Kitabı oku: «Cnotliwi», sayfa 18

Yazı tipi:

– Przepraszam! Gdybym był na miejscu tego męża o którym mówił pan Gaczycki, a który… tedy… tak dbał o moralność swego domu, a nie wiedział że w swoim domu.. ma… tedy… gdybym był na miejscu tego męża… Zatrzymał się chwilę, jakby namyślając się, a potem wyrzekł: tedy… byłbym wielkim głupcem!

Tym razem we wszystkich stronach salonu wybuchnął śmiech głośny i długi, bo śmiać się z głupców cały świat uznaje za rzecz zupełnie przyzwoitą.

W sześć lat potém

O kilkanaście mil od miasta X. piękną górzystą okolicę przerzyna szeroka pocztowa droga, wspaniale przyozdobiona rosnącemi z obu jej stron drzewami starych i wyniosłych dębów, wierzb i jarzębin.

Po nad drogą tą stoi pałacyk nie zbyt wielki – ale pięknej lekkiej struktury, otoczony balkonami wykładanemi marmurem, ukoronowany wysmukłą z blaszanem pokryciem wieżyczką, u stóp której rozciąga się szeroki taras napełniony zamorskiemi roślinami. Pałacyk ten otaczają ogrody o cienistych starożytnych alejach, park z szerokim stawem, grotami, wodotryskami i posągami, zwierzyniec po którym między rzadką kolumnadą gładkich sosen i w gęstwinie gajów brzozowych mkną złociste daniele, albo z szelestem łamiąc gałęzie przebiegają hoże sarneczki.

To pańskie i pełne smaku mieszkanie, otaczają łany szerokie i żyzne; po wzgórzach widniejących zdaleka, nad szumiącemi potokami osiadły wsie z porządnie pobudowanemi i malowniczo rozsianemi domami. O wiorstę odległości wznoszą się grube i wysokie mury obszernej jakiejś fabryki, a około niej mrowią się ludzie, i rozlega się turkot a stuk mnogich machin. Niedaleko fabryki ciągną się niższe od niej ale wielkie budowy, niby szpitale jakieś lub szkoły; a na najwyższem wzgórzu bieleje duży murowany kościół, i kilka wyniosłych marmurowych grobowców strzela w obłoki złoconemi krzyżami.

Gdzie spojrzeć wokoło dworu tego widoczne zobaczyć można oznaki ładu, dostatku, pracy, przemysłu, czyjejś rozumnej a dobroczynnej zapobiegliwości. Piękna natura połączyła się tam z pracowitą ręką i wyższą myślą człowieczą, a współka ta utworzyła światek malowniczy, zamożny, widocznie przemyślny, w którym swobodnie oddychała pierś każda, i każdy umysł znajdywał przedmioty na których mógł zatrzymać się z pożytkiem i upodobaniem.

Niedaleko pałacu, tuż naprzeciw parku który go otaczał, bieleją obszerne murowane budowy stacji pocztowej, a przed nią od czasu do czadu zatrzymuje się i dźwięczy dzwonek podróżnych – jeszcze jeden odgłos życia i ruchu wlewając w ożywione i zaludnione miejsce.

Dzień majowy miał się ku schyłkowi, słońce zatoczyło się już za wzgórza zamykające widnokręg, a zbliżała się ta najpiękniejsza letnich dni pora, gdy nadchodzący wieczór walczy z ostatniemi brzaskami znikającego dnia, a świat okrywa się tajemniczym półcieniem, śród którego z ostatnim świegotem usypiają utulone w gałęziach ptaki, a drzewa i rośliny zdają się zapadać w marzenie wydające z siebie woń zdwojoną. Wtedy gwiazdy jedna po drugiej wypływają na szarawe a pogodne obłoki; nowy księżyc bledziuchną półobręczą migotać zaczyna między gałęźmi, słowik odzywa się zdala urywanemi tonami, witając noc, która mu niesie natchnienie. Na skraju widnokręgu purpurą i złotem iskrzy się jeszcze szeroki pas obłoków, niby ostatnie pożegnanie słane ziemi od dnia, który kędyś w inne zatacza się strony.

O takiejto porze, po cienistej starożytnej alei, obok której za wytwornemi sztachetami widać było biały pas drogi pocztowej, powolnym i zadumanym krokiem przechadzała się młoda i piękna kobieta. Ubrana była w białą powłóczystą suknię, a w wysoko wzniesionych płowych włosach, kwitła świeżo znać zerwana pyszna różowa centyfolja. Wyglądała na lat dwadzieścia kilka. Pomimo zamyślenia z jakiem się przechadzała, twarz jej miała cechę zupełnego moralnego spokoju i zadowolenia; gładkie czoło było wypogodzone, a wielkie szafirowe oczy patrzyły na świat z tym spokojem i tą cichą radością, jaka płynie z dojrzałości ducha, i ze zgody w jakiej człowiek zostaje z samym sobą. Krok jej był pewny i śmiały; formy ciała lubo wysmukłe i delikatne, oznaczały zdrowie fizyczne i siłę; na ustach spoczywał wyraz dobroci, i niby lekki odcień rzewnej zadumy.

Wokoło przechadzającej się kobiety cisza była zupełna, przerywana tylko szmerem owadów układających się śród trawy do nocnego spoczynku, albo pojedynczemi tonami słowika próbującego śpiewać w gęstwinach parku. Z drugiej strony pałacu wrzał jeszcze gwar i ruch żwawo partych do końca prac dziennych; turkotały wozy, huczały gospodarskie machiny, rżały konie i odzywały się liczne głosy ludzkie. Ale echo nawet całego ruchu, przez znaczną przestrzeń nie dochodziło do ogrodowej alei, w którą stopniowo zapadać zaczynał szarawy zmrok wieczorny, a nad którą sklepienie niebios ozdobiło się już kilkoma gwiazdami, niepewnem jeszcze światełkiem migącemi w obec nie zupełnie znikłego dnia.

Zdala, zdala, do uszu młodej kobiety przypłynął odgłos pocztowego dzwonka, zbliżał się coraz – aż umilkł u skraju parku, w stronie kędy była pocztowa stacja. Zwykły ten dźwięk nie przerwał zamyślenia, ani zwrócił nawet uwagi przechadzającej się kobiety. Nie przerywała swej przechadzki, i ze spokojem w oku biegła spojrzeniem poza przejrzyste sztachety, na pola kędy rozsiadała się coraz szerzej biała mgła letniego wieczora.

Nagle na drodze, tuż obok sztachet dały się słyszeć stąpania, i mężczyzna w podróżnem ubraniu, z wysmukłą i kształtną postacią zjawił się po drugiej stronie sztachet, powolnym krokiem przechodząc obok alei po której chodziła kobieta. Szedł twarzą zwrócony ku ogrodowi, może zdjęty ciekawością zajrzenia w głąb tej przepysznej massy zieleni, z za której błyskały w oddali białe ściany pałacu.

Młoda kobieta zwróciła też twarz ku drodze, i szli tak obok kilkadziesiąt kroków, przegrodzeni sztachetami i rzędem lip starych, patrząc na siebie a nie widząc swoich rysów powleczonych zapadającym mrokiem.

Nagle, nad zamykającemi widnokrąg wzgórzami, ostatnim, zdwojonym blaskiem zapłonął na chwilę iskrzący złotem i purpurą pas obłoków, z przeciwnej strony nad wierzchołkami drzew zamigotał księżyc srebrną półobręczą – a dwa te światła łącząc się, rozświetliły twarze dwojga ludzi.

Niby magiczną dotknięci siłą, oboje stanęli na miejscu jak wryci. Usta kobiety otworzyły się jak do wydania okrzyku, ale zadrżały i zwarły się; mężczyzna nagłym ruchem podniósł rękę do czoła i podniósł głowę, jak człowiek przed którym staje niespodziane a olśniewające go zjawisko.

Kilka sekund stali tak niemi, z przyśpieszonym dwóch piersi oddechem. Kobieta postąpiła pierwsza, szybko przebiegłą aleę, i stanęła na progu furtki wiodącej z ogrodu na drogę pocztową. Mężczyzna w mgnieniu oka był przy niej, i oboje wyciągnęli do siebie drżące dłonie.

– Pani! Wando! zawołał mężczyzna stłumionym od wzruszenia głosem.

– Panie Auguście! o, jakże niespodzianie ujrzałam tu pana! cichym szeptem wymówiła kobieta.

August patrzył na nią czas jakiś, nie mogąc i słowa wymówić.

– Dawno już nie widziałem pani! zaczął przerywanym głosem; widocznem było że wzruszenie mięszało mu ciąg myśli. Sześć lat! mój Boże! wszak to wiek cały… Przyrzekłem że szukać pani nie będę, dopóki nie będę miał prawa złożyć u stóp twoich całego życia mego… Stało się tak… jestem wolny… jadę do ciebie… Jakież to miejsce jest w którem panią znajduję?.. jakim sposobem pani tu jesteś?..

Umilkł; tchu mu do mówienia zabrakło. Na twarzy Wandy dziwne zagrały uczucia; zbladła, wysunęła dłoń z ręki Augusta, i odstępując od niego parę kroków, wyrzekła poważnym, niemal uroczystym głosem:

– Panie Auguście! znajdujesz się u progu domu pana Edwarda Gaczyckiego, a ja… jestem jego żoną! August zadrżał; głuchy jęk wydobył się z jego piersi, a księżyc który w tej chwili świetnie z za drzew wypłynął posępny blask rzucił na zbladłą twarz jego. Stał chwilę niemy, z pochyloną na piersi głową, z ręką bezwiednie naciśniętą na żelazną ozdobę furtki u której stali.

– O marzenia! o nadzieje ludzkie! – wyrzekł zcicha do siebie, i boleść wielka zawisła mu na ustach. Ale po chwili podniósł głowę, z miłością i bólem wpatrzył się w twarz Wandy, i odezwał się głosem w którym były całe skarby serdecznego ciepła:

– Teraz pragnę już tylko wiedzieć czy pani jesteś szczęśliwą?

– Zupełnie! odpowiedziała Wanda – a w głosie jej i wyrazie twarzy była prawda.

August zamyślił się długo, smutnie.

– Przebacz pani, zaczął po chwili, że uderzony nagłym ciosem którego wprawdzie mogłem się spodziewać, ale o którym nie byłem pewny że mię spotka, nie zdołałem odrazu ukryć boleści mojej. Sześć lat marzeń wypieszczonych głębokiem i niezatartem uczuciem; nieśmiałych, a jednak nieprzepartych nadziei snutych w cierpieniu i tęsknocie, i nagłe rozbicie się tych nadziei o słowo, słowo jedno – ale jak śmierć stanowcze, nie może przyjść człowiekowi bez jęku, choćby on tylko sekundę dźwięczyć miał w jego piersi. Przebacz pani, żem śmiał jęk ten wydać w obec ciebie – ale… jechałem z nadzieją, że jutro, pojutrze uklęknę przed tobą, i powiem ci to, czego mi niegdyś mówić nie było wolno… Gdy nadzieja taka rwie się i pęka, to i w sercu człowieka któremu ona życiem była musi zadźwięczyć struna boleści… Ale gdy pani szczęśliwą jesteś, to mi już lżej będzie ponieść w świat z sobą cierpienie moje…

Umilkł – po twarzy Wandy spływała łza. Łagodnym a poważnym ruchem ujęła jego rękę, i rzekła zcicha:

– Pójdź! zabacz jakiem jest życie i szczęście moje!

I szli oboje przez cieniste aleje, po których księżyc kładł białe szerokie smugi. Nad ich głowami rój gwiazd migotał na ciemnem sklepieniu, a z oddali słowik donośnemi tony przyśpiewywał wtórując ich myślom.

Zamyśleni i milczący doszli aż do miejsca w którem rozstąpiły się rzędy lip starych, otwierając przejście na szeroką, pełną kwiecia przestrzeń, u brzegu której stał pałac z oknami błyszczącemi światłem. Wstąpili zwolna po wschodach wiodących na wzniesiony balkon pałacu, i weszli do wnętrza mieszkania. Oświetlone salony przybrane były z bogactwem i smakiem; blask lamp odbijał się w licznych zwierciadłach, i oświecał po ścianach obrazy malowane mistrzowskim pędzlem. Obszerna bibljoteka zawierała skarby, któreby mogły stanowić rozkosz uczonego; wszędzie rozlewała się woń kwiatów w połączeniu ze spokojną ciszą, przerywaną tylko ostrożnem po kobiercach stąpaniem licznej służby.

Wanda zwróciła się do Augusta.

– Bogato tu i pięknie, ale nie to bogactwo pokazać ci chciałam; nie ono stanowi treść i ozdobę życia mojego! Pójdź pan dalej!

Wywiodła go na taras zapełniony kwiatami i wznoszący się wysoko nad okolicą całą. Przed oczami Augusta roztoczył się widok szeroki, oświetlony blaskiem księżyca, śród którego otaczające pałac wsie i budowy występowały z wyraźnością wielkich cieniów, narysowanych na tle światłem.

Wanda wiodła przez chwilę spojrzeniem wokoło; potem jedną ręką wspierając się o kwitnące tuż obok drzewo pomarańczy, drugą wskazała na rozległą przestrzeń rozłożoną u stóp jej pałacu, i rzekła:

– Patrz pan – oto królestwo nad którem panuję wraz z człowiekiem, którego żoną uczyniło mię przeznaczenie. Gdym po raz pierwszy przestąpiła próg jego domu, on mię przywiódł na to samo miejsce na którem stoimy teraz, i pokazując mi tę przestrzeń rozległą rzekł do mnie: „Oto jest miejsce w jakiem mamy przepędzić życie uczciwie i pożytecznie; oto bogactwa które Opatrzność złożyła w nasze ręce abyśmy umieli niemi rozrządzać z korzyścią dla siebie i innych; tu ma roztaczać się zadanie naszych dwóch istnień; tu ręka w rękę powinniśmy iść ku celom rozumnym a zacnym, pomagając sobie wzajemnie.”

Tak mówił Edward kiedy po raz pierwszy wprowadził mię tu jako żonę swoją, a z jego duszy przeszedł w moją duszę spokój i siła. Do owego czasu życie moje było tylko jednym ciągiem marzeń i przeczuć – tu, przy nim, pod kierownictwem jego nauczyłam się myśleć i działać, pojęłam rzeczywiste warunki i zadania życia. Uszanowałam wysoko człowieka który mię podniósł moralnie – a wierz mi pan, że jeśli mężczyzna zdoła przelać w kobietę siłę i treść swego ducha, to już kobieta ta mężczyznę tego pokochać musi koniecznie.

Umilkła Wanda na chwilę, potem mówiła dalej.

– Przed sześciu laty byłam smutna i rozżalona – on pierwszy wyrzekł do mnie słowa pociechy; źli ludzie ścigali mię potwarzą i obelgą – on mię od ich pocisków obronił; utraciłam matkę – on natychmiast podał sierocie dłoń przyjaźni i męzkiej opieki. Ujrzałam się na świecie samą jedną, poczułam pustkę w życiu, zapragnęłam domowego ciepła, obowiązków, tych wszystkich słodkich uczuć i nadziei, które są treścią i rozkoszą życia kobiety. On mi podawał to wszystko. Przyjęłam. Przyjęłam ofiarę jego zacnego serca, i nie żałuję tego, a tylko pragnę ofiary tej godną zostać na zawsze.

Przy ostatnich wyrazach głos Wandy zadrżał tonami niezmiernej czułości; słychać w nim było miłość i cześć dla człowieka o którym mówiła. August patrzył na nią; boleść miał w oczach, ale na twarzy wyraz tej rzewnej radości, którą człowiek sam smutny, czuje na widok zacnego szczęścia ukochanych swoich.

Wanda wyciągnęła znowu rękę, i wskazała liczne budowy rozsiane w przestrzeni, i oświetlone księżycem.

– Patrz pan, mówiła; tam mieszka ludzi mnóstwo, a wszyscy jemu zawdzięczają byt, spokój i światło. Oto jest fabryka którą on założył, a która dzielnie wzmaga ruch przemysłowy prowincji całej, dając pracę mnóstwu ludziom, a pracą tą zabezpieczając ich byt fizyczny, i podnosząc godność moralną; tam znowu wznosi się szkoła jego postawiona ręką, w której dzieci robotników i włościan nabywają wiedzy, i uczą się być uczciwymi; tu jeszcze jest szpital stworzony przez niego, jako schronienie dla cierpiących fizycznie i zmęczonych długiemi latami pracy; a tam leżą wsie pełne biednych i ciemnych ludzi, którym on, bogaty i wysoko urodzony, daje z siebie przykład uczciwości i pracowitego życia, którzy go wszyscy poważają i wzywają do rozsądzania swych sporów, pomagania im w nieszczęściach, radzenia w troskach. I w tem całem działaniu które on sobie wziął za cel istnienia, ja mu towarzyszę, jestem z nim wszędzie, zastępuję go często, radzę mu, pomagam, pocieszam go gdy smutny zawodami przywiązanemi do każdej pracy ludzkiej, wlewam weń nową siłę gdy zmęczony – i dumna jestem i szczęśliwa nad wyraz z tego, że mogę dzielić trudy i radości zacnego i rozumnego człowieka.

Cudownie piękną była Wanda gdy to mówiła. Twarz jej jaśniała wysokim nastrojem ducha, a biało przybrana jej postać w dumnych i szlachetnych zarysach odznaczała się na ciemnem tle drzew które ją otaczały. August patrzył na nią z uwielbieniem.

– A teraz, rzekła jeszcze, pójdź pan i zobacz główne zadanie i największą rozkosz mego życia!

I znowu powiodła go przez rzęd bogatych salonów aż weszli do małego pokoju, na którego białe ściany światło padało z płonącej na kominku alabastrowej lampy. W głębi pokoju tego stała kunsztownie rzeźbiona kolebka przysłoniona leciuchnem pokryciem z różowej krepy. Wanda uniosła przezoczystą zasłonę, i pokazała Augustowi uśpione, kilkunastomiesięczne dziecię.

– Oto syn mój! wyrzekła głosem w którym była najwyższa miłość i radość. Mam syna, panie, dodała po chwili; a gdy ci powiem że całem sercem odczuwam i całą myślą pojmuję wielkość i piękność imienia matki, pojmiesz ile szczęścia i nadziei dziecię to wlewa w me życie!

August zamyślił się nad kolebką długo, smutnie. Może myślał o tem, że jemu los nie dał ani odrobiny tych radości, ani jednej iskierki tego szczęścia których tyle roztaczało się tu wkoło niego; może przed wzrokiem jego wyobraźni stanęła w tej chwili posępna istota obok której tak boleśnie spędził swą młodość, a która dziś już leżała w mogile; może mierzył myślą przyszłość swą samotną, pozbawioną tej kobiety o której lata całe przemarzył, odartą z imion męża i ojca, i pytał samego siebie czy duch jego sprosta tej długiej jeszcze a tak smutnej przyszłości? Straszna sprzeczność jego losu z losem innych ludzi, uderzyła jego serce. Patrzył może w oczy przeznaczeniu, i pytał go o zagadkę swego życia.

Wanda odgadła albo odgadnąć pragnęła te myśli Augusta, bo patrzyła nań oczami w których drżały łzy litości, i błąkało się odległe dawnego uczucia wspomnienie. Podała mu obie ręce.

– Panie Auguście, rzekła; niegdyś mieliśmy sen krótki a poetyczny – w śnie tym wzajemnie zamarzyliśmy o sobie. Los stawiwszy między nami nieprzebytą zaporę, zbudził mię ze snu tego, i ukazując rzeczywiste życia potrzeby i powinności, przywiódł mię tu, abym była towarzyszką i pomocnicą człowieka z zacnem sercem, strażniczką bogactw które on włożył w moje ręce, matką i przyszłą przewodniczką dziecięcia tego. Twój sen trwał dłużej. Dziś przyszła chwila w której rozwiać się powinien. Zapomnij pan o tem co było, zostańmy przyjaciołmi, i obyś po przerwanem marzeniu znalazł taką rzeczywistość, do jakiej ja się z moich marzeń zbudziłam.

August uścisnął w milczeniu jej ręce. Nic nie odpowiedział, ale znać było po wyrazie jego twarzy, że ten sen przeszłości o którym mówiła kobieta tak wrósł mu w piersi głęboko, że mocował się z sobą z całej siły, aby uwierzyć że był on… snem tylko.

– Gdzież jest mąż pani? wyrzekł nakoniec. Pamiętam, żem miał dla niego zawsze szacunek wielki, i że kiedyś wyświadczył mi przysługę, z tą delikatnością i zacnością serca, które mu są właściwe. Chciałbym uścisnąć mu rękę.

– Edward, odparła Wanda, wyjechał do X. na dni kilka, i lada chwilę oczekuję jego powrotu. Zostań pan gościem naszym na długo. Gdy wróci, zobaczy tu pana z radością, bo często z nim rozmawiamy o tobie.

August zawahał się i przesunął ręką po czole.

– Nie, wyrzekł po chwili, podnosząc twarz bardzo bladą; nie miej mi pani za złe jeśli nie zostanę długo w twym domu. Nie trzeba aby sen miniony uwyraźniał się nazbyt przed oczami człowieka, jeśli na zawsze tylko snem pozostać winien. Zmąciłby mu on jawę tak, że z żalu po nim mógłby się zmącić sam rozum.

Odjadę zaraz, i wspomnienie o tobie, o pięknej duszy twojej, o twojem zacnem życiu powiodę z sobą nazawsze czyste i światłe. Teraz uczyń mi pani jednę tylko łaskę…

Wanda patrzyła na niego wzrokiem zapytania.

– Na ostatnie i nieodwołalne pożegnanie, rzekł August, zagraj mi pani jednę z tych pieśni, które niegdyś rozpoczęły sen nasz wzajemny o sobie, i były potem snu tego ozdobą… niech ją raz jeszcze posłyszę…

Po chwili w jednym z salonów Wanda grała, a August słuchał jej muzyki, myśląc może o owych chwilach wieczornych, w których przed laty ścigał uchem te same tony, okiem szukając śród mroku ulicy, błyszczącego u góry okna pierwszego piętra…

W kwadrans potem Augusta nie było już w pałacu. W furtce ogrodowej stała Wanda cała oblana światłem księżycowem; czoło na dłoń opuściła, po twarzy jej ciche i rzęsiste płynęły łzy. Zdala dochodził do niej znikający coraz odgłos dzwonka pocztowego, oddalał się coraz bardziej, aż umilkł całkiem zgłuszony przestrzenią. Wanda dumała jeszcze, i nie wiedziała może sama jak długo tak stała – nieruchoma i cicho płacząca. Nagle poczuła czyjąć rękę zwolna i łagodnie obejmującą jej kibić! Odwróciła się i zobaczyła obok siebie Edwarda. Twarz męża Wandy powleczona była łagodną powagą i wzruszeniem. Popatrzył na nią chwilę, i niosąc rękę jej do ust, rzekł:

– Wiem że był tu August. Spotkałem go o parę wiorst od domu…

I otworzył przed żoną objęcia. Wanda rzuciła się w jego ramiona.

– Edwardzie! zawołała, przebacz żem płakała! on taki nieszczęśliwy!

Łagodną i pieszczącą dłoń przesunął po czole jej i miękkich włosach.

– Wando moja, wyrzekł po chwili, alboż te łzy twoje obrażać mię mogą? alboż nie byłem sam świadkiem waszej chwilowej i poetycznej miłości? alboż nie wiem, że przeszłość nie przechodzi nigdy bezkarnie, i że prędzej lub później przychodzą od niej do człowieka wspomnienia, które choć na chwilę zamglą mu oczy i zachmurzą czoło żałością?

Pójdź ze mną droga, do domu naszego; tam znowu spokój i szczęście odzyskasz!..

I znowu przez cieniste aleje, zasłane szerokiemi płatami księżycowego światła, postępowała zwolna para ludzi. Ale tym razem kobieta ufnie i z miłością wspierała głowę swą na ramieniu mężczyzny; on jedną ręką otaczał jej kibić, a drugą dłoń jej na swej szlachetnej utulił piersi.

—–

A tam daleko – na drodze pocztowej jęczał i dźwięczał przeciągle dzwonek, i smutne oczy jadącego mężczyzny wpatrywały się w niebo ustrojone gwiazdami, jakby mu z serca pełnego boleści słać chciało pytania.

Dla czego gdy człowiek wędrujący po drogach ziemskich, widzi przed sobą szczęście i już, już ma je pochwycić, los stawia przed nim nieprzebytą zaporę; a gdy zaporę tę zniesie ręka przeznaczeń i człowiek znowu ku szczęściu swemu się rzuca, los staje między nim a przedmiotem jego pragnień, i woła znowu, nie można!? Dla czego najczęściej odmówionem jest ludziom to czego najbardziej z natury swej potrzebują! Czemu gorące serce nie ma na kogo przelać swej miłości? czemu kto działać pragnie, zamknięty jest losem w ciasnym zakresie działania? czemu kto potrzebuje spokoju, spotyka burze, a za burzami tęskniący otrzymuje spokój w udziale? Jaką dziwną kłótnię prowadzi życie z pragnieniami człowieka? jak śmieszną igraszką nadziei i marzeń własnych jest człowiek?

Tak myślał August, długo, boleśnie. Ale coraz widniej zaczynało się robić w duchu jego. Posłyszał nad sobą szelest skrzydeł genjusza sztuki, który łagodnie spływał mu na czoło. W piersi jego snuć się zaczęła pieśń bolesna, ale wspaniała i długa. Wszystko wkoło niego śpiewać mu i grać poczęło. Od gwiazd wysokich płynęły ku niemu tony natchnione, drzewa przydrożne grały mu akordami pełnemi powagi, a echa od wzgórz i pól dalekich niosły mu coraz nowe melodje opiewające bóle, nadzieje i zawody serc ludzkich, i własną przeszłość jego, i ten pałac oblany światłością, na którego wyniosłym tarasie królewską dumą i anielską strojna dobrocią, stała postać kobiety w bieli.

I wywołana zaklęciem tej pieśni co w piersi jego brzmiała, stanęła przed oczyma jego wielka i promienna gwiazda od młodości ukochanej przez niego sztuki – a ukazując mu na łonie swojem schronienie i spokój, wołała nań z miłością: „Rzuć się w moje objęcia”.

I odgadł August zagadkę przeznaczenia swego, i zrozumiał dla czego cierpiał i spotykał ciężkie w życiu zawody. I duchem podniesionym wysoko pojął, że łzy płynące z oczu człowieka użyźniają jego serce; że tylko na gruncie wielkich boleści powstają uczucia wielkie, i wielkie myśli rodzą się z różnych doświadczeń i kolei życia. Kto nigdy nie zaznał smutku, ten kochać nie umie; kto nigdy nie borykał się z losem przeciwnym, tego umysł nazawsze karłem zostanie; a kto cierpiał wiele a mężnie, ten tylko ducha swego zdolen światu wyśpiewać czynem lub pieśnią.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 3,9, 70 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 4,2, 765 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 403 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,9, 166 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 40 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre