Kitabı oku: «Dziurdziowie», sayfa 12
– Zawracaj! – krzyczał teraz na Szymona Stepan, – zawracaj, Szymon! Nie widzisz, że nad staw pojechali!
Rozpoznał śród śnieżycy cienie drzew, rosnących nad brzegiem stawu. Potężny głos jego przebił się przez szum wiatru i dosięgnął uszu Piotra, który wnet konia zawrócił. Za nim zawrócili się dwaj inni.
Godzina przeszło upłynęła, odkąd wpół tylko przytomni i śnieżną zamiecią oślepiani, krążyli tak po równinie, zwracając się w różne strony i niemogąc trafić na drogę, którą po razy wiele, w różnych już punktach wszerz przejechali.
– Czort tuman w oczy puszcza! – odezwał się Piotr.
– Ale, – potwierdził Klemens, coraz więcéj trzęsąc się od zimna.
Stepan do siebie zamruczał:
– Przyjdzie się człowiekowi jak psu zmarznąć.
A po chwili dodał:
– Jakby mnie nie stało, to ta niehodna ze wszystkiém by już Kaziuka zamęczyła…
I westchnął.
– A Szymon na swoich saniach lamentował.
– Oj, horkaja, horkaja dola mnie i dziatkom moim!
W tém Klemens podniósł się trochę na saniach i tonem wielkiego przestrachu krzyknął:
– Znów Pryhorki…
Piotr podniósł się także i wzrok wytężył.
– A jakże! Pryhorki, – potwierdził. – Czort wodzi, taki już nie inaczéj… Czort uwziął się dziś na nas, tuman w oczy rzuca i wodzi…
– Po jedném miejscu wodzi… – zauważył Klemens.
– Ale, po jedném miejscu. Czort, nie inaczéj… złaź z sań…
Wysiadł z sań i syna wołał:
– Budziem drogi szukać…
Wysiedli obaj, a nadjeżdżające sanie Stepana z temi, które się zatrzymały, zetknęły się tak blizko, że płozami zaczepiły się o ich płozy.
– Chadziom drogi szukać… – krzyknął Piotr na Stepana i Szymona.
Wszyscy czteréj brnąc w śniegu postąpili kroków kilka, wtém Klemens zawołał:
– Baczysz, tatku, baczysz? (widzisz?).
Rękę wyciągał do szarzejącego, ruchomego cienia, który teraz właśnie wychylił się z za lasu Pryhorek i dość zblizka, powoli, przesuwał się w śnieżnéj mgle.
– W imię Ojca i Syna… – przeżegnał się Piotr – zgiń, przepadnij nieczysta siło…
Stepan najodważniejszy parę kroków jeszcze naprzód postąpił.
– Czort czy baba… – wahającym się głosem wymówił.
– Baba… – zaczął Szymon – szelma baba, hroszy nie dała, wiedźma ta… ja jéj jak matki prosił… Oho! poczekaj!
I puścił się naprzód. Po paru sekundach, całą siłą swych pijanych nóg, ku zarytym w śniegu saniom powracał. Przypadł do swoich sań i, sapiąc, klnąc, wyciągać z nich zaczął jeden z poprzecznych drągów, składających siedzenie i przykrytych słomą.
– Ona sama – bełkotał – wiedźma ta… czortowa przyjaciółka… kowalicha proklataja… hroszy nie dała, a po nocy ludzi na zmarznięcie wodzi…
– Ona! znów ona – krzyknął Piotr i także poprzeczny drąg z sań wyciągać zaczął.
– Niechaj czartowska przepadnie przed bozką siłą… niechaj bozka siła przezwycięży czartowską siłę… Pohana dusza jéj… synka mnie zgubić chciała, a teraz znów na polu zamrozić… nie doczekanie jéj…
– Czego ona do naszéj familii przyczepiła się i prześladuje… – krzyknął Klemens. – Czy to już moja młodzieńka głowa przepadać ma przez nią?…
Stepan tchu z ust nie wypuszczał, ale także poprzecznicę z wozu wyciągnął… W napełniających świat białych ciemnościach, twarze ich niewidzialne były, ale z grośnych sapań ich piersi, z ponurych mruczeń i pijanych wykrzyków, bił wzbierający wulkan namiętności najsroższych, trwogi i zemsty. Minuta upłynęła, a wmgle śniegowéj o kilkanaście kroków od trojga skupionych z sobą sań zaciemniała szamocąca się gromadka ludzi i wzniosły się krzyki i jęki straszne, które jednak wicher przykrywał swym szumem i wraz z pogwizdami swemi niósł na szerokie, burzą huczące pola…
Pięć minut upłynęło, a wielka fala wiatru, rozsuwając na chwilę mgłę śnieżną, ukazała drogę, jak struna prosto wyciągająca się w przestrzeni, a na téj drodze, troje sań, na których siedzieli czteréj chłopi. Czartowską moc zniszczyli i drogę znaleźli. Konie zacięli, przeciągłemi głosy na nie zawołali, szybko posunęli się gładkim szlakiem drogi i w gęstych znowu zamieciach śnieżnych zniknęli. Za nimi Pietrusia, żona Michała kowala, nieruchomą plamą ciemniała na białéj ziemi. Kijami połamali jéj piersi i żebra, młodą twarz krwią zaleli i zostawili na pustém polu, na szerokiém polu, białemu śniegowi na podściół, czarnym krukom na strawę.
Zakończenie
W sali sądowéj gorąco od ścisku i świateł. Od długich rozpraw i późnéj godziny nocnéj, ciężkie znużenie napełnia powietrze. Drzwi szczelnie zamknięte i pilnie strzeżone otwierają się nakoniec. Z głuchym szmerem powstaje z miejsc swych publiczność; obwinieni podnoszą się także w swéj ławie. Długim szeregiem sędziowie przysięgli opuszczają miejsce swych obrad; jeden z nich, w postawie pełnéj powagi, donośnym głosem odczytuje cztery pytania, z których każde stosuje się do jednego z obwinionych, a zakończone być ma odpowiedzią bardzo krótką: winien, nie winien.
Cztery razy w głębokiéj ciszy, po rzęsiście oświetlonéj i tłumem ludzi napełnianéj sali, donośnie rozbrzmiewa wyraz:
– Winien, winien, winien, winien.
Po krótkiéj przerwie, głos inny donośnie ogłasza wyrok:
Piotr, Stepan, Szymon i Klemens Dziurdziowie, skazani na pozbawienie wszelkich praw stanu, dziesięć lat ciężkich robót w kopalniach i dośmiertne pozostanie w Syberyi.
Skazańcy słuchali, słuchali. Głos ogłaszającego wyrok umilkł… Stało się. Po bladéj jak chusta twarzy Piotra, jedna za drugą ciekły łzy, ciche, ciężkie, a ręce jego podnosiły się zwolna i splatały u piersi.
– Panie niebieski, krolu ziemski, niech budzie wola twoja jak w niebiesiech tak i na ziemi – wymówił głośno, wyraźnie i zapatrzył się w górę.
Stepan ani drgnął, tylko na zmiętą w tysiąc zmaszczek twarz jego, spadł krwisty rumieniec, a z czarnych oczu strzeliła rozpaczna i zarazem groźna błyskawica.
Szymon pozostał jak był, z obwisłemi rękoma, otwartemi usty i mokrym, osłupiałym wzrokiem. Zdawać się mogło, że wszystko na świecie było już mu obojętném, albo że nawet nie rozumiał wcale, czém odtąd miała mu być przyszłość.
Ale za tym pijakiem i głupcem podniosły się w górę dwa silne, młodzieńcze ramiona i dwie dłonie, które nie miały jeszcze czasu stwardniéć i zczerniéć w pracy, konwulsyjnym ruchem wpiły się w gęstwinę płowych jak len włosów. Włosy swe w obie garście Klemens pochwycił i głośnym płaczem ryknął…
Potém po jednemu, ławę swoję opuszczać zaczęli i powoli, ciężko stąpając, z kolei wchodzili w nizkie drzwi, które otworzyły się przed nimi, a za któremi widać było boczną sień budynku, ciemnością swą odbijającą czarno od rzęsistego oświetlenia sali. Z powodzi świateł, jeden po drugim wstępowali oni w tę czarną ciemność, za ostatnim z nich zniknęli dwaj zamykający pochód zbrojni żołnierze. Nizkie drzwi zamknęły się zwolna, bez szelestu…