Kitabı oku: «Przygody młodych Bastablów», sayfa 5

Yazı tipi:

Zdaje mi się, że chcieli początkowo ponacinać druty scyzorykiem, ale im się nie udało, więc poszli po nóż kuchenny, młotek i obcęgi. Kiedy odcięli druty, które były owinięte w zielone jedwabne nici, postanowili do reszty zniszczyć piekielną maszynę. Przynieśli więc kilka kubłów wody, zaleli słoje, a potem potłukli je. W ten sposób zniszczyli maszynę mającą uśmiercić tatusia, wuja i cały ród Bastablów.

Następnie poszli zmienić ubranie, bo przemokli do suchej nitki podczas zalewania piwnicy. Przez całe popołudnie chodzili z dumnie podniesionymi głowami i co chwila zwierzali sobie na ucho jakieś ważne tajemnice. Nas, oczywiście, nie dopuścili do sekretu.

Kiedy tatuś wrócił do domu, dwaj nasi malcy dowiedzieli się okrutnej prawdy.

Gdyby byli zwierzyli się starszemu rodzeństwu, na pewno dowiedzieliby się wcześniej tej prawdy, która zresztą nie była interesująca.

A teraz, niech się czytelnik przygotuje do rozczarowania. Sznury, słoje i druty nie należały do żadnej piekielnej maszyny, ale ojciec podczas naszej wizyty w Czerwonym Dworze założył dzwonki elektryczne.

Zalewając piwnicę, zniszczyli chłopcy prócz dzwonków cały gazomierz.

Zdaje mi się, że tym razem ojciec nie był tak sprawiedliwy, jak jest zwykle. Zdaje mi się, że wuj również był niesprawiedliwy. Ale trzeba mu to wybaczyć, już tyle czasu minęło, odkąd był małym chłopcem.

*

Na święta Bożego Narodzenia posłaliśmy wszyscy państwu z Czerwonego Dworu karty z powinszowaniami, a Noel załączył bardzo piękny wiersz.

W maju otrzymaliśmy list z zaproszeniem i którejś pięknej niedzieli pojechaliśmy w odwiedziny do Czerwonego Dworu.

Ogród był w kwiatach, a pan i pani z Czerwonego Dworu weseli i gościnni. Bawiliśmy się znakomicie.

Ale czy uwierzycie, to pudło z piwnicy, które H. O. radził przerobić na klatkę dla królików, było przerobione na kołyskę, a w niej leżało małe dzieciątko.

Boże drogi! Już ja tam wolę króliki! Mniej z nimi kłopotu i więcej z nich pożytku.

III. Fruwający lokator

Ojciec zna jednego pana, który się zowie Eustachy Sandal. Nie wiem, jak się o nim wyrazić, ale ojciec wierzy w jego dobre chęci. Jest on jaroszem i w dodatku zajmuje się rozmaitymi sprawami społecznymi. Organizuje różne koncerty i przedstawienia dla niezamożnych, ponieważ „pragnie do szarego życia wnieść Piękno”. Sam to mówi, Oswald słyszał na własne uszy.

Otóż któregoś dnia przyszedł pan Sandal z biletami na koncert. Tatuś kupił kilka dla naszych służących. Właśnie podczas wizyty pana Sandala Dora weszła do gabinetu ojca. Pan Sandal przywitał się z nią bardzo uprzejmie i zapytał:

– Moja miła panienko, czy nie zechciałaby pani poprzeć naszej instytucji, która podnosi ludzi na duchu, to jest czyby się pani nie podjęła sprzedaży biletów na wtorkowy koncert?

Dora zapaliła się bardzo do sprzedaży biletów i cały dzień była zajęta wyszukiwaniem ludzi, którzy by pragnęli podnieść się na duchu. W końcu sprzedała dziewięć biletów. Resztę kupił ojciec dla nas i dla panny Black, z którą udaliśmy się na koncert.

Było to strasznie daleko. Najpierw pojechaliśmy koleją, potem tramwajem, a potem trzeba było iść spory kawał. Noc była ciemna i straszne błoto. Gdyśmy szli, prawie że po omacku, Ala stąpnęła na jakieś zawiniątko, podniosła je. Przy świetle latarni zobaczyliśmy, że było to pięć szylingów zawiniętych w gazetę.

– Pewno to jest cały majątek jakichś biedaków – westchnęła Ala. – Musimy natychmiast odnieść na policję.

Ale panna Black uważała, że nie ma na to czasu, żeśmy się i tak spóźnili na koncert, i Ala schowała tymczasem pieniądze i papier do kieszeni.

O koncercie nie powiem nic ponad to, że był bardzo piękny. Pewno, czytelnicy moi, zdarzyło wam się w zaraniu waszej młodości być chociaż raz jeden na takim koncercie, który podnosi na duchu.

Po skończonym koncercie uradziliśmy wraz z panną Black, że pójdziemy za małe niebieskie papierowe drzwi obok sceny, poszukamy pana Sandala i wręczymy mu pięć szylingów. Zdawało się nam, że może będzie wiedział, kto zgubił pieniądze. Pan Sandal był bardzo zajęty, ale pieniądze wziął i powiedział, że gdy się ktoś zgłosi po nie, da nam niezwłocznie znać…

Wróciliśmy do domu, śpiewając wesoło i nic nie wiedząc, cośmy z sobą zabrali.

Dopiero po kilku dniach, a może nawet po tygodniu wszystko zmieniło się na gorsze. Ala, która jest żywa i wesoła jak chłopak, płakała i mazała się o byle głupstwo. Wszyscy byliśmy okrutnie przeziębieni, zakatarzeni i głowy nas bolały. Oswaldowi było tak niemożliwie gorąco, że głowę przykładał do kamiennych schodów, ażeby się trochę ochłodzić.

Ale po cóż przedłużać przykre opowiadanie? Przynieśliśmy z sobą odrę. Przyszedł doktor, wszystkim kazał położyć się do łóżka i na jakiś czas przerwały się wszelkie poszukiwania przygód.

Oczywiście kiedy się choroba przesili i kiedy zaczyna się rekonwalescencja, zapomina się prędko o przeżytych cierpieniach – ale podczas gorączki, gdy skóra jest czerwona, swędzi i boli, wtedy uważa się, że koncert był zbyt drogo opłacony!

Pan Sandal był u ojca tego samego dnia, w którym pomaszerowaliśmy do łóżka. Znalazł właściciela pięciu szylingów. Były to pieniądze przeznaczone dla doktora, niósł je ojciec dziecka chorego na odrę. Gdybyśmy byli te pieniądze odnieśli na policję natychmiast, Ala nie miałaby ich w kieszeni podczas całego koncertu, lecz nie chcę powiedzieć nic złego o pannie Black, gdyż pielęgnowała nas podczas choroby jak anioł i czytała na głos, gdyśmy się już czuli lepiej.

Po wyzdrowieniu byliśmy bladzi i mizerni. Tatuś postanowił wysłać nas nad morze. Nie mógł jechać z nami, więc postanowiono, że czas ten spędzimy u siostry pana Sandala mieszkającej nad morzem.

Podróż była bardzo przyjemna. Ojciec wziął dla nas osobny przedział, w którym rozsiedliśmy się wygodnie.

Cudna to była chwila, gdy pociąg wjechał w tunel, a następnie po długiej, długiej chwili znalazł się na szmaragdowej łące, którą od nieba odgraniczał srebrnoszary pasek. My, starsi, przypomnieliśmy sobie, że byliśmy po raz ostatni nad morzem jeszcze za życia mamy. Zrobiło nam się smutno i ciężko na sercu. Młodsi krzyczeli z zachwytu.

Ze stacji do domu pojechaliśmy omnibusem. Widzieliśmy po drodze pierwiosnki i mnóstwo fiołków. Nareszcie znaleźliśmy się przed domem panny Sandal. Stał przy drodze, przed wioską. Domek był niewielki, cały biały, a za nim widać było wielki wiatrak. Wiatrak był nieczynny i tylko rybacy przechowywali w nim swoje sieci.

Panna Sandal wyszła przez zielone drzwi na nasze przywitanie. Nosiła miękką, jasną suknię i miała takie same miękkie, płowe włosy, ściągnięte na tyle głowy.

– Witajcie wszyscy razem i każdy z osobna – rzekła miękkim głosem.

Przypominała bardzo swojego brata. Wprowadziła nas do mieszkania, pokazała nam jadalnię i nasze pokoje, a potem zostawiła nas, ażebyśmy się mogli umyć i oczyścić z drogi. Gdy wyszła, otworzyliśmy drzwi od naszych pokojów z hałasem, który przypominał szum największych rzek amerykańskich.

– Cóż? – zapytał Oswald. – Co wy na to?

– Jaka śmieszna chałupa! – rzekł Dick.

– Wygląda na ochronkę lub szpital – zauważyła Dora – bardzo mi się podoba.

– Przypomina łysinę starszego pana – powiedział H. O. – tak tu jest pusto.

Miał rację. Ściany były tynkowane na biało, meble białe i białe podłogi. W całym domu nie było ani jednej ozdoby! W jadalni wisiał zegar, ale przecież nie służył za ozdobę. Wisiało sześć obrazów brunatnego koloru. Jeden z nich przedstawiał ociemniałą dziewczynkę, trzymającą w ręce złamane skrzypce. Obraz ten nazywał się: Nadzieja.

Kiedyśmy się umyli, panna Sandal dała nam podwieczorek i powiedziała:

– Zasadą mojego domu jest: skromne życie i wzniosłe myśli.

Kilku z nas zlękło się, gdyż zdawało się nam, że słowa te znaczą, że nie będziemy mieli dosyć do jedzenia. Na szczęście nie było tak. Było mnóstwo do jedzenia, przeważnie mleko, ser, jarzyny i owoce. Bardzo nam to smakowało.

Panna Sandal była dla nas bardzo uprzejma. Po podwieczorku zaproponowała nam, że będzie czytać na głos. Zamieniliśmy ze sobą rozpaczliwe spojrzenia, ale nikt nie miał odwagi odezwać się.

Tylko Oswald rzekł bardzo grzecznym głosem:

– Czy nie sprawiłoby pani różnicy, gdybyśmy przedtem pobiegli nad morze? Ponieważ…

A ona odpowiedziała:

– Idźcie, moje dzieci. Idźcie się przytulić do łona natury.

Spytaliśmy o drogę, pobiegliśmy przez wieś ku wałowi nadbrzeżnemu i z okrzykami radości rzuciliśmy się na piasek.

Autor nie będzie was zanudzał opisami oceanu, wspaniałych fal i tak dalej, i tak dalej. O ile nie widzieliście morza, to czytaliście o nim w innych powieściach.

Wiecie też zapewne, że nie ma większej przyjemności, jak kopanie w piasku i budowanie zamków, kanałów, ogródków, statków, które dopiero po odejściu zmywa fala. I nic więcej nie powiem ponad to, że kiedyśmy patrzyli na morze i piasek, uczuliśmy, że wcale nas nie wzrusza, czy panna Sandal myśli o nas wzniośle i każe nam skromnie żyć. Mieliśmy dla siebie morze i piasek.

Była zbyt wczesna pora roku i zbyt późna pora dnia na kąpiel, więc kopaliśmy tylko – co zresztą wychodzi na jedno, gdyż i tak się jest zmoczonym, i trzeba potem zmieniać ubranie.

Już zmierzch zapadał, gdy wróciliśmy do Białego Domku na kolację. Dowiedzieliśmy się, że panna Sandal nie ma służącej. Pomogliśmy jej sprzątnąć ze stołu i pomyć naczynia. H. O. stłukł tylko dwie podstawki.

W ciągu pierwszego tygodnia nie zaszło nic godnego uwagi. Poznaliśmy kilku rybaków i mnóstwo mieszkańców wsi. Bardzo mili ludzie. Panna Sandal czytywała nam wiersze i historię o pewnym rybaku, który umiał hipnotyzować ryby, tak że same wpadały do sieci.

Panna Sandal była bardzo miła, ale brakowało jej tego samego, czego i Białemu Domkowi, i nagim ścianom, nie wiem, jak to określić. Panna Sandal była bardzo cierpliwa i bardzo spokojna, mówiła, że ludzie, którzy tracą panowanie nad sobą, nie są zdolni do wzniosłych przeżyć.

Ale pewnego dnia nadszedł telegram i panna Sandal straciła panowanie nad sobą. Była taka sama jak inni ludzie i podczas gdy szukała pieniędzy na wysłanie odpowiedzi, kazała H. O. wynieść się i nie plątać pod nogami.

A potem powiedziała do Dory (gdy mówiła, oczy miała czerwone i opuchnięte z płaczu, tak jak zwykli ludzie):

– Moja kochana! To straszne! Brat mój miał wypadek, muszę natychmiast pojechać do niego.

Panna Sandal posłała Oswalda po bryczkę do hotelu „Pod Starym Okrętem”, a dziewczęta do pani Bil17, ażeby przyszła zająć się nami pod jej nieobecność. Potem ucałowała nas i odjechała z ciężkim sercem. Dowiedzieliśmy się potem, że pan Sandal wszedł na jakieś rusztowanie, ażeby rozdać mularzom18 książeczki, w których była mowa o zgubnym nałogu pijaństwa. Wszedł tak nieszczęśliwie, że spadł, złamał rękę i zranił się w głowę.

Pani Bil przyszła i pierwszą rzeczą, jaką się zajęła, było kupienie wspaniałego mięsa, które upiekła na obiad. Smakowało nam bardzo, gdyż od chwili przyjazdu nie mieliśmy w ustach kawałka mięsa.

– Pewno jej nie stać na dobre mięso – rzekła pani Bil – ale wasz tatuś płaci za was i byłoby mu przykro, gdyby się dowiedział, że nie jecie nic przyzwoitego.

I pani Bil zrobiła nam wspaniałą leguminę. Była znakomita.

Po obiedzie siedzieliśmy nad brzegiem morza, pokrzepieni na ciele, a Dora rzekła:

– Biedna panna Sandal! Nie pomyślałam dotychczas ani razu, że jest tak uboga. Gdybyśmy tak mogli uczynić coś dla niej i przyjść jej z pomocą.

– Może chodzić i śpiewać na ulicy – powiedział Noel.

Pomysł był nieszczególny, po pierwsze dlatego, że we wsi jest tylko jedna ulica, a po drugie, mieszkańcy tej wsi nie są zamożni i nic byśmy nie zebrali dla panny Sandal.

Dora powiedziała, że może by napisać do ojca, by przysłał trochę pieniędzy dla panny Sandal, ale obawialiśmy się, że nie przyjmie takiej zapomogi.

Wtedy jednemu z nas, nie powiem komu, przyszła szczęśliwa myśl do głowy.

Powinna się zająć wynajmowaniem pokoi, słyszałem, że to przynosi doskonałe dochody.

I to był początek wszystkiego. Tego samego wieczoru znaleźliśmy jakieś tekturowe pudło, wycięliśmy z niego tabliczkę i umieściliśmy na niej napis różnokolorowymi kredkami:

MIESZKANIE DO WYNAJĘCIA
(wiadomość na miejscu)

Kładąc się spać, wywiesiliśmy tabliczkę przed drzwiami.

Kiedy nazajutrz rano Oswald rozsunął firanki i wyjrzał przez okno, dostrzegł całą gromadę dzieci przyglądających się karcie. Pani Bil wyszła przed dom i w ciągu jednej chwili rozpędziła wszystkich. Chociaż nie powiedzieliśmy jej dnia poprzedniego o naszych zamierzeniach, nie była wcale zdumiona i o nic nas nie spytała. Nigdy w życiu nie widziałem osoby podobnej do pani Bil. Nie wtrącała się do nie swoich rzeczy. Później mówiła, że sądziła, iż panna Sandal poleciła nam wywiesić kartę.

Minęło kilka dni i nic nowego nie zaszło, otrzymaliśmy tylko dwa listy: jeden od panny Sandal, która opisywała wypadek i cierpienia biednego brata, drugi od ojca, w którym prosił, ażebyśmy byli grzeczni i rozsądni.

Ludzie, którzy mijali Biały Dom, czytali naszą kartę i śmieli się.

Któregoś dnia przejeżdżała około naszego domu piękna bryczka. Pan jadący tą bryczką, uderzony wspaniałym tęczowym napisem, zatrzymał się i wysiadł z bryczki.

Był blady, miał siwe włosy i bardzo jasne oczy. Nosił nowy garnitur w kratkę, w którym mu było do twarzy.

Zanim zdążył zastukać do drzwi, Ala i Dora zawołały „proszę” (autor ma pewne dane przypuszczać, że serca im biły mocno).

– Ile? – rzekł krótko pan.

Ala i Dora były zaskoczone nagłością pytania i zaczęły się jąkać.

Wtedy Oswald wysunął się na pierwszy plan i rzekł:

– Może pan wejdzie.

– Owszem – odpowiedział pan i wszedł.

Wprowadziliśmy go do jadalni z prośbą, ażeby zaczekał chwilę, i odbyliśmy za drzwiami walną naradę.

– Zależy od tego, ile pokojów zażąda – szepnęła Dora.

– Powiedzmy mu tyle a tyle za pokój i dodatek, jeżeli będzie chciał, ażeby mu pani Bil gotowała.

Zgodziliśmy się na ten projekt.

Wróciliśmy do pokoju.

– Ile pokojów pragnie pan wynająć? – zapytał Oswald.

– Wszystkie pokoje – odrzekł pan.

– Od pokoju bierzemy po funcie tygodniowo i dwa funty dla pani Bil.

– Ile pokojów jest w sumie i ile to ma kosztować?

Oswald namyślał się chwilę, a potem rzekł:

– Dziewięć pokojów to dziewięć funtów, a dwa funty dla pani Bil, ponieważ jest wdową.

– Zrobione! – odrzekł pan. – Pójdę po moje kufry.

Wybiegł z pokoju, wsiadł na bryczkę i odjechał. Gdy już był bardzo daleko, Ala zapytała:

– Gdzież my się podziejemy? Gdzie my będziemy spać?

– On musi być szalenie bogaty, jeżeli mu potrzeba aż tylu pokojów – zauważył H. O.

– Gdyby był nawet najbogatszy, to także nie może spać w dwóch pokojach naraz – powiedział Dick – możemy zaczekać, póki się nie położy, a potem pójdziemy spać do innych pokojów.

Lecz Oswald był stanowczy. Wiedział, że skoro pan zapłacił za wszystkie pokoje, to nam nie wolno z nich korzystać.

– Przecież nie będzie spał w kuchni – rzekła Dora – więc może my spalibyśmy w kuchni?

Pomysł ten nie podobał się żadnemu z nas.

Wtedy Ala powiedziała:

– Słuchajcie! Możemy nocować w młynie. Jest tam cała masa siatek, które rybacy suszą. Zrobimy sobie prawdziwe legowisko, takie, jakie mają Indianie. Położymy się spać po odejściu pani Bil i wstaniemy przed jej przyjściem.

Pomysł był wspaniały. Jedynie Dora obawiała się, że zmarzniemy.

Pobiegliśmy natychmiast do młyna, ażeby sobie przygotować nocne posłanie.

W młynie są trzy piętra, na pierwszym jest mnóstwo sieci, na drugim – pełno kamieni młyńskich, na trzecim – sznury i pasy.

Postanowiliśmy, że dziewczęta będą spać na pierwszym piętrze, a my rozepniemy sieci na drugim piętrze.

Przenieśliśmy cichaczem naszą pościel do młyna i wróciliśmy do domu.

Po chwili zjawił się pan, nie miał żadnych kufrów, tylko małą ręczną walizkę.

Pani Bil wyszła na jego przywitanie. Powiedzieliśmy jej, że wynajął pokoje, ale nie powiedzieliśmy ile, gdyż obawialiśmy się, żeby nam nie zabroniła spać w młynie – a przecież było to konieczne dla poprawienia bytu biednej panny Sandal.

Na kolację kazał sobie podać nasz lokator głowę baranią w galarecie i szpinak. Ale nie było w całej wsi ani jednej głowy baraniej w galarecie. Nie było też szpinaku i pani Bil usmażyła mu jajecznicę z szynką.

Potem pani Bil pomyła statki i odeszła do domu. Pozostaliśmy sami. Słyszeliśmy z drugiego pokoju, jak śpiewał na cały głos wesołe piosenki.

Potem wzięliśmy latarkę i cichaczem przeszliśmy do młyna. Zdecydowaliśmy się spać w ubraniach, po pierwsze dlatego, że było nam zimno, a po drugie, przypuszczaliśmy, że rybacy mogą przyjść po swoje sieci. Czasem podczas pięknej pogody odbywa się nocny połów.

Dziewczętom pozostawiliśmy latarkę, a sami wzięliśmy świeczkę i udaliśmy się na wyższe piętro. Było tam bardzo niewygodnie pośród młyńskich kamieni, lin i całej maszynerii. Ucieszyliśmy się bardzo, gdy Dora zawołała:

– Niech przyjdzie tu jeden z was na chwilę.

Oswald zbiegł na dół, a Dora szepnęła mu na ucho:

– Jest trochę niewygodnie, ale to nie szkodzi. Nie chcę mówić na głos przez wzgląd na Noela i H. O. Nie chcę ich nastraszyć, ale sama się boję. Gdyby tak wyskoczył ktoś z ciemności, umarłabym z przerażenia. Może się wszyscy przeniesiecie na dół? W sieciach jest dosyć miejsca, proszę cię, zawołaj ich.

Ala nie bała się, lecz na myśl o szczurach, które się gnieżdżą w starych zamkach, płakała z przerażenia.

Chłopcy zgodzili się na przeniesienie. Zeszliśmy na dół i rozciągnęliśmy się w siatkach.

Spanie w młynie nie jest tak zabawne, jakeśmy to sobie wyobrażali. Nie mieliśmy poduszek pod głową, a ostre i twarde sieci wgryzały nam się w głowę i ciało.

Po twarzy chodziły jakieś wstrętne pająki, więc trzeba było co chwila zapalać światło i odpędzać je. Przeciąg był straszny i marzliśmy pod derkami, które co chwila zsuwały się z nóg.

Oswald nie należy do wygodnisiów, a jednak żałował, że nie ułożyliśmy się do snu w kuchni. Przecież nasz lokator nie wziąłby nam tego za złe.

Usnęliśmy w końcu. Podczas nocy siostrzyczki tak się do nas poprzytulały, że o świcie stanowiliśmy jedną masę ciał. Istne pobojowisko.

– Jestem taka sztywna! – zawołała Ala. – Sztywna jak świeżo ukrochmalony kołnierzyk.

Wszyscyśmy byli sztywni.

– Mnie się zdaje, że młyn do spania to zły wynalazek – powiedział H. O. – nie można się umyć ani uczesać.

– Od kiedy jesteś takim amatorem mycia i czesania? – zapytał Dick.

– Dicku, nie bądź nieznośny – ujęła się Dora.

– Sama jesteś nieznośna – odburknął Dick.

Wszyscyśmy byli w okropnych humorach, źli, skrzywieni, przemarznięci i strasznie brudni. O wschodzie słońca opuściliśmy naszą sypialnię. Zimno było.

– Nigdy już w moich poezjach nie będzie mowy o wschodzie słońca – rzekł Noel – nie podoba mi się ani świt, ani wschód słońca, człowiek marznie i nic więcej.

Dostaliśmy się do kuchni, wyszorowaliśmy się porządnie i Ala rozpaliła ogień. Ugotowaliśmy herbatę i jajka. Dora wyciągnęła resztkę chleba i poprawiły się nam humory. Spojrzeliśmy na zegar. Było dopiero wpół do szóstej.

Trzeba się było zamknąć w którymś pokoju aż do przyjścia pani Bil. Ale w którym?

– Będziemy podsłuchiwać pod wszystkimi drzwiami, dopóki nie usłyszymy jego chrapania – rzekła Ala – i zaczekamy w sąsiednim pokoju.

Lecz w żadnym sypialnym pokoju nie rozlegało się chrapanie.

– A może to był złodziej i udawał, że wynajmuje mieszkanie, a potem zbiegi z kosztownościami – powiedział H. O.

– Przecież nie ma tu żadnych kosztowności – odparł Noel.

– A może nie chrapie podczas snu? – zastanowił się Oswald. – Są podobno ludzie, którzy nie chrapią.

– Ale nie starsi panowie – rzekł Noel – pomyślcie o naszym wujku. H. O. myślał początkowo, że to jest niedźwiedź.

– A może wstaje o świcie i dziwi się, że mu nie podają śniadania – powiedziała Ala.

Zaczęliśmy nadsłuchiwać przed jadalnią. Nie było w niej nikogo; z gabinetu panny Sandal dochodziły dźwięki tej samej piosenki, którą nieznajomy nucił poprzedniego wieczoru.

Weszliśmy do jadalni, ażeby zaczekać na panią Bil i naszego lokatora. Lecz to, co się ukazało oczom naszym, wprawiło nas w największe zdumienie! Zapomnieliśmy – jak to się mówi – języka i stanęliśmy oniemieli.

Czytałem już w książkach „o ludziach, którzy nie wierzyli oczom swoim” i zdawało mi się, że są to głupstwa, ale doprawdy, wchodząc do jadalni autor nie wiedział, czy śni, czy też stoi wobec rzeczywistości.

– Odsłońcie firanki! – zawołała Ala.

Odsłoniliśmy firanki. Pragnę, ażeby czytelnicy byli na równi ze mną zdziwieni.

Wczorajszego wieczoru ściany jadalni były śnieżnobiałe. Teraz były pokryte wspaniałymi różnokolorowymi obrazkami. Jakieś cudowne gwiazdy, barwne kwiaty.

– Jak pięknie – zawołała Ala – co za poczciwy człowiek! Jak nam ozdobił mieszkanie.

– Spójrzcie na tego anioła – pokazał Noel – muszę coś o nim napisać.

Anioł był śliczny, cały w szarym tonie z olbrzymimi złotymi skrzydłami, a obok niego fruwały małe ptaszki, wróżki, także ze skrzydłami, skrzydlate psy i ryby. Wszystko miało skrzydła, nawet wspaniały koń, zeskakujący z wysokiej wieży wprost do morza. Jakże żałowaliśmy, że lokator nie namalował tego wszystkiego we własnym naszym domu!

Podczas gdyśmy stali przed ścianą pełni zachwytu i podziwu, otworzyły się drzwi z sąsiedniego pokoju i ujrzeliśmy naszego lokatora. Był zasmarowany farbami, a w ręce trzymał coś z drutu i papieru.

– Chcielibyście fruwać? – zapytał nas.

– Owszem – odpowiedzieli wszyscy.

– Dobrze więc, mam tutaj znakomitą maszynę do fruwania. Przypnę ją któremuś z was do ramion, a wtedy ten, który będzie mieć skrzydła, wyskoczy przez okno z pierwszego piętra. Nie macie pojęcia, jaką przyjemność sprawia fruwanie!

Powiedzieliśmy, że nie pragniemy wcale przekonać się o tym.

– Ale ja nalegam – mówił lokator. – Wasze dobro leży mi na sercu. Nie mogę dopuścić, ażebyście w waszej nieświadomości odrzucili jedyną być może sposobność nauki fruwania.

Znowu daliśmy odmowną, ale też i uprzejmą odpowiedź. Przyznać muszę, że czuliśmy się nieswojo.

– A więc zmuszę was! – krzyknął chwytając Oswalda za ramię.

Wtedy Dora, blada jak trup, rzekła głosem słodkim i miłym:

– Zdaje mi się, że fruwanie sprawi nam wielką uciechę. Nie byłby pan łaskaw pokazać mi, jak wygląda pańska maszyna?

Lokator puścił Oswalda i podczas gdy zaczął pokazywać swoją maszynę, Dora szepnęła: „uciekajcie”. Wtedy wysunęliśmy się cichaczem; ostatnia wypadła Dora i drzwi zamknęła na klucz.

– Do młyna! – krzyknęła Dora i pobiegliśmy jak szaleni. Zabarykadowaliśmy drzwi, wbiegliśmy na drugie piętro i tam stanęliśmy przy oknie, ażeby ostrzec panią Bil, gdy będzie szła do Białego Domku.

Powiedzieliśmy Dorze, że była po prostu genialna, a Noel nazwał ją bohaterką.

– To nie było nic nadzwyczajnego – powiedziała Dora, zanim się rozpłakała – tylko przypomniałam sobie, że przeczytałam w jakiejś książce, że jeżeli się ma do czynienia z wariatem, to trzeba udawać wesołość i zgadzać się z nim. Wiedziałam od razu, że zwariował. Co za szczęście, że nie wyrzucił nas wszystkich przez okno. Co by zrobił biedny tatuś? O Boże, mój Boże! – i Dora rozbeczała się na dobre.

Byliśmy dumni z naszej siostry. Dokuczamy jej czasem, ale dzielna z niej dziewczyna.

Postanowiliśmy pierwszą osobę, która będzie przechodziła przez ulicę, zawołać i poprosić o pomoc. Ze spódniczki Ali zrobiliśmy sygnał.

Niebawem ujrzeliśmy dwóch panów w powozie. Daliśmy im znak spódniczką Ali. Zatrzymali konie, a jeden z nich podszedł do młyna.

Opowiedzieliśmy mu historię o lokatorze i jak pragnął, ażebyśmy skakali przez okno.

– W porządku – rzekł pan, który podszedł do młyna, a zwracając się do swojego towarzysza w powozie dodał: – Mamy go!

Pan wyszedł z powozu i podszedł do nas, podczas tego drugi wszedł do wnętrza domu.

– Chodźcie ze mną, młode panie i panowie; jest łagodny jak jagnię. On sądzi, że skakanie z okna nie może nikomu zaszkodzić. Myśli, że to jest prawdziwe fruwanie. Jak tylko zobaczy doktora, uspokoi się natychmiast.

Pytaliśmy, czy już był dawniej pomylony na umyśle, czy też zwariował nagle.

– O tak, od czasu gdy zleciał z samolotu, wszystko mu się pokręciło w głowie. Był wielkim artystą malarzem, a teraz maluje obrazy, na których wszystko fruwa. Od czasu do czasu przychodzi mu ochota uczenia fruwania. Biedny człowiek z tego pana Sidneya. Jestem właśnie jego opiekunem.

– A jak uciekł przed panem? – zapytała Ala.

– Z jego bratem zdarzył się straszny wypadek: spadł z rusztowania. Pan Sidney był tak zmartwiony i tak ściskał swojego nieprzytomnego brata, żeśmy byli wzruszeni! Tymczasem pan Sidney wyciągnął bratu portmonetkę, złapał walizkę i uciekł. Byliśmy na razie zajęci ratowaniem pana Eustachego i dopiero po jakimś czasie zauważono nieobecność pana Sidneya. Posłaliśmy więc natychmiast po doktora Bakera. Doktor powiedział od razu, że chory wrócił na miejsce, gdzie spędził dzieciństwo. Okazało się, że doktor ma rację.

Zbliżyliśmy się do Białego Domku. Wyszedł zeń doktor i pan Sidney, który był w najlepszym humorze, i zajął miejsce w powozie.

– Ależ, panie doktorze – rzekł Oswald – on przyrzekł nam, że będzie płacić dziewięć funtów tygodniowo. Czy nie jest to jego obowiązkiem?

– Z tego samego, że się zgodził na wasze żądanie, mogliście byli się domyślić, że zwariował – odrzekł doktor – i dlaczego miałby płacić za mieszkanie w domu siostry? Jazda!

Odjechali.

Przykra to była przygoda z pomylonym panem. I żal mi było biednej panny Sandal. Oswald powiedział swoim siostrom, że powinny być wdzięczne przeznaczeniu, że nie mają obłąkanych braci.

17.Bil – w oryginale ang.: Beale. [przypis edytorski]
18.mularz (daw.) – murarz. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
130 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin PDF
Ortalama puan 3, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre