Kitabı oku: «Cnotliwi»

Yazı tipi:
 
„Nie widziałem na świecie obrzydliwszej złości,
Jak malowany pozór świętej gorliwości,
Którego szarlatani chętnie używają;
Z którym zwykle na pokaz cnotliwi igrają,
Aby słoniąc nim kłamstwo swych ról wyuczonych,
Nadużywać imienia rzeczy uświęconych.
Ci ludzie pełni chciwej i grzesznej ochoty,
Rzemiosło albo towar czynią sobie z cnoty,
Zdobywając zaszczyty, wiarę, poważanie,
Przez udane zapały i ócz przewracanie.
Ci ludzie, którzy biegną z gorliwością rzadką,
Ku własnej swej korzyści drogą niebios gładką;
Umieją swe występki godzić z pobożnością.
Grzeszą sami mściwością, złością, nieprawością,
A na zgubę bliźniego gotowi zuchwale
Ciskać gromy zatrute w żarliwym zapale.
Tem więcej niebezpieczni ile w przewrotności
Posługują się bronią cnoty, pobożności,
I w świętem uniesieniu ogólnie chwalonem,
Mordują bliźnich swoich ostrzem poświęconem.”
 
(Mollière, z komedji Świętoszek).

I

Nad pewną piękną i wielką rzeką stoi pewne miasto, nie bardzo wielkie i nie bardzo małe, nie bardzo piękne i nie bardzo brzydkie. Ulice posiada dość szerokie i czyste, ale zaopatrzone brukiem, który każe przechodniom koniecznie zapominać o niebie; bo biada temu kto po nim stąpając, choć na chwilę wzrok swój od ziemi oderwał! Chodniki są tam także; ale różnią się tem od wszelkich innych chodników tego świata, że oprócz do chodzenia służą też do skakania, przedstawiając nieprzejrzany ciąg wzgórz, dolin, wąwozów i strumieni.

Na tych ulicach i na tych chodnikach, roi się trzydziesto tysięczna z górą ludność, z której przynajmniej połowa chwali Boga Abrahamów i Izaaków, i każdego piątkowego wieczoru, illuminuje okna swych mieszkań łojówkami. Druga połowa publiczności bardzo przyzwoity przedstawia widok, mianowicie w dni świąteczne, w godzinach ogólnego pochodu do kościołów; albo w dni pogodne, o uświęconej przechadzkowej dobie. W owych porach ogólnego na mieście ruchu, zobaczyć tam można i piękne powozy i liberjowanych lokajów; jedwabne suknie i najmodniejsze jakie być mogą kapelusze, beduiny i paletoty, bonżurki i marynarki; twarzyczki kobiece białe i delikatne, wąsiki męzkie zaostrzane à la Napoleon i t. d. Oprócz tego, w dnie powszednie, panuje tam ciągły a znaczny ruch interesów majątkowych, handlowych i przemysłowych; wizyt, wesel, chrzcin, pogrzebów; miłości, niechęci, intryżek, plotek, biedowania, radowania się, oczekiwania – wszystkich słowem ingredjencij składających tę mieszaninę, która stanowi zwykle wrzący, huczący, płaczący ze śmiechem i śmiejący się śród płaczu – żywot nagromadzonej w jedno miejsce ludności.

Jak w każdem podobnej wielkości mieście, są tam rynki pełne wrzawy z rana a śmiecia wieczorem; parę ogrodów publicznych, z których większy posiada dwieście kroków długości a sto szerokości; kilka kościołów, z których jeden wielki i piękny; kilkanaście sklepów, a kilkadziesiąt sklepików, i nareszcie wiele dwu i trzypiętrowych kamienic, pomalowanych wszelkiemi możebnemi barwami, a więcej jeszcze skromnych domków z przedpotopowemi facjatkami, lub chałup stojących na kurzych łapach, ze ścianami zabierającemi się do spoczynku, i szybami pozaklejanemi brudną bibułą. Wiosną i latem, niekiedy nawet i zimą, jeśli mróz nie dochodzi zbyt kaleczących uszy i oczy rozmiarów, na chodnikach ulic, o zmroku, Izrael rozpoczyna czynności swego publicznego życia. Wszędzie gdzie stąpisz, odbywają się umowy, narady, dysputy, których treść odgadujem po gestach rąk wysuwających się z hałatów i z wyrazu fizjonomij, na których długie przyzwyczajenie do rachuby, wyryło wielkiemi cyframi, cztery działania arytmetyczne. Przed bramy domostw wynoszą się ławeczki, a na nich po zamknięciu swych sklepików zasiadają żydówki kramarki, robiąc w ciemności na pamięć czarne i szafirowe pończochy, gwarząc między sobą o zyskach dnia upłynionego, i grożąc dzieciakom które bawiąc się obok nich w wąwozach i strumieniach chodnika, wrzeszczą w niebogłosy.

Środkiem ulicy przemyka niekiedy elegancki powóz, dwie lub trzy dorożki zaturkoczą jednocześnie, jękliwa szarmantka zawiedzie pod jakiem oknem arję z Trubadura, z wieży kościelnej rozbrzmi głos dzwonu do wieczornej wzywającego modlitwy, wesoły przechodzień zagwiżdże arjetkę i laseczką o kamienie uderzy, pałasz zgrzytnie po bruku, parę sukien kobiecych zabieleje.

Potem nadchodzi noc, rozchodzą się Izraelskie gruppy, ucicha wrzawa żydziąt, wieże kościelne milkną w sennej ciszy, zamykają się bramy i okiennice domostw, gasną światła w oknach i latarnie na ulicach; sen i ciemność zalegają miasto.

Tu i owdzie jednak długo, długo jeszcze w noc, na wysokiem piętrze zamglonem światłem błyska okno. Co się poza oknem tem dzieje? co oświeca to mgliste światełko nocne? Czy ze schylonem młodem czołem, czuwa tam nad rozwartą księgą żądny wiedzy młodzieniec? Czy ubogi pracownik nocne godziny spędza śród trudu, aby mieć czem zaspokoić jutrzejszy głód swych dzieci? Albo może przy zielonym stole siedzą gracze z kartami w drżących dłoniach, ze wzrokiem pałającym od trunku i namiętności? Tu, na tle blado oświetlonego okna, w powłoczystych festonach rysuje się firanka bogata. Zapewne to wytworny gabinet świetnej i bogatej a jednak nieszczęśliwej pani, której serdeczna jaka tęsknota, sen z powiek spędza. Siedzi może ona, śród ciszy nocnej, na miękko usłanem siedzeniu; wielkie źwierciadło odbija strojną i piękną jej postać, ale ona nań nie spogląda, bo źrenice jej, mgłą żałości zaszłe; łzy moczą batystową chustkę i serce boleśnie uderza pod koronką i jedwabiem.

Tam znowu widzisz po za oświetloną szybą parę wazonów kwitnących, i miękkie gałązki bluszczu wijące się, po ramach okna. Za oknem tem, w skromnym cichym pokoju, przy świetle bladawej lampy, siedzi może szczęśliwa para narzeczonych dwojga, lub małżonków młodych, i gwarzy z sobą serdecznie, długo. Godziny upływają, noc ma się już ku końcowi, a oni jeszcze dość się nagadać nie mogą; bo jedno drugiemu przez oczy i usta chciałoby całe serce, całą duszę swą wypowiedzieć, a na to czasu zamało, zawsze zamało mają.

Gdzieindziej jeszcze migoce cóś po za szybą, zda się ręka kobieca, pilna, pracowita, zapewne w igłę zbrojna. To szwaczka jakaś uboga; kończy szycie kosztownej sukni, biegłym jej powierzonej rękom. Późno już, a ona szyje ciągle, szyje z zapałem, a na ustach jej uśmiech igra i na czole osiadł spokój cichy, bo praca jej ulży trudu ukochanemu mężczyznie, który życia jej towarzyszem jest drogim, i da nową, śliczną sukienkę dziecięciu małemu, co teraz śpi obok niej słodkim snem aniołów. Być może, iż uboga szwaczka ze szczęściem w sercu szyje w nocnych godzinach strój kosztowny dla bogatej pani, która w tej samej porze czuwa także, ale tęskni i płacze.

Jedno śród nocy oświetlone okno, zda się rzecz drobna, a ileż powiedzieć może, ile zadać zagadnień! Nie uważasz, nie patrzysz na nie, przechodzisz mimo, a nie wiesz żeś minął dramat albo sielankę, miejsce występku lub siedlisko wytrwałej cnoty, świątynię szczęścia lub żałości bezdnię. Te okna pojedyńcze śród nocnej migocące doby, to oczy, przez które patrzą rozpacze i rozkosze, nałogi występnych i wspaniałe myśli mędrców, nadzieje, prace, trwogi, smutki, marzenia i poezje ludzkich żywotów.

Mieszkańcy miasta znają po imieniu te wszystkie okna, i ciekawemu, pytającemu, powiedzieć mogą: oto okno uczonego, rzemieślnika, gracza, studenta, nieszczęśliwej pani, szczęśliwej szwaczki, tylko co przyszłej na świat istoty i człowieka który tej nocy świat ten opuszcza. Patrzysz na te nocne oczy miasta i w długiej zadumie snujesz myślą różne historje istnień człowieczych…

Powoli jednak, stopniowo gasną światła te jedno po drugiem; a natomiast kraniec horyzontu poczyna barwić się pierwszemi dnia brzaskami. Niby strojna pani w źwierciedle, słońce wstępując na niebo, przegląda się naprzód w szerokiej wstędze rzeki, srebrne jej fale zasnuwa barwą błękitu, a w głębie wód rzuca myrjady drgających, migocących złocistych iskier. Niby wywołane z toni czarodziejską mocą świateł, wnet na powierzchni ukazują się drobne łódki rybackie, i hyżo mkną po spokojnych falach; wiosła wesoło pluskają w wodzie, a niekiedy prosta piosenka rybaka rozbrzmi w cichem jeszcze powietrzu rannem i zmilknie wkrótce śród wysokich i skalistych wybrzeży.

Potem wieże kościelne budzą się pod obłokami; krzyże błyskają u ich szczytów słońcem ozłocone, a pod krzyżem, dzwony brzmią srebrzysto przeciągle. Za miastem i za rzeką drogi szerokie napełniają się jadącymi i idącymi ku miastu ludźmi, rozświecają się pobliskie wzgórza obsiane zbożem lub obrosłe sosnowemi borami. Latem odzywa się na łanach wołanie oraczy, lub gwar nadchodzących żniwiarzy; zimą, szerokie płachty śniegowe świecą czystą bielą, a na sosnowych borach szron błyszczy połyskami brylantów, i cyple lodu niby kryształowe smugi wieszają się po gałęziach.

Na ulicach z wejściem dnia nowego robi się znowu gwarno i ludno. Krzyczą Izraelici, turkoczą powozy, brzmią śpiewem kapłanów kościoły. Budzą się matki przy kolebkach dzieci, do pracy biorą się wyrobnicy; uboga szwaczka ze szczęściem w sercu, odnosi bogatej pani strój ukończony śród bezsennej nocy, a bogata pani, po bezsennej nocy, także z uśmiechem na ustach a smutkiem w piersi, wyjeżdża karetą do kościoła, aby poskarżyć się przed Bogiem na swą ozłoconą niedolę.

I znowu między ścianami domostw wre, kipi, boli i śmieje się życie trzydziestu tysięcy ludzi.

Taką jest zewnętrzna i wewnętrzna postać miasta, którego nazwanie każdy mniej więcej oświecony mieszkaniec kraju znać musi, i z łatwością znaleźć może na jeograficznej karcie – ale które w jeografji powieściowej, dla różnych a różnych przyczyn, oznacza się nic nie mówiącą literą X.

II

W mieście tedy X., w porządnem mieszkaniu o czterech pokojach, położonem na dolnem piętrze jednej z większych kamienic, zapadał zmrok dnia wiosennego, i mimo że na świecie było bardzo ciepło i pogodnie, w dość dużym bawialnym pokoju palił się na kominku ogień.

Przed ogniem, na wpół leżała w głębokim fotelu kobieta, a profil twarzy jej ostro rysował się na czerwonawem tle płomienia. Byłato twarz chuda i żółta, o rysach spiczastych, mocno wystających kościach policzkowych, o oczach wklęsłych i bez połysku, patrzących z pod brwi czarnych i energicznie zarysowanych. Nad pomarszczonem czołem, gładko zaczesane pasma czarnych włosów wydobywały się z pod białego czepka, szeroką oszytego listwą; wązkie, i blade usta zwarte były z wyrazem cierpienia i jakby ciągłego, głucho wrzącego wewnątrz gniewu. Ubrana była w czarną wełnianą bluzę z szerokim kołnierzem z białego płótna, który zmięty i niedbale opadający, ukazywał szyję żółtą, wyschłą i pomarszczoną. Z pod takichże płóciennych szerokich mankietów, wysuwały się wyschłe białe ręce, o wydatnych błękitnych żyłach i długich chudych palcach, z których na jednym błyszczała przed ogniem złota ślubna obrączka.

Było w kobiecie tej coś niewymownie a podwójnie – bo fizycznie i moralnie cierpiącego. Nogi jej wystawione na działanie płomieni, i aż do kolan owinięte w grubą czarną flanelę, spoczywały na wysoko usłanych poduszkach; dość było spojrzeć na ich bezwładną sztywność, aby odgadnąć iż były sparaliżowane. Choroby długie, snać bolesne a różne, tak pomarszczyły, zmięły i zżółciły rysy twarzy, że trudno było wyczytać z niej wiek kobiety; nie musiała być jednak starą, bo włosy miała jeszcze zupełnie czarne. Kierując się najbliższem przypuszczeniem, można było dać jej lat czterdzieści. Przypatrzywszy się bliżej, można też było poznać, że była ona niegdyś piękną. Wzrost musiała mieć wysoki, oczy wielkie i czarne, usta małe, czoło wysokie. Teraz zaledwie widzialne ślady te dawnej piękności, migotały kiedy niekiedy przed okiem patrzącego, z poza bolesnej zasłony, jaką na nie rzuciły nie tyle lata, ile choroby i burze wewnętrzne.

W ostrym wyrazie zapadłych oczu, a surowem i nieco szyderczem zagięciu ust bladych, w niecierpliwym ruchu palców chudych, machinalnie szarpiących szorstką materję sukni; znać było gwałtowny bunt w chorem ciele chorego ducha; znać było, że wszelka słodycz uciekła z serca tej nieszczęśliwej kobiety, wygnana żalem za młodością, pięknością i zdrowiem. Potem, i sam żal ten przepalił się w zbolałej piersi na gorycz pełną żółci i niechęci, na ciągłe głuche i niepohamowane rozdrażnienie.

Wszystko co otaczało tę smutną postać, było również dziwnem jakiemś osmuceniem nacechowane. Sprzęty nie wykwintne wprawdzie, lecz porządne i gustowne, mogłyby pięknie ubierać mieszkanie; ale stały sztywne, niczyją nigdy ręką nieporuszone, miejscami kurzem pokryte. Nigdzie żadnej ozdóbki, żadnego kwiatka; nic miękkiego, nic mówiącego do serca lub umysłu. Cóś konwencjonalnego i urzędowego było w białych firankach z haftowanego muślinu, wiszących u okien, i w lampie, która sama jedna stała przed kanapą na stole nagim. Krzesła pod ścianami stały martwo ociągnięte białem płótnem, niby w śmiertelne ubrane koszule. Pomimo majowej pogody okna szczelnie zamknięte i zaklejone były, a w pokoju powietrze nie odświeżone ożywczym prądem, tchnęło stęchlizną i kurzem. Jedynym przedmiotem posiadającym tu nieco życia i poezji, było piękne palisandrowe pianino otwarte, z rozłożonym na pulpicie marszem żałobnym Szopena. W istocie, ktokolwiek grywał na tym instrumencie obok tego zżółkłego skieletu kobiety, w tym pokoju podobnym do grobu, nie mógł zeń innych, jak żałobne wydobywać tony.

Za oknami na ulicy roiła się ludność ruchem wzmożonym piękną pogodą, i żwawo partemi do końca sprawami znikającego dnia. Chodnikiem szły wracające z przechadzki pary, prowadząc się pod ręce i gwarząc wesoło; różnobarwne kapelusiki kobiet, strojne w pióra i kwiaty, i zgrabne czapeczki młodych mężczyzn co chwilę migotały za szybami. Kiedy niekiedy zabrzmiał tuż za oknem srebrzysty, przyzwoitością powstrzymany śmiech młodziutkich jakichś ust kobiecych albo zniżonym głosem wymówione, a pełne miłośnego znaczenia słowo jakiegoś rozkochanego w towarzyszce przechadzki, mężczyzny, wniknęło z za szyby w głąb mieszkania. To znowu z głuchym turkotem i brzękiem uprzęży przeleciał środkiem ulicy piękny powóz pełen wesołych pań i panów; to parę doróżek przemknęło szybko; to znów gdy turkot ucichł cokolwiek, dochodził zdala głos szarmantki zapamiętale wygrywającej skoczne polki, albo któś zagwizdał wesołą piosenkę, albo gruppa Izraelitów zatrzymała się na chodniku, i zaszwargotała o dziennych zarobkach.

Cały ten gwar uliczny, wszystkie te odgłosy zabawy, miłości, ruchu i interesów, pełną przejmującego smutku sprzecznością obijały się o ściany cichego i zamkniętego szczelnie mieszkania sparaliżowanej kobiety. Sam nawet ogień na kominku, zwolna i blado płonąc, zdawał się wstydzić świetności majowego wieczoru, który miljony gwiazd zaczynał rozrzucać po szafirowem niebie, i ogarniał miasto ciepłem tchnieniem zstępującej letniej nocy.

Chora kobieta nie zważała na to co się za oknami działo. Zagasłym wzrokiem wpatrywała się w płomień; chude jej palce mięły bezustannie wełnianą materję sukni, a zwarte i wązkie usta poruszały się kiedy niekiedy niedosłyszalnym, ale wyraźnie gorzkim, niecierpliwym szeptem.

W końcu podniosła opuszczoną na pierś głowę, z trudnością poprawiła się na fotelu, i słabym głosem zawołała:

– Teklo! Teklo!

Na wołanie to z drugiego pokoju wbiegła służąca. Chora kobieta z trudnością twarz do niej zwróciła.

– Pójdź, zobacz przez okno czy mąż mój wraca?

W głosie jej była przeciągłość zwyczajna u fizycznie cierpiących ludzi, ale zarazem cierpkość i ostrość tonów.

Sługa podeszła do okna, popatrzyła przez szyby, i rzekła.

– Nie widać!

Chora poruszyła się niecierpliwie, usta jej zacięły się silniej jeszcze, a drżące palce zaczęły niecierpliwiej miąć i szarpać suknię.

Upłynął kwandrans; ogień na kominku zagasać począł, zmrok coraz gęstszy panował w pokoju.

– Teklo! Teklo! zawołała znowu siedząca u komina kobieta. – Pójdź, zobacz przez okno czy mąż mój wraca? rzekła do wchodzącej sługi.

Sługa spojrzała przez szyby i znowu odpowiedziała.

– Nie widać!

Tym razem chora rzuciła się na fotelu tak gwałtownie, jak tylko pozwalały jej na to bezwładne nogi.

W pokoju ciemno już było zupełnie.

Służąca rozświeciła w pokoju, i dołożyła drewek na kominek, które buchnęły żywym płomieniem. Uczyniwszy to miała odejść; ale zatrzymała ją niecierpliwym gestem chora.

– Idź przed bramę, i zobacz czy mąż mój wraca – wyrzekła z trudem.

Sługa wyszła, a po kilku minutach wróciła i przechodząc przez pokój rzekła:

– Mąż pani wraca.

Na te słowa drżące palce chorej przestały szarpać suknię, podniosły się w górę, i z chorobliwym pośpiechem zaczęły poprawiać szeroką listwę czepka, i przygładzać pasma włosów nad czołem. Potem przesunęły się po fałdach bluzy, układając je z całą możebną symetrją, i odwinęły starannie mankiety rękawów. Przy tych czynnościach żywo błyskała na palcu złota obrączka ślubna, zapadłe, zagasłe oczy nieszczęśliwej, błysnęły.

III

Ktoby po wyrzeczonych do tej czterdziestoletniej i schorowanej kobiety słowach: „Mąż pani wraca”, spodziewał się ujrzeć podobnego do niej wiekiem i powierzchownością mężczyznę, zdziwiłby się niesłychanie na widok wchodzącego.

Zdawało się że razem z nim do posępnego pokoju wpłynęła struga młodości i życia.

Wyglądał na lat najwięcej trzydzieści; gęste ciemne włosy mnóstwem pierścieni otaczały kształtne czoło, ciemne wielkie oczy ciskały iskry z pod długich rzęsów. Wzrost miał średni, cerę gorącej, śniadej bladości, profil twarzy o regularnych grekich zarysach. Pod ręką niósł dużą tekę pełną papierów.

Zaledwo drzwi zamknęły się za wchodzącym, chora kobieta wyprostowała na fotelu leżącą dotąd postać, chorobliwe rumieńce wystąpiły na jej żółte policzki.

– A przecież, przecież wracasz, Auguście! zawołała cierpko; sądziłam że dziś nie będę już miała honoru widzenia pana!

Mężczyzna położył tekę na stole, i siadając odrzekł spokojnie:

– Wróciłem dziś później niż zwykle, bo miałem w biórze pilną pracę, której nawet część nie skończoną przyniosłem do domu, aby ją w nocy ukończyć.

Kobieta zaśmiała się głośno, ostro.

– Praca! praca! – zawołała, to tylko wymówka, aby w domu nie siedzieć, aby mnie widzieć jak najmniej! Zapewne znalazłeś za domem milsze jakie od mego towarzystwo, w którem ci czas przyjemnie upływa! Co? mówże! nie żenuj się! – męcz mię, morduj, zabijaj do reszty!

Głos jej drżał i chrypł coraz bardziej, zapadłe oczy błyskały i palce szarpały suknię.

Po ustach młodego mężczyzny smutny przebiegł uśmiech, ale wzrok jego głęboki i łagodny spokojnie utkwił w rozognionej twarzy kobiety.

– Anastazjo! – wyrzekł z wielkim spokojem, znowu dziś rozdrażnioną jesteś! – uspokój się, bo bardziej cierpieć będziesz!

Cierpieć! cierpieć! krzyknęła kobieta; alboż mogą być większe cierpienia jak moje? alboż mogą być większe męki jak te, które ponoszę siedząc tu u komina, niedołężna i sama jedna, wtedy, gdy ty przecież chodzisz po świecie i spotykasz je, wszystkie strojnisie te i zalotnice, co to rade temu, że młode i nieszpetne, chciałyby wszystkich mężczyzn pociągnąć za ogonami swoich przebrzydłych sukien! Wieleś ich dziś widział, tych maseczek? – bardzo patrzyły na ciebie? cóż? – mówię nie żenuj się!

Zaśmiała się znowu przykrym śmiechem. August nie odpowiadał, czoło na dłoń pochylił, i zamyślone oczy utkwił w przestrzeń. Anastazja wpatrywała się w niego rozognionym wzrokiem, i nowym miała wybuchnąć wyrzutem, gdy służąca wniosła przyrządy do herbaty, i postawiła je na stole przed kanapą.

– Jak tu duszno! rzekł budząc się z zamyślenia mężczyzna, i zbliżył się ku oknu. – Anastazjo, czy pozwolisz otworzyć lufcik, aby wpuścić nieco świeżego powietrza?

– Nie otwieraj! krzyknęła kobieta czyniąc gwałtowny gest obiema rękami – zawieje mię, będę kaszlać! Ty wiesz że powietrze mi szkodzi, i dla tego chcesz okno otwierać. Zapewne! miłoby ci było abym już raz umarła! Byłbyś młodym wdowcem! zrobiłbyś świetną partję! Pewno! pewno! chce się panu mieć młodą żoneczkę, zdrową i ładną, a postarzała od choroby i niedołężna niech sobie idzie ad patres, byle prędzej! Otwieraj lufcik! otwieraj! niech umrę! niech ci z drogi ustąpię i losu nie zawiązuję! Może nawet całe okno otworzysz – byle prędzej zabić mnie i pozbyć się niepotrzebnego grata!

Mężczyzna słuchał tego potoku wyrazów z rękami założonemi na piersi. Zrazu brwi jego zsunęły się niecierpliwie i wargi zadrżały; ale w mgnieniu oka był znów spokojny jak wprzódy.

Gdy Anastazja przestała mówić, przeszedł zwolna pokój, zbliżył się do zastawionego stołu, i zapytał całkiem spokojnym głosem:

– Czy chcesz abym ci nalał herbaty?

– A zdaje mi się! – zawołała ciągle wzburzona kobieta; czy może już nawet i szklanki herbaty żałujesz dla mnie? Masz słuszność! wszak żyję z twojej pracy, i nic ci nie wniosłam w dom oprócz choroby! Ale nie lękaj się! nie długo już będę korzystać z twojej wspaniałomyślności; ustąpię miejsca drugiej, która będzie miała zdrowe ręce do nalewania herbaty i tobie i sobie.

August i tym razem nic nie odpowiedział, ale wargi jego silniej niż wprzód zadrżały i zbladły. Ze spokojem jednak i cierpliwością niezmąconą przystawił do fotelu Marji niewielki stoliczek, i umieścił na nim nalaną szklankę herbaty. Chora popatrzyła na nią.

– Cóż to? zawołała, nalałeś mi czystej wody! wiesz że nie lubię lekkiej herbaty – ale odgadłam że mi jej żałujesz!

August wziął szklankę, i dolał herbatniego odwaru.

– A teraz dajesz mi czarną jak atrament! rzekła kobieta, usuwając podawaną sobie szklankę; chcesz mię w suchoty wpędzić! zapewne, od suchot prędzej umiera się niż od paraliżu!

Tym razem ciemne oczy Augusta cisnęły iskrami. Nic jednak nie powiedział, tylko zawołał służącej.

– Nalej dla pani herbaty – i zaczął milcząc przechadzać się po pokoju.

I Anastazja umilkła – wodząc za nim oczami w których najrozmaitsze drgały wzruszenia gniewu, goryczy, żałości.

– O czemże tak myślisz? czemu nie mówisz do mnie? – spytała po chwili z szyderstwem.

August przeciągnął rękę po czole.

– Zmęczony jestem, Anastazjo, wyrzekł powoli; miałem dziś wiele pracy i zmartwienia.

– Zmartwienia? zawołała kobieta; cóż to? czy nie sercowe jakie nieszczęścia spotykają pana?

Znowu gorzki uśmiech przebiegł usta mężczyzny.

– Nie, odpowiedział spokojnie; miałem dziś zajście z naczelnikiem bióra, który wymagał odemnie czegoś niezgodnego z honorem moim.

Anastazja żywo obróciłą się ku niemu.

– I cóż? może przez zajście to stracisz miejsce.

– Może, odpowiedział August.

– O ja nieszczęśliwa! łamiąc drżące ręce zawołała kobieta – jak on spokojnie o tem mówi; stracić miejsce! ależ to rzecz okropna, z głodu poumieramy! Alboż ty myślisz zresztą co się ze mną stanie? po co było sprzeciwiać się naczelnikowi?

August stanął na środku pokoju.

– Anastazjo! rzekł stanowczym głosem; póki ja żyję i zdrów jestem, nie doświadczysz niedostatku; jak zaś zapracuję na byt nasz, o to nie pytaj, i nie mów abym dla chleba pozbywał się honoru, bo pojęcia twoje utraciły przez chorobę dawną swą jasność, i sama nie rozumiesz tego co mówisz.

Na dźwięk pełnego spokojnej energji głosu Augusta, Anastazja umilkła; nie uspokoiła się jednak, bo oczy jej błyszczały wciąż gorączkowo, biegając niecierpliwie z przedmiotu na przedmiot, a drżące palce znowu suknią szarpać zaczęły.

August w milczeniu usiadł przy otwartem pianinie, i dotknął rękami klawiszów. Na dźwięk instrumentu Anastazja drgnęła całem ciałem, i wyciągając przed siebie obie ręce, krzyknęła:

– Nie graj! nie graj! nie mogę w tej chwili znieść muzyki!

August powstał, i znowu zaczął milcząc chodzić po pokoju. Chora znowu wiodła za nim niespokojnym rozdrażnionym wzrokiem; wązkie usta jej to zaciskały się, to rozwierały, ręce drżały coraz bardziej.

– O czemże tak myślisz? zawołała w końcu głosem objawiającym najwyższe wzburzenie; zapewne o tych młodych i zdrowych i ładnych maseczkach, które spotykałeś dziś na mieście! i porównujesz je ze mną, i myślisz że nie masz w domu szczęścia! że wracając zmęczony i zmartwiony znajdujesz postarzałą i schorowaną kobietę, grzejącą u komina bezwładne nogi, i nie masz obok siebie ładnych usteczek, któreby ucałowały twoje młode usta, i młodej dłoni któraby z pieszczotą przesunęła się po twem zmęczonem czole! Ty myślisz o tem wszystkiem, prawda? i pragniesz aby tu na mojem miejscu usiadł coprędzej jaki młody aniołek w bieli, i składając rączki powiedział: „kocham cię Auguście!” A tybyś wtedy zapomniał o wszystkich smutkach swoich, ukląkł przed nią, i odpowiedział także: „kocham cię!” A temu wszystkiemu ja stoję na przeszkodzie! Och!..

Coś nakształt okropnego łkania ozwało się w piersi nieszczęśliwej; obiema dłoniami oparła się o poręcz fotelu i pochylona, rozogniony wzrok wlepiała w twarz męża, który stał naprzeciw niej, nieruchomy, z rękami założonemi na piersi, z oczami ciskającemi iskry z pod brwi zmarszczonych.

– Ach tak! wołała dalej głosem przerywanym od wewnętrznych jęków, które jej wyschłą wstrząsały piersią – tak, ty myślisz o tem wszystkiem; ty pragniesz miłości, pragniesz szczęścia, których ja ci dać nie mogę! Widzę to z twojej twarzy coraz bledszej, z twoich oczów coraz smutniejszych! Powiedz? może już kochasz kogo? cóż? czy piękna twoja ukochana? jakie włosy ma, jasne czy czarne? rączkę musi mieć śliczną, bo wiem że lubisz piękne ręce u kobiet! Cóż? odpowiadaj!..

August nie odpowiadał. Po czole jego przechodziły chmury, z oczów strzelały błyskawice; usta zwarły się boleśnie i zbladły. Zdawało się, że jakiś krzyk straszny, jakieś słowo okropne już już miało mu wyrwać się z piersi – i zatrzymywał je w sobie całą mocą woli męzkiej.

Anastazja drżała, rumieńce coraz silniejsze wybijały się na jej policzki wychudłe. Przez chwilę nie mogła głosu z piersi wydobyć!

– Odpowiadajże! zawołała znowu z wielkiem wysileniem; czy słyszysz? pytam ciebie czy kochasz już kogo? czy ona bardzo piękna? czy powiedziała ci, że cię kocha? Odpowiadaj! niech posłyszę i umrę!

August nie odpowiadał.

– Odpowiadaj! strasznym głosem krzyknęła Anastazja, i bezprzytomną ręką pochwyciwszy ze stołu srebrną łyżeczkę, cisnęła ją na niego. Łyżeczka brzęknęła na posadzkę – August jakby się ze snu obudził. Spojrzał na przedmiot leżący u stóp swoich, i na wykrzywioną szalonem uniesieniem twarz żony; z czoła i oczu jego zniknęły chmury i błyskawice, a na ich miejsce zjawiła się niezmierna, bezbrzeżna litość.

– Nieszczęśliwa! – wyrzekł zcicha. Anastazjo! upamiętaj się! uspokój! rzekł zbliżając się do żony głosem w którym obok męzkiej stanowczości była wielka dobroć.

Na te słowa kobieta załkała głośno, obiema rękami uczepiła się jego ręki, i namiętnie przycisnęła ją do ust. Jednocześnie dwa strumienie łez popłynęły z jej zapadłych oczu.

– Auguście! zawołała, przebacz mi! ja cię kocham!

Przy tych wyrazach wpatrzyła się w piękną twarz męża z wyrazem namiętnej, niepohamowanej miłości, która straszny stanowiła kontrast z jej pomarszczoną, zestarzałą twarzą, i niedołężną wyschłą postacią.

– Brzydka jestem i chora, zestarzała i bezwładna, jęczała cisnąc ciągle rękę jego w swych dłoniach – a kocham cię tak jak wtedy kiedym była zdrowa i ładna, i kiedyś mię brał za żonę niewiedząc sam, co sobie gotujesz! Wszak prawda Auguście, żem była wtedy ładna choć starsza o lat dziesięć od ciebie, i ty na wiek mój nie zważałeś, bo pociągnęłam cię memi czarnemi oczami, i moją szaloną dla ciebie miłością! Później Bóg ukarał mię chorobą, może za grzechy młodości; starość prędzej niż trzeba było, nadeszła – a teraz tyś młody i piękny, ja trup przywiązany do ciebie, przy którym ty sam bledniesz i schniesz! Tak, wyglądam jak trup, ciało moje uschło i zżółkło – ale serce żyje!

To mówiąc wypuściła rękę męża, i drgającemi palcami targała taśmy czepka. Rozwiązał się czepek, opadł z głowy, a z pod niego rozwinęły się długie, gęste, czarne jak heban włosy, opłynęły wełnianą bluzę, i końcami dotknęły posadzki.

Anastazja obie ręce zatopiła w tych prześlicznych kruczych włosach – i z oczami wlepionemi ciągle w twarz męża, mówiła.

– Patrz! jak dziwnie wyglądać musi chuda, żółta i pomarszczona twarz moja, śród tych włosów które wraz z sercem same jedne młodemi u mnie zostały! Nieprawda, że wyglądam jak czarownica, która z czaszki młodej dziewczyny zdarła prześliczne włosy, i przylepiła je do swej starej skóry? A jednak wtedy gdyś mię brał za żonę, włosy te dobrze przypadały do twarzy mojej białej jeszcze i świeżej. Pamiętasz? jak gdy siedząc tam… w altanie… rozwinęłam przed tobą moje warkocze… ty wtedy pierwszy raz powiedziałeś że mnie kochasz – i byliśmy zaręczeni! Ja umyślnie pokazywałam ci bogactwo włosów moich, bo wiedziałam że cię zachwycę – a kochałam cię, i chciałam żebyś mię kochał choć byłam dziesięć lat starsza od ciebie! Patrz i teraz jeszcze włosy mam piękne! kochaj przynajmniej włosy moje, Auguście!

Na bladej twarzy Augusta grały i walczyły różne wzruszenia: wstrętu, boleści, litości. Ostatnia zwyciężyła. Usiadł obok rozżalonej i rozdrażnionej kobiety, ujął jej rękę, i patrzył na nią z żalem, i dobrocią.

– Anastazjo! rzekł z cicha – los dotknął cię wielkiem nieszczęściem, powinnaś się z niem pogodzić. Bądź łagodniejszą i więcej mężną; lżej ci z tem będzie; co do mnie, nigdy cię nie opuszczę.

Kobieta gorzko zaśmiała się, i znowu szarpać suknię poczęła.

– Nie opuścisz! nie opuścisz mię! szeptała – ale też i kochać mnie nie możesz! Ja wiem że to niepodobna! Jesteś i będziesz nieszczęśliwy przezemnie! a mnie tu boli, boli.

Przycisnęła obie ręce do piersi, i krzyknęła z niepowstrzymaną boleścią.

– Boże mój! jeden rok, jeden miesiąc, jeden tydzień zdrowia, młodości i piękności – a potem umrę z ochotą!

August powstał. Na twarzy jego było zmęczenie niezmierne. Nic powiedzieć nie mógł, nie miał siły.

– Dobranoc ci Anastazjo, wyrzekł tylko całując jej rękę – połóż się i uśnij, może sen da ci choć trochę spokoju.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre