie mógł zjeść. Ale miałem na szczęście flaszkę z wodą. Byłoby wszystko jak najlepiej, gdyby nie to, że korek wypadł. A kiedy go wreszcie znalazłem, było za późno, bo woda wyciekła. A kiedy mnie nareszcie wniesiono do wagonu, byłem bardzo zadowolony, że się skończyło to trzęsienie. Potem zdrzemnąłem się. Obudziło mnie jakieś pchnięcie. Wyjrzałem przez otwór i nawet go rozszerzyłem. Wtedy naklejka z numerem i adresem kufra odpadła. Ktoś pchnął kufer (i ja chętnie bym pchnął tego „kogoś”) i rzekł: „Co to jest?” Zdaje mi się, że jęknąłem, gdyż powtórzył: „Dziwne kwilenie… i nie ma numeru”, a sam widziałem, jak swoją wstrętną nogę opierał na tym numerze. Potem pchnęli mnie i zanieśli gdzieś. Potem nic już nie widziałem, bo było ciemno.

– Ciekawy jestem – rzekł Dick – czemu myśleli, żeś jest jakąś eksplodującą maszyną?

– To było okropne – westchnął H. O. – wiecie, jak hałasuje mój zegarek, od czasu kiedy się zepsuł. Słyszałem z głębi kufra, jak ktoś mówił: „Cóż to za dźwięk? Brzmi niczym piekielna maszyna. Inspektor powinien kazać go wrzucić do rzeki”, ale drugi człowiek odezwał się: „Trzeba wezwać policję”. Wtedy właśnie…

– Coś zrobił wtedy?

Wyjrzałem przez otwór. Wszyscy zerwali się na równe nogi i odskoczyli od kufra, rzekłem więc: „Zacni ludzie (ładnie powiedziałem, prawda?), zacni ludzie, pozwólcie mi wyjść”.

– A ci ludzie?

– Rozmawiali ze mną przez dobrą chwilę, potem przyszedł ślusarz, który oderwał zamek. A gdy kufer został otwarty, zebrał się koło mnie tłum ludzi i wszyscy się śmieli, strasznie się śmieli.

Więc się obraziłem. Tylko jeden poczciwy tragarz dał mi jeść i pić i powiedział, że ze mnie zuch. On miał rację. I tatuś mógłby z samego rana wziąć mnie na rozmówkę zamiast odkładać do wieczora. Bo co ja złego zrobiłem? Wszystko jest waszą winą. Czemuście mnie nie pilnowali? Czy nie jestem waszym małym braciszkiem i czy nie jest waszym świętym obowiązkiem uważać na mnie? Mówiliście to tyle razy bez potrzeby.

Te ostatnie słowa oburzyły Oswalda. Nagadał niegrzecznemu braciszkowi ile wlezie. Dora musiała tulić i uspokajać H. O., który się strasznie rozpłakał.

Do owej wieczornej rozmowy między ojcem i H. O. nie doszło wcale. Mały podróżnik rozchorował się, i to nie na żarty. Przyszedł doktor i powiedział, że ma gorączkę ze zdenerwowania. Może doktor miał rację… Oswald i Dick przypuszczali, że to weselny obiad, po takich wstrząsach w kufrze, przyprawił H. O. o chorobę.

Tatuś nie gniewał się na H. O. Jedyną karą, jaka go spotkała, było spalenie kostiumu klowna (który H. O. kupił za własne oszczędności).

Gdy wyzdrowiał, powiedzieliśmy mu parę gorzkich słów, a mianowicie, by nie spędzał swoich win na nikogo z rodzeństwa.

Muszę jednak przyznać, że ten pan od bagażu, który go nazwał zuchem, miał rację!

III. Do Chin!

Oswald jest niezwykle skromnym chłopcem, ale i on nie może zaprzeczyć, że ma nader bystry umysł. Autor słyszał, jak mówili to ojciec i wuj Alberta-z-Przeciwka.

Doprawdy, najlepsze pomysły przychodzą mu czasem ni stąd, ni zowąd do głowy. Właśnie coś takiego miał wyjawić swojemu rodzeństwu, gdy nieoczekiwany przyjazd Archibalda pokrzyżował wszystkie plany.

A kiedy Archibald, słusznie przez nas Niemiłym zwany, opuścił progi naszego nie dla wszystkich gościnnego domu, Oswald powrócił do swojego pomysłu. Udał się do wspólnego pokoju zabaw. Wszyscy byli zajęci: Noel z H. O. grali w halmę, Dora robiła jakieś pudełko, a Dick kleił z papieru model statku.

– Przyszedłem zwołać walną naradę. Gdzie jest Ala?

Ali nie było. Oswald kazał H. O. pójść po Alę. H. O. nie chciało się, bo kończył partię halmy i wygrywał. Jako najmłodszy, H. O. powinien być posłuszny. I właśnie Oswald zamierzał mu to dobitnie wytłumaczyć, a słowa poprzeć pchnięciem (bardzo lekkim i niebolesnym), gdy nagle wpadła Ala z oznakami wielkiego wzruszenia.

– Czy ktoś z was widział Rexa? – zapytała drżącym głosem.

– Nie widzieliśmy go od wczoraj – odpowiedzieliśmy chórem.

– A więc to prawda, on zginął! – zawołała Ala, robiąc minkę, która poprzedza płacz.

Wszyscy zerwali się na równe nogi. Noel i H. O. zapomnieli o halmie, Dora o pudełku, Dick o statku, wobec wielkiego niepokoju, jaki nas ogarnął.

Psa naszego mamy od bardzo dawna. Służył nam wiernie, kiedyśmy byli jeszcze ubogimi poszukiwaczami skarbu, i dzielnie pomagał w niektórych przedsięwzięciach. Serca nasze strasznym ścisnęły się żalem i momentalnie zapomnieliśmy o walnej naradzie.

– Musimy odszukać naszego Rexa. Pójdziemy po niego na koniec świata – mówiła Ala tonąc w łzach – a może go spotkało jakieś nieszczęście. Doro, przynieś także mój płaszcz i kapelusz. Oj-oj-oj! Oj-oj-oj!

Wzięliśmy na siebie okrycia. Ala tak beczała, że Oswald był zmuszony powiedzieć jej, że jeśli natychmiast nie przestanie, to zostawią ją w domu.

– Chodźmy na wzgórze – zaproponował Noel. – On chodził tam bardzo często i kopał ziemię.

Poszliśmy w tym kierunku. Każdego spotkanego przechodnia zatrzymywaliśmy, zadając następujące pytanie:

– Czy nie widział pan (lub pani) pięknego foksteriera z czarną łatą na jednym oku i drugą taką samą na plecach oraz pręgą pod prawą łopatką?

Każdy mówił, że nie, tylko niektórzy odpowiadali grzecznie, a inni mruczeli coś pod nosem.

Wreszcie spotkaliśmy policjanta, ten nam rzeki:

– Będąc wczoraj na służbie, widziałem na przeciwległym końcu ulicy takiego psa. Jakiś chłopak ciągnął go przemocą, a pies bardzo się opierał. Zdaje się, że chłopak z psem poszedł w kierunku Greenwich.

Humory nam się nieco poprawiły.

– A czemu pan pozwolił, ażeby ktoś ciągnął psa przemocą? – zapytaliśmy policjanta.

– Nie mogę wtrącać się do nie swoich spraw.

Poszliśmy dalej, pytając wszystkich mijających nas ludzi, czy nie widzieli pięknego foksteriera, z czarną łatą na jednym oku itd. Kilka osób powtórzyło nam to, co mówił policjant, to jest, że widzieli psa prowadzonego na smyczy.

Przeszliśmy przez park, obok warsztatów naprawczych, nie zatrzymując się nawet przy oknach, przez które widać piękne motorówki. Tym razem mijaliśmy obojętnie wystawy sklepowe ze znaczkami pocztowymi, z gramofonami i z wypchanymi zwierzętami. Nic nie istniało dla nas poza Rexem, który z każdą chwilą stawał się milszy i droższy naszym sercom!

Idąc ciągle przed siebie, przywędrowaliśmy nad brzeg rzeki. Siedział tam jakiś rybak z zamkniętymi oczami. Zdaje mi się, że podchodząc do niego, przebudziliśmy go, bo klął w sposób niemiłosierny. Już Oswald prosił dziewczęta, aby odeszły, lecz Ala przybliżyła się do rybaka i rzekła swoim słodkim głosikiem:

– Niech się pan nie gniewa i powie, czy nie widział pan naszego psa. Ma czarną łatę itd. – opisywała wygląd Rexa.

– A jakże, widziałem – odparł rybak. – Temu pół godziny Chińczyk wiózł go na tamten brzeg. Lecz nie szukajcie tego Chińczyka – mówił rybak, śmiejąc się nieprzyjemnie – bo Chińczycy bardzo lubią potrawkę dziecięcą z ryżem…

Dobrze wiemy, że Chińczycy nie są ludożercami, i wstrętny rybak nie zdołał nastraszyć nikogo z Bastablów. Zlękliśmy się o losy naszego Rexa, gdyż wiemy i to, że Chińczycy jadają psy, szczury, gniazda jaskółcze i inne zamorskie frykasy.

H. O. był bardzo zmęczony, mówił, że go uwierają buciki. Noel wyglądał strasznie mizernie. Reszta była również znużona, ale nikt by się do tego nie przyznał. Poszliśmy więc dalej ku przystani, ażeby wynająć łódź, która by nas przewiozła na tamtą stronę rzeki. Przez pomost dostaliśmy się do domku zbudowanego na łodzi. Znajdował się tam starszy rybak i jakiś chłopak. Skoro zaproponowaliśmy mu, by nas przewiózł na tamten brzeg, rzucił na nas podejrzliwe spojrzenie i zapytał:

– A dokąd to się wybieracie?

– Tam, gdzie mieszkają Chińczycy.

– A czy ja wiem, gdzie oni mieszkają… pewno w Chinach.

Następnie wyraził powątpiewanie, czy mamy pieniądze na opłacenie nawet bliższej podróży. Na szczęście Dick i Oswald zabrali z sobą tygodniówkę oraz kapitały, które dostali od ojca po wyjeździe Archibalda. Wyjęli więc garść monet. Dźwięk pieniędzy wywołał należyte wrażenie. Rybak schował je do woreczka, a chłopak zaprowadził nas do dużej łodzi i pomógł dziewczętom wsiąść.

Woda była nadzwyczaj wzburzona i falowała jak prawdziwe morze. Chcieliśmy ująć wiosła, lecz przewoźnik sprzeciwił się temu, mówiąc, że nas wiezie „na swoją odpowiedzialność”.

W połowie drogi Noel chwycił Alę za rękaw.

– Czy ja wyglądam jak cytryna?

– O, tak, nawet jak bardzo żółta cytryna.

– Wierzaj mi, Alu, że czuję się jeszcze gorzej, niż wyglądam – rzekł Noel i zrobiło mu się całkiem niedobrze.

Mimo to podróż była wyjątkowo interesująca. Zwłaszcza Oswald i Dick wynieśli z niej dużo wrażeń. Rozmaitość łodzi, statków, żaglowców, motorówek wyglądała tak zachęcająco, że postanowiliśmy bezwzględnie zostać korsarzami, i to natychmiast po ukończeniu szkół.

– Oswaldzie – rzekła Ala – obawiam się, że jeżeli nie wylądujemy natychmiast, Noel umrze.

Biedaczek wyglądał okropnie i czuł się strasznie.

Przybiliśmy wreszcie do lądu. Po wąskich stopniach dostaliśmy się na brzeg, lecz Noel był tak chory, że w żaden sposób nie mógł się udać na poszukiwanie Chińczyka i Rexa. H. O. przemoczył sobie obuwie, więc musiał je zdjąć i suszyć (H. O. miewa zawsze tego rodzaju przygody). Postanowiliśmy zatem zostawić ich na jakimś suchym miejscu.

– Ja ich samych nie zostawię – powiedziała Dora. – A może wrócimy do domu? Jestem przekonana, że tatuś będzie się bardzo gniewał, żeśmy przyjechali do tej dzikiej okolicy. Policja powinna się zająć odnalezieniem psa.

Lecz żadne nie miało zamiaru wracać do domu, zwłaszcza że Dora wzięła z sobą wielką pakę biszkoptów, którymi raczyliśmy się teraz wszyscy, prócz Noela.

– Wątpię, czy policja zajęłaby się tak gorliwie cudzym psem! – zawołał Dick. – Doro, zostań z dziećmi! Macie tu moje palto i nakryjcie się nim. Mnie jest gorąco.

Oswald poszedł za przykładem Dicka, chociaż i jemu nie było gorąco… Zostawili okrycia i ruszyli w drogę razem z Alą.

Po wąskich stopniach wydostali się na jakąś uliczkę. Dziwna to była uliczka i dziwne miejsce. Domki, ścieżki, mieszkańcy, niebo i ziemia, wszystko to miało dziwny, smutny, szarobrunatny koloryt.

Wszystkie drzwi z mieszkań były rozwarte na oścież i wnętrza wydawały się tak samo szarobrunatne.

Kobiety w fioletowych, granatowych i czerwonych chustkach siedziały na stopniach i czesały dzieci, rozmawiając z sobą przez ulicę. Były bardzo zdziwione pojawieniem się trojga podróżników i czyniły na głos uwagi, niekoniecznie przychylne. Gdy jednak zwracaliśmy się do nich z zapytaniem, czy nie widziały Chińczyka prowadzącego Rexa, odpowiadały zupełnie grzecznie i uprzejmie.

Więc pytaliśmy, idąc od domu do domu, czy nikt nie widział psa z czarną łatą itd. Albo przynajmniej Chińczyka. Ale daremnie. Zniechęceni i zgłodniali mieliśmy wrócić do domu i losy Rexa powierzyć policji, gdy zakręcając w którąś boczną ulicę, wpadliśmy na jakąś kobietę.

Jak żyję, nie widziałem tak grubej kobiety! Musiała mieć kilka metrów obwodu. Minę miała strasznie groźną! Lecz nim zdążyła otworzyć usta, Ala rzekła:

– Bardzo panią przepraszamy. Czyśmy pani nie uderzyli niechcący? Czy panią coś zabolało?

Ujrzeliśmy, jak złość zaczęła ustępować jej z twarzy. Jak tylko odsapnęła, powiedziała:

– Nic mi się nie stało, moja śliczna panienko. Ale dokąd to biegniecie z takim pośpiechem?

Więc opowiedzieliśmy jej wszystko od początku. Była szalenie sympatyczna, chociaż taka gruba. Radziła nam, żebyśmy byli bardzo ostrożni.

– Uważajcie – mówiła – bo możecie spotkać jakichś oberwańców, którzy wam ściągną kurtki. Idźcie najpierw na lewo, potem na prawo, a później wprost. Dojdziecie do ogrodu róż. W tamtych okolicach kręcą się Chińczycy. Wróćcie tą samą drogą, będę na was czekać i przepytam się tymczasem chłopców, czy nie widzieli psa.

– Bardzo pani dziękujemy – powiedziała Ala i dygnęła.

Lecz gruba pani zażądała od Ali, by ją pocałowała.

Szliśmy przez pustawe ulice, coraz smutniejsze i odludniejsze, aż znaleźliśmy się obok drewnianego parkanu. Cicho tu było, spokojnie… Nagle usłyszeliśmy wyraźny tupot.

Oswald zwrócił się do Ali i Dicka:

– A może to ten, kto ukradł Rexa, poznał nas i chce go uprowadzić. Biegnijmy za nim.

Jednym susem znaleźliśmy się po drugiej stronie płotu. Opodal ujrzeliśmy kilku wyrostków stojących dokoła czegoś niebieskiego. Na szarobrunatnym tle kolor niebieski uderzył nas odmiennością i świeżością. Zbliżyliśmy się. Tym „niebieskim” był bardzo stary, pomarszczony człowiek, w małej miękkiej czapce i szerokiej błękitnej bluzie, która mu spływała do kolan. Nie potrzebuję chyba dodawać, że był to właśnie Chińczyk przez nas poszukiwany.

Znajdował się w bardzo smutnym położeniu, otaczający go chłopcy dokuczali mu, używając tak nieprzyzwoitych wyrażeń, że przykro nam było, iż Ala to słyszy (potem Ala mówiła nam, że nawet nie zwróciła uwagi na wymyślanie uliczników).

– Zerwijcie mu tę myckę z głowy! – dyrygował jeden z chłopaków.

Biedny staruszek starał się obronić przed wyciągającymi się do niego natarczywie rękami, lecz nie mógł sobie poradzić. Drżał biedaczysko i trząsł się ze strachu.

Oswald i Dick wdzięczni są ojcu, że ich nauczył boksu. Gdyby nie to, nie wiadomo czym by się skończyło wystąpienie dwóch przeciw pięciu, zwłaszcza że nikt się nie spodziewał tego, czego dokonała Ala.

Bo zanim Oswald przybrał pozycję zaczepną, Ala największemu z chłopców wymierzyła policzek („policzki” Ali znane są w rodzinie), drugiemu, który zamierzał się na Chińczyka, dała szturchańca w bok, trzeciego zadrapała w szyję i tym dała hasło do walki.

Oswald i Dick nie tracili przytomności ani na chwilę, zadając ostre razy przeciwnikom. Przyznać należy, że niemałe zasługi położyła Ala, która dobrze wymierzonym klapsem lub uszczypnięciem przechylała szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Autor, rzecz oczywista, wie doskonale, iż nie wypada, by dziewczynka brała udział w bójce ulicznej, ale… ale nie można o tym myśleć w takiej chwili.

Walka była zacięta. Stary Chińczyk stał oparty o parkan, drżącymi rękami trzymając się za serce. Oswald rzucił na ziemię najsilniejszego chłopca, Ala szczypała i kopała dwóch innych, Dick starał się powalić czwartego i bronił się jednocześnie przed piątym, gdy nagle zjawił się jeszcze jeden Chińczyk.

Na szczęście był młody i silny. Kilkoma zwinnymi, chociaż niekoniecznie europejskimi pchnięciami dokończył dzieła, tak pięknie rozpoczętego przez dzielnych Bastablów (zjawił się w porę!). Po chwili wrogowie nasi poczęli się cofać w rozsypce, aż zniknęli z horyzontu.

Oswald i Dick odetchnęli z ulgą i zaczęli sprawdzać ilość sińców i potłuczeń. Natomiast Ala wybuchnęła głośnym płaczem. To właśnie jest najgorsze z tymi dziewczętami! Wszystko się u nich kończy fontanną łez. Bywają dzielne i odważne jak chłopcy, ale naraz wszystko zepsują takim głupim, bezsensownym mazgajstwem. Nie mam jednak zamiaru oskarżać Ali. Wszak ona mocnym policzkiem dała hasło do walki i wyszła z niej mocno podrapana.

Obaj Chińczycy zaczęli rozmawiać z sobą. Mówili po chińsku, nic nie rozumieliśmy. Słyszałem, jak co chwila powtarzali „hung”, „li” i „ki”, po czym młody Chińczyk rzekł:

– Słodka, piękna panienko, cudny kwiecie różany! Położę się na ziemi, ażebyś mogła stąpać po mojej głowie. To jest mój ojciec. Wstrętne białe diablątka chciały mu dokuczyć. Wyście obronili mojego ojca, kocham was za to bardzo i jestem wdzięczny z całego serca.

Ala płakała zbyt gorzko, ażeby móc zaraz odpowiedzieć, zwłaszcza że nie mogła znaleźć chustki do nosa. Dałem jej moją własną i dopiero wtedy zdołała wykrztusić, że nie chce stąpać po żadnej głowie, tylko pragnie powrócić do domu.

– To nie jest dobre miejsce dla białej lilijki, ślicznej panienki – zapewniał nas młody Chińczyk. Miał bardzo piękny, czarny warkocz, zakończony czarną wstążką.

– My was zabierzemy z sobą, do bezpiecznego miejsca – tłumaczył nam młody Chińczyk słowa ojcowskie – tutaj by was złapały białe diablątka i pobiły. Chodźcie! Nie płacz, biała lilijko! Pójdziesz z nami i ja ci dam coś pięknego. Mama moja ugości was.

Zgodziliśmy się na odwiedzenie pani Chinki, zwłaszcza że powrót tą samą drogą, którą dostaliśmy się tutaj, był niebezpieczny, gdyż pokonani przez nas ulicznicy na pewno czekali z wzmocnionymi siłami. Ala przestała płakać i poszliśmy z naszymi nowymi przyjaciółmi.

Szliśmy gęsiego, tak jak wtedy gdy się bawimy w Indian. Prowadził nas stary Chińczyk, a młody zamykał pochód. Minęliśmy kilkanaście uliczek i zatrzymaliśmy się przed bramą. Stary Chińczyk wprowadził nas do sieni. Wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi. Znaleźliśmy się w niewielkim, wyjątkowo brudnym pokoju. Stała w nim niska sofa, pokryta zaplamionym pluszem. Oprócz kanapy były niziutkie stoliki, które przypominały pudełka. Na stolikach leżały różne graty, przeważnie połamane fajki, grzebienie, talerze, filiżanki, jakieś sprzęciki z kości słoniowej. Rozchodziła się niemiła woń kleju. Wywnioskowaliśmy, że stary Chińczyk trudnił się reperowaniem fajek oraz klejeniem innych uszkodzonych przedmiotów.

Po chwili do pokoju weszła jakaś Chinka. Nosiła zielonkawe szarawary i błękitną bluzę. Włosy miała zaczesane do góry. Chciała się położyć na podłodze przed Alą, lecz nie dopuściliśmy do tego.

Powiedziała do nas bardzo wiele słów, których nie rozumieliśmy, niestety. Sądząc z intonacji, były to wyrazy wdzięczności i sympatii.

Młody Chińczyk tłumaczył nam, że pragnie, by Ala stanęła na głowie (nie swojej własnej, ale jego matki).

Niestety, zbyt krótko bawiliśmy w tym gościnnym domu, ażeby poznać język lub co najmniej obyczaje. Fakt faktem, że nasi nowi przyjaciele wyprawiali z nami „chińskie ceregiele”, a myśmy starali się zachowywać godnie i uprzejmie, co się nam w zupełności udawało. W końcu Oswald zadecydował, że czas wracać do domu.

Chińczycy spojrzeli na siebie porozumiewawczo; Chinka opuściła pokój i wróciła po chwili, niosąc piękną papugę, czerwoną na grzbiecie, zieloną na podgardlu. Ofiarowała ją Ali. Zaczęły się bardzo czułe i serdeczne pożegnania. Dzisiaj, gdy cała ta przygoda wydaje mi się nieprawdopodobnie pięknym snem, zły jestem, żeśmy się tak śpieszyli…

Młody Chińczyk odprowadził nas na brzeg, życząc nam wiele szczęścia i zdrowia. Dora, Noel i H. O. znajdowali się w opłakanym stanie. Byli przemarznięci i niespokojni, co się z nami stało. Skoro jednak ujrzeli papugę i usłyszeli o naszej walce ulicznej, przyznali, że niepodobna było inaczej postąpić.

Dora rzekła:

– Wiem, że macie mi za złe, że zawsze prawię morały, ale wątpię, czy tatuś będzie zachwycony, gdy się dowie, że Ala brała udział w bójce z ulicznikami.

– A ty byś pewno uciekła i pozwoliła, ażeby ulicznicy nabili staruszka – odpowiedział Dick. Kłótnia trwała dosyć długo.

Dojechaliśmy tramwajem na stację, a ze stacji wzięliśmy dorożkę do domu. Nasza gospodyni, panna Black, zrobiła nam straszną awanturę. Nigdy jej nie widziałem w takim humorze. Tak była o nas niespokojna, że dała znać na policję. (Policja nie natrafiła na nasze ślady). Oswaldowi, jako najstarszemu, dostało się największe wymyślanie. Nawet nie miał siły sprzeczać się – był nieludzko zmęczony.

A kiedy burza ustała, zasiedliśmy do wieczerzy i zaczęliśmy się na dobre objadać. Wielki spacer zaostrzył nam apetyty. Biadaliśmy bezustannie, czemu nie ma tu z nami Rexa, który tak lubi ogryzki i kostki.

Papuga spacerowała po stole, tam i z powrotem, dziobiąc jabłka.

Właśnie Ala zaczęła mówić, jak to od jutra rana zabierzemy się do ponownych poszukiwań naszego drogiego, wiernego psa, gdy usłyszeliśmy charakterystyczne drapanie do drzwi. Zerwaliśmy się z pośpiechem i ujrzeliśmy – Rexa w najlepszym zdrowiu i humorze.

H. O. zarumienił się po same uszy.

– Ach! – szepnął.

– Co takiego? – zawołaliśmy. – Mów!

I chociaż pragnął tajemnicę swoją skryć na dnie serca, zmusiliśmy go do powiedzenia prawdy. Otóż poprzedniego dnia, bawiąc się w ogród zoologiczny, zamknął Rexa w klatce po królikach i potem zapomniał go wypuścić.

A więc cała nasza podróż do Chin okazała się niepotrzebna. Wprawdzie Oswaldowi żal Rexa, który całą dobę spędził w więzieniu, ale nie żal mu wycieczki. Rad jest z tej całej przygody i papugi. Ala powiedziała, że papuga nie jest jej wyłączną własnością, ale należy także do Oswalda i Dicka. Z Ali jest bardzo porządny człowiek. Dziwię się często, że jest dziewczyną, a nie chłopcem…

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
130 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin PDF
Ortalama puan 3, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre