Kitabı oku: «Dwa bieguny», sayfa 10
– Krasowce nie do mnie należą, ale do Adasia. Majątku tego używać będę dla siebie tyle tylko, ile to będzie koniecznem, resztę oddam temu, co on kochał. Duch może przeżyć ciało. Duch Adasia żyć tu będzie przez to, że wszystko robić będę tak, jakby on robił, gdyby żył.
– Simple comme bon jour, nieprawdaż?… Od tego czasu kamieniem zasiadła w Krasowcach. Sprowadziła sobie do pomocy kolegę i przyjaciela brata, z którym wspólnie różne plany i projekty wymyślają i wykonywają. Myślałam z początku, że to przejdzie, ale nie; la foi vient en priant: zrazu robiła wszystko dla ducha Adasia, a potem sama nabrała takich zamiłowań i przyzwyczajeń, że lękam się, bardzo się lękam…
Machnęła rączką ze zniechęceniem nadzwyczajnem, na ładniutkiej, pomarszczonej twarzyczce odmalowała się prawdziwa rozpacz. Nie potrzebowałem zapytywać, czego się lękała. Wiedziałem. Przedewszystkiem tego, że nigdy już w życiu nie opuści Krasowiec, jeżeli panna Seweryna w sposób odpowiedni swemu położeniu towarzyskiemu za mąż nie pójdzie. Przez całą tę długą rozmowę napełniały mię uczucia wątpliwości i czułości tak jednocześnie, że nie wiedziałem, które było przemagającem. Surowa, ale i głęboka poetyczność tej doli i tej duszy kobiecej, przemawiała mi silnie do wyobraźni i do serca. Tylko znowu nie pojmowałem, po co to koniecznie jeździć samej do miasteczka w interesach tego sklepu dla chłopów… Pan Bohurski mógłby wyśmienicie sam jeden jeździć wszędzie i na siebie jednego wziąć całą prozę tej poezji! Ale widać był to taki czynny charakter. Niezmiernie czynny. Dowiedziałem się od towarzyszki mojej, że panna Seweryna brała osobisty udział we wszystkiem, co tylko robiło się tu w imię Adasia i dla unieśmiertelnienia jego ducha, więc w rachunkach, administracji, objeżdżaniu pól i lasów, w godzeniu, leczeniu, oświecaniu ludności okolicznej i zakładaniu dla niej instytucyj rozmaitych. Kiedy już nie miała zupełnie co robić, szła do ogrodu, gdzie własnemi rękoma siała i sadziła różne rzeczy. Były to sposoby zapracowywania na godziny czytania i muzyki, które stanowiły jej osobistą własność. Bardzo piękny użytek z życia, tylko, że z upływem czasu, nietylko rączki mogą od niego zgrubieć, ale także mózg i nerwy…
Przez okno, w pobliżu którego siedzieliśmy, zobaczyłem wysuwające się z za grupy drzew jednokonne sanki i siedzącą na nich parę ludzi. W mgnieniu oka stałem już u okna, sam jeden, bo pani Leontyna, jednocześnie ze mną spostrzegłszy nadjeżdżających, w sposób siedmnastoletni zatrzepotała się, zaszczebiotała i wybiegła dla rozkazania wszystkim w domu, aby nie oznajmiali Sewerce o przybyciu mojem, z którego chciała zrobić dla niej zupełną niespodziankę. Nie było to bardzo stosowne, ani zręczne, ale służyło za pretekst, najprzód do miluchnego potrzepotania się, a potem, jak się domyślałem, do pozostawienia nas w chwili powitania we dwoje.
Na przestrzeni obszernej i oryginalnie zadrzewionej, ładne sanki, w rosłego konia zaprzężone, okrążając klomby i grupy drzew, to wysuwały się z za nich, to za niemi znikały, bardzo szybko, ale dość długo, abym mógł ocenić biegłość osoby powożącej w sztuce kierowania pięknym i rączym koniem. Powoziła sama, ze zręcznością zdradzającą, że była to jedna z nielicznych, dostępnych jej rozrywek, a z pewną nawet ładną brawurą pod ganek zajechawszy, oddała lejce bezczynnemu dotąd towarzyszowi, z którego całej osoby spostrzegłem tylko barankową czapkę, tak mię pochłaniało witanie się wzrokiem z pewnem mizernem, lecz dobrze zapamiętanem futerkiem. Przy wbieganiu na schody ganku, futerko, kapelusik, równie dobrze zapamiętany, a pod nim twarz niczem przed chłodem nie osłonięta, i para zaróżowionych od chłodu uszek, mignęły mi tylko przed oczyma, poczem zaraz, głos dobrze znany i zapamiętany, po kilkakroć zawołał w sieni:
– Bohusiu! Bohusiu! Buhusiu!
Wołanie to było dźwięczne, donośne, w kilka tonów wymodulowane, a kiedy przez parę minut nie odpowiadał na nie żaden głos inny, żaden nawet szmer, w milczącym domu, pod nizkiemi jego sufitami, rozległ się czysty i głęboki sopran kobiecy, z pełnej piersi śpiewający:
„Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad modrym w gaju…
Urwała się piosnka, ale po kilku sekundach rozległa się znowu:
…rosła potokiem…
Drobny deszcz piła, rosę zbierała…
W majowem słońcu liście kąpała”…
Prześlicznie! prześlicznie! ręce składały mi się do oklasku. Co za czystość i rozległość tonów, jaka w nich bezbrzeżna tęsknota… Zupełnie innej natury tęsknota, niż ta, którą z pod palców pani Leontyny śpiewała Łucja z Lamermooru! Tu czuć było serce młode, do dna zdjęte takim żalem, żalem… Serce uderzało mi silnie i spiesznie. Byłem bardzo wzruszony. Najlżejszym ruchem nie chciałem zmącić niezmiernego dla mnie uroku tej chwili.
„Wiatr codzień czesał jej długie włosy”…
Płynęły tony pieśni po milczącym domu, przez boczne jakieś pokoje, których nie widziałem, lecz które śpiewająca powoli przebywać musiała, aż zbliżyły się znowu…
„A oczy myła kroplami rosy”…
I w odległości dwu obszernych pokojów, w drzwiach, które zcicha się otworzyły, pieśń nagle zmilkła. Wysmukła dziewczyna w czarnej sukni, z wysoką koroną warkocza nad głową, stanęła na tle spłowiałych błękitów i złoceń staroświeckiego obicia, podobna do posągu bezdennego zdumienia, i pośród zbladłej jak papier twarzy, tylko kwiatem ust koralowych płonąca… W mgnieniu oka byłem przy niej i całując zimne, trochę drżące ręce, wzrok podnosiłem ku jej oczom, w których niemem zdziwieniu tkwił niepojęty dla mnie przestrach. Zaledwie po kilku sekundach cichuteńko szepnęła:
– Ty, kuzynie… tu!… jakim sposobem? jakim sposobem? kiedy?
A ja, nie odpowiadając bezpośrednio na jej pytania, trochę może bez związku mówiłem o jej ucieczce, o tem, że to jest bardzo, bardzo źle, czynić ludzi tak nagle nieszczęśliwymi, że jednak są na świecie lokomotywy, konie, wole niepokonane, serca zuchwałe i że oto doścignąłem ją, jestem tu, u stóp jej i o jedno tylko proszę, aby bez śledztwa i sądu nie wypędzała mię z łaskawości swojej i – z puszczy!
Z wielkiem panowaniem nad sobą otrząsnęła się ze wzruszenia i trochę jeszcze blada, ale z uśmiechem i zupełnie naturalną uprzejmością, rzekła:
– Serdecznie witam cię – w puszczy, mój kuzynie.
A potem, idąc i mnie prowadząc ku ciężkim krzesłom, zręcznie w rogu pokoju dokoła stołu ustawionym, wzrokiem wskazała na okna.
– Czy nie miałam słuszności, opowiadając ci, kuzynie, że każdej zimy dom ten stoi zanurzony w alabastrowem gnieździe?
Istotnie za oknami, ze stron wszystkich, z nieprzebraną fantazją i niesłychanem bogactwem wznosiły się i plątały alabastrowe rzeźby drzew, okrytych śniegiem i szronem.
– Gniazdo jest takiem – odpowiedziałem – jakie wyśnić może tylko fantazja północnego poety i cudnie śpiewał w nim przed chwilą jakiś słowik…
Zarumieniła się po swojemu, bladym karminem, aż po brzegi włosów.
– Cóż on śpiewał? – zapytała – może „du-du”?
Uśmiechnęliśmy się, stojąc jeszcze i nie wiedząc dobrze co mówimy; w niej czuć było pracę woli, mocującej się ze wzruszeniem; ja, chciwie śledząc na zmąconych rysach znikające jego ślady, raz jeszcze przycisnąłem do ust rączkę trochę różową od chłodu, która z przytrzymującej ją nieco dłoni uciekła – ale nie zaraz.
– Konrad Donimirski i jego żona przesyłają ci, kuzynko, przezemnie najprzyjaźniejsze ukłony.
– Byłeś więc w Mirowie? – z wielką żywością zapytała.
Zapewne pomyślała, że podróż moja miała Mirów na celu i że tu przybyłem tylko dla zadośćuczynienia formom towarzyskim, nakazującym odwiedzić krewnę, gdy się znajduje w jej pobliżu. Domyśliłem się tego i z równą jej zapytaniu żywością odpowiedziałem:
– Zajeżdżałem do Mirowa dlatego tylko, aby zapytać tam o drogę do Krasowiec…
Wtedy radość wielkim błyskiem wyjrzała z jej oczu, ale tylko na sekundę, bo zastąpił ją wnet wyraz przerażenia, tego przerażenia, które obudził w niej zrazu mój widok, a którego przyczyn pojąć nie mogłem. Ale prędko je pokonała.
– O drodze do Krasowiec w Mirowie zapomnieć musiano – z uśmiechem zauważyła. Nie bywamy u siebie wcale…
– Są to przecież, kuzynko, twoi blizcy krewni, i wiem dobrze, że nie z ich przyczyny…
W tej chwili zobaczyłem coś tak oryginalnego i ładnego, że mimowoli słowa niedokończone na ustach mi zawisły. W perspektywie trzech dużych pokojów, ujrzałem wchodzącą parę ludzi poprostu legendową. Było to dwoje starców takich, że na ich widok odrazu nasuwali się pamięci Adam i Ewa, Filemon i Baucis, Piast i Rzepicha. On wysoki, szczupły, w czarnem odzieniu, z czemś tylko jakby czerwona wstążeczka u piersi, ze srebrnemi rzadkiemi, włosami i sztywnością żołnierza w postawie i ruchach; ona znacznie niższa, delikatna i drobna, także w czarnej sukni, także ze srebrnemi, tylko przepysznemi, ogromnemi włosami na pochylonej nieco głowie. Trzymali się pod ręce i wzajem siebie prowadzili, to było widocznem. Widocznem było, że on był ociemniałym i ona jemu wzrok zastępowała, że ona była bardzo słabą i on wspierał chwiejące się jej kroki. Powoli szli po uściełającej posadzkę warcabnicy z żółtego jesionu i czarnego dębu, pośród ciemnych obrazów na spłowiałych obiciach rozwieszonych, podobni do prastarych duchów tego domu, a ilekroć mijali jedno z licznych okien, postacie ich jednoczyły się z rzeźbami ze śniegu i szronu, w jakąś prawdziwie zimową baśń czy idyllę. Bardzo niespodziewany widok. Trzeba jechać aż do puszczy, ażeby spotkać się z taką parą. Przypomniałem sobie zresztą, że Seweryna miała dziadka i babkę, wprzód nim wraz z nią przed nimi stanąłem.
– Masz podobno, Sewerko, gościa ze stron dalekich? – zapytał starzec głosem zniżonym i przyjemnym, co mię odrazu dla niego ujęło. Niezmiernie byłem wrażliwy na dźwięki głosów ludzkich, a w tej rodzinie wszyscy snadź mieli głosy przyjemnie w ucho wpadające.
– Tak, dziaduniu.
Po wzajemnem przedstawieniu i uściśnieniu ręki, która przez chwilę wahała się w powietrzu, nim moją znalazła, oczy pana Adama Zdrojowskiego, dziwnie czyste i błękitne, błądziły czas jakiś po przestrzeni dla nich niewidzialnej, a ruchowi ich towarzyszyło falowanie grubych fałd na czole i policzkach. Coś sobie przypominał, aż przypomniał i uradował się ogromnie.
– Gronowski… Gronowski… Pamiętam… pamiętam! W trzeciej dywizji kawalerji… w korpusie jenerała Masseny…
Natychmiast zrozumiawszy omyłkę, w którą popadał, przerwałem:
– Stryjeczny dziadek mój służył w kawalerji, dowodzonej przez jenerała Massenę…
– Dziadek – powtórzył mieszając się i smutniejąc i z zamyśleniem dodał – a pan nie?
– Pan Gronowski, dziaduniu, tych czasów i tych rzeczy nie pamięta – zcicha wtrąciła Seweryna.
– Nie pamięta! – powtórzył znowu i błędnemi oczyma szukając jakby mojej twarzy, mówił: to szkoda… to szkoda… dla pana… niech pan tego żałuje… bo to były czasy…
Wyprostował się jeszcze więcej.
– Bo to były czasy… czasy…
Myśl jego wahać się musiała w otaczającej go ciemności, bo mowa była powolną i trudną.
– Bo to były czasy gorące… – dokończył – i rzeczy… rzeczy… bohaterskie!
Co za myśl, kazać mi żałować, że nie jestem swoim dziadkiem! Uśmiech przemknął mi przez umysł, ale tylko przemknął, spłoszony uczuciem uszanowania, ogarniającem mię tem niespodzianiej, że doświadczałem go bardzo rzadko. Z przejęciem się też niespodziewanem dla samego siebie, ale tak szczerem, że aż głowę mi pochyliło, rzekłem:
– Szczęśliwemi są pokolenia, które w dni gorące siać mogą na ziemi bohaterstwo!
I zaledwie wymówiwszy to, pomyślałem;
– Gdyby to Józio i Leon, a zwłaszcza ta wielka śmieszka, pani Oktawja, patos mój usłyszeli!
Ale ślepy wojak usłyszał w głosie moim prawdę, która też tam i była w chwili, gdy mówiłem.
– Nie trzeba myśleć… – zaczął znowu – nie trzeba myśleć, że zdobywaliśmy… tylko… tylko sławę… I to piękna rzecz… ale jest… jest… jeszcze piękniejsza… My mieliśmy… mieliśmy ideę!
To bardzo ciekawe. Jaką też oni mieli ideę? Świat podbijać? No, to w każdej epoce posiada sporo amatorów! Zaledwie miałem czas to pomyśleć, gdy ukazała się pani Leontyna, w trochę, jak mi się zdawało, przyozdobionej naprędce toalecie, i wziąwszy pod ramię Sewerynę, uprowadziła ją do sąsiedniego pokoju, gdzie zcicha i z zapałem mówić jej o czemś zaczęła. Seweryna odpowiadała przeczącemi wstrząśnieniami głowy, przyczem moja siostrzana dusza wydawała się oburzoną, a Seweryna rozśmieszoną. Ciekawy przedmiotu sprzeczki, musiałem przecież, przez krótką wprawdzie chwilę, dotrzymywać towarzystwa żyjącej legendzie, z którą mię pozostawiono, a raczej jednej tylko jej połowie, bo Baucis była zupełnie milczącą; tylko blada twarz jej, pod białemi włosami oświecona parą zamyślonych oczu, i uwiędłe drobne ręce na kolanach spokojnie splecione, posiadały melancholijną wymowę wszystkich rzeczy dogorywających. Ale Filemon dotąd jeszcze miał w sobie trochę tych upałów, które za czasów jego młodości na świecie panowały, i wtedy już, prawie zaraz po przywitaniu, miałem przyjemność wysłuchać małego wykładu wielkiej idei, którą oni, niegdyś, ze „świętej” Francji po całym świecie roznosili.
Nagle zapytał:
– Pan był we Francji?
I imię to rzuciło mu na twarz łunę, pod którą odmłodniał i zapłonął. Bardzo czcigodny i malowniczy starzec; zaczynałem tylko obawiać się, czy à la longue nie będzie trochę nudnym…
V
– Pan był we Francji?
Boże! czy ja byłem we Francji? Gdyby ten starzec nie był pozbawionym wzroku, po kilku minutach patrzenia na mnie poznaćby musiał, że nie wyglądałem na takiego, który we Francji nie był. Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, wyprostował się i poweselał. Ucieszyło go, że ma z kim mówić o tem, co było często, jeżeli nie zawsze, przedmiotem jego myśli.
– Widział pan tamtejsze pola, ogrody, winnice? Co z nich praca ludzka uczyniła? ha? Raj… panie mój, raj obfitości, dostatku i piękności… prawda? ha? bo tam i o piękność ziemi bardzo dbają… bardzo dbają… Raj obfitości i piękności…
Było to prawdą, którą z przejęciem się potwierdziłem, na jego zaś twarz, która miała w cerze coś z opalenia prochem i południowem słońcem, spadł taki wyraz, jakby on sam znajdował się w raju.
– Tam nie ma… nie ma głodu… i… i… nędzy… – mówił.
Oczy otworzyły mi się nieco szerzej. Jakto! tam nie ma głodu i nędzy?…
– Czy widziałeś pan tam kiedykolwiek żebraka? ha? czy widziałeś żebraka?… cha, cha, cha! Czy widziałeś pan tam kiedykolwiek człowieka skrzywdzonego? Naturalnie, że nie. Społeczeństwo, które od stu lat posiada sprawiedliwość, żyje i oddycha sprawiedliwością, nie może mieć skrzywdzonych… Tam krzywdzie łeb ścięto! tam, panie mój, ścięto łeb krzywdzie, która chciała świat zjeść, ale nie zjadła, bo go jej Francja z paszczy wyrwała! cha, cha, cha!
Śmiał się szeroko, dobrodusznie, wyschłą dłonią uderzając się po kolanie, jakby cieszył się z jakiegoś potężnego, przepociesznego figla. Nie wiedziałem, co myśleć. Jakto! tam nie ma żebraków i gdziekolwiek na świecie ścięto łeb krzywdzie! Dziwna rzecz, że ani Idalka, ani Konrad nie uprzedzili mię o tem, że pan Adam Zdrojowski jest obłąkanym!
Bąknąłem coś o tem, że jednak proletarjat, kwestja wyrobnicza…
Zaśmiał się i ręką machnął.
– Niech pan w to nie wierzy! To tylko tak piszą… przez… przez zawiść i… oszczerstwo… Dwadzieścia lat tam przeżyłem, naocznym świadkiem… Przecież pan wie, że tam wielka własność rozpadła się na małą…
I bardzo przytomnie, z wielką precyzją dat i zdarzeń powtórzył historję porewolucyjnego rozdzielenia się we Francji posiadłości wielkich na mnóstwo małych. I zaraz dodał:
– Ale to wszystko nic nie znaczy. Własność czy wielką jest, albo małą, to nic nie znaczy. Można powiedzieć, że tam własności wcale nie ma, bo… bo egoizmu nie ma, zbytków nie ma, a jest litość i miłość. Gdzieżby tam człowiek bogaty mógł obojętnie patrzeć na niedostatek drugiego człowieka… cha, cha, cha! Fraternité, panie mój, fraternité! braterstwo ludzkie! Ludzie kochają się jak bracia i trzymają się jak bracia za ręce, w kupie… ramię przy ramieniu, serce przy sercu… tak, tak! I dlatego nikt tam nie nadużywa i nikt nie cierpi… a kraj jest wielki… piękny… potężny… Tak, tak… w kupie się trzymać, serce przy sercu, ramię przy ramieniu i… Inaczej nic… inaczej zguba!… Francja do czego doszła? no, cóż, panie?… raj… słońce świata! Co tu i mówić!
Zachwyconych słów tych słuchałem i na wilgoć, która oszkliła ślepe jego oczy, patrzyłem z zadziwieniem, umniejszanem tylko przez przypuszczenie, że miałem do czynienia z obłąkanym. Ale Seweryna, która w tej chwili, po skończonej sprzeczce z ciotką, do nas wróciła, prędko i cicho szepnęła:
– Proszę cię, kuzynie, abyś dziadunia z błędu nie wyprowadzał. Jest on jego szczęściem…
Że ten błąd nie był obłąkaniem, przynajmniej całkowitem, przekonałem się zaraz, gdy na parę zapytań moich o wielkie wypadki, w których zamłodu był uczestnikiem, usłyszałem odpowiedzi obszerne i podszyte pewną dość ładną filozofją. Znać było po nim oczytanie duże i to, że niegdyś musiał być człowiekiem znacznych zdolności umysłowych. Tylko, że wiek i ślepota przeszły po wszystkiem niby prasa, wyciskająca sok z jagód, a miazgę na stronę odrzucająca. Wszystko odpadło: ambicje, rachuby, nawet uroki osobistych wspomnień i uwielbień; to zaś, co było na dnie duszy tego człowieka i stanowiło najgłówniejszą jej esencję, skrystalizowało się w kroplę, która odbiła w sobie obraz Atlantydy niebywałej. Ale on, w otaczającej go od lat wielu ciemności, tak przypatrywał się tej Atlantydzie, tak ją stroił we wszystko, co przedtem poczytywał za dobre i piękne, że nakoniec uwierzył w prawdziwość jej istnienia, w prawdziwość urzeczywistnionego na ziemi ideału. Zjawisko psychiczne dość skomplikowane i ciekawe, któremu jednak tym razem nie miałem czasu przypatrywać się dłużej, bo pan Adam pokręcił głową w obie strony i niezmiernie łagodnym głosem odezwał się:
– Julciu!
– Jestem tu, Adasiu – cichuteńko ozwała się staruszka.
– Pójdziemy do siebie, Julciu.
– Dobrze, Adasiu.
I zaraz, z pomocą Seweryny z krzesła powstawszy, pod ramię go wzięła. On zaś, obracając twarz w stronę, w której głos mój słyszał, z uprzejmym uśmiechem mówił:
– Proszę, bardzo proszę, abyś pan łaskaw był mię odwiedzić… my tu rzadko przychodzimy, bo żonie nogi nie służą… po cóż zresztą? Najlepiej nam w pokoikach swoich… razem… czytujemy… to jest Julcia mi głośno czytuje… ona jest memi oczami, a ja jej kijem do podpierania się… cha, cha, cha! i niczego nam nie brakuje. Czytamy teraz szkic Macaulaya o podbiciu Indyj przez Anglję… Jaka przemoc, jakie okrucieństwa! Ale niedługo to już potrwa… Oho! Jest na ziemi idea, którąśmy… my roznieśli… i zasiali po całym świecie… jest Francja! Zobaczy pan, że cały świat wkrótce będzie taki…
– Chodźmy, Adasiu – szepnęła pani Adamowa.
– Chodźmy, Julciu! Proszę odwiedzić nas, panie Gronowski, bardzo proszę…
I odeszli jak przyszli, zwolna przesuwając się po wielkich pokojach, przed oknami, które im dawały tło z rzeźbionego alabastru. Adaś i Julcia! Zdawało mi się, że patrzę na wcieloną bajkę i nie ręczę, czy ścigając ją oczyma, nie miałem pozoru zadziwionego gapia.
Ale i obiad w tej porze był dla mnie niespodzianką; prędzej już, około 3 popołudniu spodziewać się mogłem spóźnionego śniadania. W sali obszernej, którą nazwałbym izbą, gdyby nie kredens dębowy, tak stary i wspaniale rzeźbiony, że przez chwilę oczu od niego oderwać nie mogłem, zasiedliśmy dokoła stołu w kompanji dość licznej i która odrazu wcale niekorzystnie na humor mój wpłynęła. Był tam najprzód ów pan Bohurski, dla którego na niewidziane i jakoś instynktowo uczuwałem był malutką antypatję. To też ogromnie mi się nie podobało, że przyszedł w wysokich butach i jakimś rodzaju surduta, barankami oszytego, i że dwaj młodzi chłopcy, o których zaraz dowiedziałem się, że byli sąsiadami, ćwiczącymi się tu w sztuce gospodarstwa rolnego, przyszli w strojach bardzo do tego podobnych. Nigdy ludzie dobrze wychowani nie odważają się stawać w tak zaniedbanem ubraniu wobec damy, dla której mają uszanowanie. Bo dobrze to mówić, że nie suknia zdobi człowieka, ale w świecie cywilizowanym każda forma towarzyska jest wyrazem jakiegoś uczucia, albo zasady. Wprawdzie, ubieramy się często we fraki na cześć osób, dla których nie mamy żadnej czci, niemniej frak jest wyrazem czci, a wysokie buty jej zupełnego braku. Ale w puszczy, jak w puszczy; mniej głębokie pojmowanie rzeczy wiele wytłómaczyć może i panowały tu widać takie zwyczaje, bo dwie panienki, którym miałem przyjemność być przedstawionym, mógłbym był poczytać za garderobiane, gdyby mi nie powiedziano, że jedna jest panną Zwirkiewiczówną i uczy w Krasowcach różnych rzeczy, a druga, nie pamiętam już jak nazywająca się, ale także córka sąsiada i ucząca w Krasowcach różnych innych rzeczy. Synowie sąsiadów i córki sąsiadów, zapewne takich jak Zwirkiewicz, na praktyce gospodarskiej albo edukacyjnej. Było jeszcze przy stole jedno miejsce dla kochanej niani, która jednak przysiadała na niem rzadko i na krótko, bo z pomocą jakiegoś dziewczątka, zaledwie obutego, jedzącym usługiwała. Ja siedziałem pomiędzy gospodynią domu a ciocią Leontynką. Lokaja nie było ani cienia, porcelan i sreber, o których mówiono w Mirowie, tylko trochę i najściślej potrzebnych. Przybycie moje nie zostało tu poczytanem za wypadek, godny jakichkolwiek ekstraordynaryjnych przygotowań. Wszystko to nie powinno było mię zadziwiać. O mieszkańcach Krasowiec słyszałem już przedtem od Seweryny, a z drugiej strony powinienem był wiedzieć, że antydyluwjalne suknie i sielankowe warkocze otoczone być mogą podobnemi sobie akcesorjami. Ale zapomniałem był o tem wszystkiem. Jadąc już wprawdzie myślałem z niepokojem o tle i o akcesorjach, ale gdym głos jej usłyszał, gdym ją zobaczył, zapomniałem. Teraz dopiero wrota skrzypnęły. Ostygłem i, co mi się nigdy nie zdarzało, uczułem się zażenowanym, bo też nic nie jest więcej żenującem nad zjawienie się pośród osób, żyjących w jednem kole pojęć i przyzwyczajeń, kogoś z innym wcale widnokręgiem i sposobem życia. W wypadkach podobnych gospodarze z udręczeniem łamią sobie głowy nad pytaniem: co z tym fantem zrobić? a fant rad byłby wypaść z koszyka, choćby pod stół. Trzeba było ratować sytuację. W tym celu chętnie i z niejaką nawet wdzięcznością podjąłem nić rozmowy, zawiązaną przez pana Bohurskiego, który w sposób zupełnie przyzwoity, bez zbytecznego impetu zapytywał mię o stan kultury rolnej, oświaty ludowej i położenia finansowego większych własności w stronach moich. Wszystko to wprawdzie nie stanowiło dla mnie najulubieńszych przedmiotów rozmowy, ale uczułem ambicję pokazania, że nic ludzkiego obcem mi nie jest, a więcej jeszcze chęć zwrócenia ku sobie pewnych oczu bardzo zamyślonych i zmuszenia do uśmiechu ust tak małomównych, jakiemi ich jeszcze nigdy nie widziałem. Coś jej było, nie mogłem odgadnąć co, ale na policzki jej wystąpiły małe plamki rumieńców i daremnie zmuszała się do jedzenia i do rozmowy; jedno i drugie zupełnie jej nie szło. Spadło na nią zamyślenie takie, że otrząść się z niego nie mogła; przyszło mi na myśl, że nie przywykła do przyjmowania gości, albo… do przenoszenia wzruszeń pewnej natury. Brzydząc się zresztą obskurantyzmem wszelkim, posiadałem wiadomości niejakie o płodozmianach, Maćkach, hypotekach, o których też przez czas jakiś z panem Bohurskim rozmawiając, spostrzegłem, że nie był on wcale antypatycznym. Typ uderzający niepospolitą siłą fizyczną i energją rysów zbyt grubych, trochę pochmurnych i czasem tylko rozświecanych uśmiechem świeżym, lecz krótkim, jakby go coś z wewnątrz hamowało; dużo godności w postawie, a w mowie jakaś iskra, która ją czyniła dość zajmującą wtedy nawet, gdy szło o przedmioty tak poziome, jak uprawa pewnego rodzaju rośliny pastewnej, zdaje się, łubinu, która posiada także przymiot znakomitego ulepszania gleby, na której jest uprawianą. Dowiedziałem się, że podówczas właśnie wprowadzano tę roślinę do gospodarstw pruskich, że wydaje tam ona rezultaty znakomite, że zatem wprowadzanie jej u nas także jest dla właścicieli ziemskich obowiązkiem najkonieczniejszym, ponieważ… Tu dopiero zaczęły się rzeczy prawdziwie interesujące. W okolicach posiadających glebę słabą, przez uprawę tej rośliny podnieść się mogą gospodarstwa mniejsze, czyli włościańskie, co sprowadzi polepszenie się bytu ekonomicznego, z którego wyniknie popęd do oświaty i wyższej obyczajowości, które z kolei wydadzą z siebie uczucie i pojęcie obowiązków ludzkich i obywatelskich, na których ostatecznie polegają najważniejsze w świecie rzeczy… Jest to tylko streszczenie wywodów, których słuchałem z zajęciem tem żywszem, że przedtem byłbym raczej śmierci spodziewał się, niż tego, aby uprawianie łubinu było moim obowiązkiem i aby od takiej rzeczy zależało – choćby w najdrobniejszej mierze – szczęście świata. Ale i w Sewerynie spostrzegłem był nieraz takie branie wszystkiego bardzo zdaleka i wyciąganie na bardzo znaczne odległości. Był to, widać, zwyczaj miejscowy, tak jak miejscową właściwością ludzi musiały być chmury w spojrzeniach i jakby przyćmione młodości. Tę właściwość zauważyłem nawet w córkach i synach sąsiadów, którzy nie przypominali mi wcale znanej gdzieindziej młodzieży, mogącej w lekkości i wesołości iść o lepsze z wietrzykami i szczygłami. Panienki miały nieszpetne buziaczki, chłopcy byli dość zgrabni i przyzwoici, ale nie wyglądali na rój motylów. Pomimo zdrowia, które im z cery i kształtów postaci tryskało, było w nich coś przygasłego, jakieś ślady troski, pracy, czy ja wiem czego? ale co tamowało w nich ruchliwość i szczebiot młodości. Przypomniałem sobie zresztą Zwirkiewicza i pomyślałem, że istotnie młodość jego córki mogła nie być „snem na kwiatach”. Zapewne i tamci ród swój wiedli od figur przenikniętych do szpiku kości ciężkiemi czasami… Patrząc na nich, zaczynałem lepiej rozumieć Sewerynę. Ale bo i dlaczegoż dają się tak przenikać ciężkiemi czasami? Znam przecież takich współcześników ich, którzy są szczęśliwi. Czy naprawdę są szczęśliwi? Czy jestem szczęśliwy? zapytałem siebie i ogromnie śmiać mi się zechciało. Ja i szczęście!… Wszystko to myślałem nie przestając rozmawiać z panem Bohurskim, bo wieloletnia praktyka konwersacyjna dała mi umiejętność prowadzenia takich podwójnych rozmów: z kimś i z samym sobą. Wtem, interlokutor mój, pomiędzy dwoma zdaniami o skłonności objawianej przez własność mniejszą do naśladowania ekonomicznych i innych obyczajów własności większej, zwrócił się do jednej z panienek i bardzo niespodzianie zapytał:
– Panno Malwino! zielone?
Przytem na twarz jego, trochę zanadto surową, wytrysnął uśmiech tak świeży i prawie swawolny, że nagle odmłodził ją o lat dziesięć. Myślałem przedtem, że ma lat około czterdziestu, teraz spostrzegłem, że jest młodzieńcem, tylko z młodością przygaszoną przez jakąś troskę, pracę czy myśl tak uporczywie palącą się w mózgu, że czoło pod nią więdło. Dziewczyna we flanelowym kaftanie i czerwonej tasiemce na szyi bardzo białej, zarumieniła się aż po brzegi włosów, które w świetle padającem z okna tworzyły u wierzchu głowy delikatną złotawą szczoteczkę, sięgnęła za skórzany pasek i wyjąwszy z za niego listek pelargonji czy geranjum, gestem tryumfującym i nie pozbawionym wdzięku ukazała go pytającemu. On także pokazywał jej jakąś gałązkę z kieszonki surduta wyjętą i dość długo patrzył na nią w taki sposób, że każdy zgadłby odrazu, że był to flirt. Więc boski wynalazek ten i tu był znanym? Pan Bohurski flirtował z panną Zwirkiewiczówną za pośrednictwem gry w zielone, zupełnie już niemodnej, ale przekonywałem się coraz więcej, że pojęcie o tych ludziach koniecznie trzeba oddzielić od pojęcia mody. Mniejsza o modę! Uczyniło to na mnie dobre wrażenie, bo w gruncie rzeczy moja antypatja dla pana Bohurskiego miała źródło w jego zbliżonym i zapewne poufałym stosunku do Seweryny. Nie podejrzewałem ją o nic, niepodobna było podejrzewać ją o cokolwiek w tym kierunku, ale ten przyjaciel brata, ten wspólnik zajęć i dążeń, którego nawet nazwiska nie można było przekręcić bez obudzenia w niej gniewu lub żalu, instynktowo mię irytował. Z przyjemnością więc spostrzegłem, że chmurne jego oczy rozjaśniły się, gdy patrzył na pannę Zwirkiewiczównę, że grał z nią w zielone i że widocznie wzruszały go wdzięki czy przymioty panienki z czerwoną tasiemką na szyi i złotawą szczoteczką niezupełnie starannie uczesanych włosów u wierzchu głowy. Szczęść Boże! Takie umieszczenie sentymentów, gdy mógł doświadczać silnej pokusy umieszczenia ich gdzieindziej, było zupełnie odpowiedniem jego pochodzeniu i stanowisku w świecie. Pomimo pewnej egzaltacji w myślach i niekiedy w mowie, musiał być bardzo rozsądnym skoro zrozumiał, że, bądź co bądź, zbyt wielka odległość dzieliła syna kochanej niani z krasowiecką kasztelanką. Ale moda jest rzeczą równie względną jak wszystkie inne. Tu „zielone” było widać modnem, bo jakby na dane hasło, druga panienka i obaj praktykanci zaczęli też pokazywać sobie nawzajem listki i gałązki, przyczem zapanowało trochę rozmów i śmiechów, przez moją obecność zapewne krępowanych i przyciszonych. Kochana niania poweselała także i do małych sprzeczek młodzieży mieszać się zaczęła w sposób niezmiernie poufały i dobroduszny. Z szerokim uśmiechem na wielkiej twarzy zwróciła się też ku mnie i z tak silnym akcentem prowincjonalnym, że trudno było zdecydować odrazu czy mówi albo śpiewa, zaczęła opowiadać, że znała mego ojca, kiedy raz, przed niewiadomo ilu już laty odwiedzał w Krasowcach pana Romualda Zdrojowskiego.
– Sewerki jeszcze wtedy na świecie nie było, a ja nieboszczyka Adasia karmiłam, bo on i Władek byli mlecznymi braćmi, dlatego może i kochali się potem jak bracia. Pan Romuald Władka razem z Adasiem do szkół i do uniwersytetu posyłał i ot, niech mu światłość wiekuista świeci, wykierował go na człowieka, który może i przyda się na co dobrego na świecie!
Z pustym półmiskiem około syna przechodząc, pogłaskała go po włosach, a on jej rękę z ciemnej czupryny zdjął i pocałował. Czy istotnie nie zażenowała go wzmianka o tem, że życie zawdzięczał mamce Zdrojowskiego, a wychowanie łasce jego ojca, czy tylko tak dobrze nad sobą panował, że tego niczem nie okazał. Bo można mieć wyobrażenia demokratyczne, poniekąd nawet bardzo słuszne, o równości ludzkiej, zawsze jednak z trudnością wierzyłem, aby wytykanie takich rzeczy przez dobroduszne mamy, w przytomności szczególniej osób obcych, mogło nie sprawiać komukolwiek grubej nawet nieprzyjemności.
Wogóle, nie byłem zupełnie pewnym czy śnię czy czuwam i ogarniało mię coraz więcej to uczucie obcości, prawie niezgody głębokiej z otoczeniem, którego już wobec surowej i melancholijnej natury stron tych doświadczyłem. Wszystkiemu, co widziałem i słyszałem, nie potrafiłbym uczynić żadnego poważnego zarzutu. Nakrycie stołu i menu obiadowe były bardzo skromne, ale nie raziły niczem wzroku ani smaku; nie byłem zaś aż takim gastronomem, aby mię trzy dania, zupełnie zresztą przyzwoite, jakiekolwiek niezadowolenie sprawiać mogły. Twarze, stół otaczające, mógłbym nazwać prędzej ładnemi niż szpetnemi, a niektóre z nich, jak np. kochanej niani i p. Bohurskiego, niezwykłością wyrazu interesowały nawet mój zmysł obserwacyjny w rozmowach, których byłem uczestnikiem lub słuchaczem, nie było także najmniejszych złych uczuć, ani rażących pojęć, ani nawet wyrażeń przeciwnych gramatyce, albo dobremu smakowi. Żadnego więc poważnego zarzutu nie mogłem tu uczynić rzeczom, ani ludziom, owszem, znalazłbym raczej pośród nich kilka rysów sympatycznych – tylko wszystko to było dla mnie takie obce, tak od całokształtu życia mego oddalone, że wpadałem z kolei w stany zadziwienia, zażenowania i poczucia swojej całkowitej od tego otoczenia odrębności. Gdybym zaś chciał znaleźć dla tego otoczenia wyraz najlepiej je określający, nie powiedziałbym, że jest ono szpetnem albo złem, albo głupiem, tylko powiedziałbym, że – jest dzikiem. Jeden wszakże w niem szczegół wydawał się podobnym do mnie przybyszem z dalekiego świata, mianowicie: zalatująca mię niekiedy od samego początku obiadu leciuchna woń heljotropu. Byłem niezmiernie wrażliwym na zapachy, a ten więcej od wielu innych lubiłem, więc ilekroć go tu uczułem, doświadczałem wrażenia powiewu ze stron rodzinnych. Nie zdawałem zrazu sobie sprawy, zkąd ten zapach pochodzi, aż spostrzegłem, że wydawała go gałązka z nikłym kwiatkiem, z wazonu zapewne zerwana i przypięta do stanika pani Brożkowej. Przedtem nie było jej tam najpewniej, została więc przypiętą z mego powodu i była to, zdaje się, jedyna fatyga, którą przybycie moje tutaj sprowadziło. Gałązkę tę można byłoby zadedykować: wygnanka wygnańcowi! Ach, tak! Było nas tu tylko dwoje! Z sympatją spojrzałem na swoją sąsiadkę przy stole i zaraz spostrzegłem, że spojrzenie moje trafiło nie w porę, to jest w chwili, kiedy twarz ta, niegdyś niewątpliwie piękna, zapomniała o robieniu swojej toalety. Nie biorąc, naturalnie udziału, w mojej rozmowie z panem Bohurskim o rozmaitych moralnych i materjalnych kulturach, ani tem bardziej w tych, które wznieciła gra w zielone, pani Leontyna wpadła w zamyślenie tak głębokie, że rysy jej ułożyły się nie według jej, ale według własnej woli. Wyglądała teraz tak kwaśno i gorzko, jakby tylko co cytrynę ze skórą połknęła; piękne jeszcze usta zakreśliły linję zupełnie krzywą i na podbródku pogłębiły się dołki palcem czasu wydrążone. Była w tej chwili doskonałem upostaciowaniem goryczy i kwasu, co tworzyło z gałązką heljotropu sprzeczność prawdziwie bolesną.