Kitabı oku: «Gloria victis», sayfa 6
IV
Od dnia klęski, którą w lasach poleskich poniósł oddział pieszego i konnego wojska, od dnia, w którym wspólnie z kilku towarzyszami poległ w bitwie Apolek Karłowicki, a Aleksander Awicz do więzienia znajdującego się w mieście najbliższym przez resztkę pobitego wojska odwieziony został, kilka tygodni upłynęło.
Na świecie był już lipiec upalny i duszny. Na szerokie pola kładły się pod ścinającym je sierpem obfite zboża i płynęły szelesty złotej słomy. W rzekach, jeziorach, strumieniach leśnych i brodach łąkowych wysychały wody; nad złotymi polami, nad żółknącymi w upale łąkami, nad lasami stojącymi w kamiennych ciszach, szerokie koła pod wyiskrzonym sklepieniem nieba zataczały uczące się latać bociany.
Trzypiętrowy gmach więzienny wznosił się nad niskimi domkami miasteczka, jak wszystkie więzienne gmachy ponury, nagi, sczerniały, zamknięty. U dołu jego, na dziedzińcach i na piętrach niższych rozlegały się czasem hałasy, krzyki, rozmowy, szczęki broni, lecz okna rzędu najwyższego, pod czerwonymi gzymsami dachu zdawały się przez otwory krat żelaznych oddychać milczeniem i samotnością.
Im wyżej, tym samotniej. Nie dochodziły tam z dziedzińców i piętr niższych żadne głosy ludzkie i nie dochodził mały, uliczny gwar miasteczka. Czasem tylko słychać było krótkie rozmowy zmieniających się szyldwachów, wlokące się kroki dozorców lub zgrzyty kluczy obracanych w zamkach otwieranych i zamykanych cel. Im wyżej, tym piękniej. Z tych okien wysoko wzbitych nad ziemię wzrok mógł dostrzegać trochę złotego pola, które miasteczko otaczało, pasek lasu za polem i w południe czarne sylwetki bocianów zataczające pod niebieskim błękitem szerokie koła. Bociany z oddala znacznego wydawały się bardzo małe: w zamian wielka zawsze twarz słoneczna co wieczora po skłonie nieba spływała za pasek lasu i zapalały się potem nad nim zorze wieczorne.
Im wyżej, tym smutniej. Na skrawek przestrzeni wolnej, na ptaki skrzydlate, na niebo i światło niebieskie patrząc, te wysoko usadzone okna więzienne zdawały się być oczyma nalanymi czarnością nocy.
Za jednym z tych okien, w izbie więziennej jak wszystkie więzienne izby ciasnej, niskiej, sczerniałej i ponurej, Aleksander Awicz siedział pod ścianą na wąskim zydlu i czytał. Przed niewielu dniami posiadł pozwolenie otrzymania z zewnątrz kilku książek i nie wiedział zupełnie, czemu lub komu tę ulgę w losie swym miał przypisać.
Bo aż do tych dni ostatnich surowość postępowania z nim równa była ciężkości jego przewinienia. Za jego to właściwie sprawą wojsko poniosło klęskę od ostrzeżonych przed nim powstańców, czyn ten stwierdził własnym wyznaniem, samemu w lesie uczynionym i po kilkakroć już powtórzonym przed obliczem komisji śledczej. I zachowanie się jego przed tym zbiorowym obliczem do łagodności skłaniać nie mogło. Na mnóstwo zadawanych mu zapytań nie miał nigdy odpowiedzi żadnej oprócz stałego potwierdzenia czynu, którego dokonał sam. Należał do najodporniejszych, najtwardszych. Do najmniej mównych także, bo czuł, że gdy raz otworzy usta, wszak znowu jak płomień zagorzeć może w uniesieniu takim, z jakim setnikowi kozackiemu rzucił swoje wyznanie.
Zniósł wiele — i cierpienie przeciągnęło po nim swój rylec i swój pędzel. Schudł i spłowiało mu na twarzy męskie jej przedtem zabarwienie. Na czole wyryły mu swe blade piętno dni głuche i noce bezsenne, w oczach odbiła się tęsknota otoczona wspomnieniami i ustępująca tylko przed niepokojem pełnym grobowych widm. Jednak z młodzieńczych tych oczu blask i ogień nie znikły i na pobladłe usta przypomnienia rzeczy minionych sprowadzały niekiedy uśmiechy, z których lada promień życia wykrzesać mógł dawny śmiech wesoły i pusty. Ale wysubtelniał i wyduchowniał. W wyszczuplonym ciele czuć było jakąś sprężynę, która wyprostowywała je dumnie i jakąś pieśń z nutą smętną, lecz wzbijającą się wysoko.
Przez małą, otwartą w oknie szybkę powiał wiatr i z lekka poruszać mu zaczął na głowie ciemnopłowe włosy. Jakby ręka jakaś opuściła mu na głowę orzeźwiającą pieszczotę, jakby coś z zewnątrz na niego zawołało. Książka wypadła mu z ręki. Porwał się, prawie swawolnym ruchem dawnego Olesia na zydel wskoczył, przy oknie stanął, przez otwartą szybkę patrzeć zaczął. Patrzał na zawieszoną nad dalekim paskiem lasu twarz słońca, ogromną i jaskrawą, na szmat złotego pola, po którym na kształt czarnych kropel roiły się malutkie z oddalenia istotki i głęboka bruzda cierpienia przerżnęła mu czoło.
W tej chwili w ogromnym zamku zazgrzytał klucz i zza drzwi nieco uchylonych basowy głos męski zapytał:
— Pozwalajetie?
Ze zdziwieniem więzień spojrzał na tego grzecznego gościa, który przed wejściem do celi więziennej o pozwolenie wejścia do niej prosił.
Był nim oficer dość wysoki, barczysty i ciężki, z twarzą grubą, choć dość kształtną, z czołem od rumianych policzków bielszym i rudawymi nad nim włosami. Srebrna, wąska taśma z zawieszonym na niej pałaszem ukośną linią przepasywała mu piersi i plecy okryte obcisłym mundurem.
Cela była ciasna; drzwi jej znajdowały się o kilka kroków od okna, u którego, z zydla zeskoczywszy, stał Awicz. Oficer zatrzymał się o krok jeden przed drzwiami, które zamknęły się za nim i znowu kluczem obracanym w zamku zazgrzytały.
— Nie chciałbym mieszać — zaczął — i jeżeli nie w czas przychodzę...
Mówił niezmiernie zepsutą polszczyzną.
— Owszem — wahającym się głosem i wpatrując się w gościa odpowiedział więzień. — Wszakże to pan był... tam... z wojskiem?... Czy może mylę się?
Nie odpowiadając na zapytanie, gość spod rudego wąsa mrukliwie wymówił:
— Mam honor rekomendować się: Apolinary Karłowicki.
— Karłowicki?... Apolinary? — z ruchem najwyższego zdziwienia zawołał więzień.
Skłonił się oficer.
— I Karłowicki, i Apolinary. Dziwi się pan... nu, różne słuczaje na świecie bywają...
— Krewny może biednego Apolka?
Oficer ręką po białym czole powiódł.
— To był mój stryjeczny brat. Jego ojciec i mój ojciec byli rodnymi braćmi.
W celi oprócz wąskiego zydla przy ścianie, którego jeden koniec więzienną pościelą okryty naśladował łóżko, znajdował się jeszcze stołek drewniany i krzywy, brudny, z popękanych desek zbity stół. Oficer postawił stołek przy krzywym stole i usiadł.
– Ja przyszedł, aby z panem o nim pomówić... ja tego chłopca lubił... on mnie był dorog... ja dziś tu w więzieniu cały dzień dyżurnym... więc pomyślał sobie: pójdę, rozpytam się o niego... kiedy? jakim sposobem? bo ja nigdy nie spodziewał się... On w Moskwie uczył się. Dwa lata uczył się tam i do starszego brata na święta wielkanocne pojechał. Nu da! Jak pojechał, tak i nie powrócił. Oni tu swój majątek gdzieś mają... więc pan jego pewno znałeś? Czy pan jego znałeś?
— Z bliska, mieszkaliśmy w sąsiedztwie niedalekim.
— Da! da! Jak tylko mnie pan tam... w lesu, swoje nazwisko powiedział, ja zaraz przypomniał sobie, że gdzieś je słyszał, a potem i to przypomniał, że od Apolka słyszał... On mnie wszystko opowiadał, jak dzieckiem był, kogo znał, z kim bawił się... Ach, nieszczastnyj! jak on tam popadł? Kto jego namówił? Taki młody... i dobr! Ach, dobr! Kakoje u niewo było dobroje, czystoje, dietskoje sierdce!
Zwiesił głowę i żałość głęboka rozlała się mu po twarzy. Przy tym widać było, że w chwili wzruszenia na usta jego ciśnie się mowa, do której przywykł i w której był biegły. Podniósł po chwili głowę i spotkał się oczyma z utkwionym w niego zdziwionym wzrokiem więźnia. Iskra gniewu zamigotała mu w chmurnych oczach.
— Pan dziwisz się! Czego dziwić się? Dlaczegóż to Apolek bratem moim być nie mógł. Na świecie różne słuczaje bywają. Ot, dwóch rodnych braci było, daleko od siebie mieszkali. Jeden został się przy majątku, a drugi go stracił i jak stracił, na służbę poszedł... w twierskiej guberni służył. Nu da! Tak Apolek był syn jednego brata, a ja był syn drugiego... dieduszka nasz miał imię Apolinary i nas obydwóch tak nazwali. Ale stryja ja nie znał, bo on rano umarł i ja do tego czasu nigdy tu nie przyjeżdżał, a teraz uwy! ze swoim pułkiem przyjechał, żeby miatież uspokajać. I oto co zobaczył! Apolka zabitego zobaczył... chłopca, mego miłego brata!
Przywiązanie do poległego powstańca, dziwne jakoś w grubym człowieku tym, tkliwie ujmowało młodego więźnia i zaciekawiał go ten oficer z naturą, jak się zdawało, dość złożoną. Zapytał, jakim sposobem mógł tak z bliska znać stryjecznego brata, skoro nigdy dotąd w kraju nie był. Oficer z pośpiechem odpowiedział:
— Już mówił, że on dwa lata był w Moskwie, a ja tam wtedy z pułkiem stał. Nu wot my gdzieścić spotkali się... jedno nazwisko... pyta się on mnie, czy nie krewny! A ja już wiedział, kto on, i mówię: „Ja wasz stryjeczny brat”. Tak on, sierdiecznyj, za szyję mnie objął...
Zatrząsł mu się głos w gardle, grubym kołnierzem munduru otoczonym.
— Familii ja nie mam, nikogo swego na swietie nie mam... krew odezwała się... polubił brata... I jak nie polubić? Taki dobry, sierdieczny chłopak. I krasawiec że on był! I on mnie polubił, choć czasem i sierdził się na mnie, nu tam, za różne głupstwa, ale zawsze potem przychodził i mówił... „Ty biedny... co ty winien...”
Zamilkł, ramieniem uczynił gest rozpaczy.
— Co tam już gadać! Co opowiadać. Minęło, propato! Już jego na świecie nie ma... Ale...
Wyprostował się, chmurne jego oczy z wyrazem prośby utkwiły w twarzy więźnia.
— Ale teraz ja przyszedł pana prosić, żeby pan mnie wszystko o nim opowiedział: jak się to stało? Jak do tego przyszło? Kto go namówił?
Opowiadanie było krótkie. Nikt go nie namawiał i przyszło do tego w sposób prosty. Chłopak był żywy, szlachetny, kochał kraj, kochał ideę, uniósł go ten prąd, który unosił innych.
Oficer słuchał z głową spuszczoną, w ziemię patrząc.
— Głupost’! — sarknął.
— Co jest głupostią? — uśmiechnął się Awicz.
— A wot, te wszystkie wasze idee i prądy!
— Wiele by o tym mówić — z nowym uśmiechem rzucił więzień.
— Ja i chciałby z panem wiele o tym pomówić... chciałby bardzo... Nu, ale to później, kiedy ja tu inszego dnia przyjdę... a teraz ot, co ja jeszcze chcę panu powiedzieć...
Dłonie na kolanach oparł, łokcie z fantazją nieco rozstawił; do chmurnych oczu jego zabłądził nikły uśmiech.
— Ja nie tylko dlatego tu przyszedł, aby o Apolka rozpytać się, ale i dlatego także, nu da! dlatego, żeby się poznać z panem... wy mnie tam w lesie podobali się... Na koniu jeździcie jak wojenny człowiek i wot, śmiało wy wtedy w oczy kozackiemu setniku patrzyli; jak on wam tę gadką nizost’ powiedział, to u was iskry posypały się z oczu i odpowiedzieliście jemu dobrze! Nu, i odwaga to była! Z gołymi rękami pomiędzy sztykami i pikami! Ja wtedy pomyślał sobie: maładiec!
— I nawet powiedział to pan, słyszałem — z wytryskującą na twarz wesołością zaśmiał się więzień.
— Nieużeli tak? Powiedział? Nu, może i powiedział. Mnie wtedy wszystko we środku przewracało się, a jak we mnie wszystko we środku przewraca się, to ja wtedy czasem sam do siebie gadam.
Śmiał się. Śmieli się obydwaj.
— A czegóż panu wtedy wszystko przewracało się we środku?
Uczynił gest niechęci, sposępniał znowu.
— Długo by o tym gadać. Może kiedykolwiek później, jak inszego dnia przyjdę. Ale teraz powiem jedną rzecz, żeby pana pocieszyć! Ja widział, że pan konie lubisz i tego, na którym pan jechałeś, oczyma przeprowadzałeś na pożegnanie, tak jakbyś z przyjacielem żegnał się. To piękny koń i bestia rozumny. Ja nie chciałbym, żeby on w złym ręku zmarnował się i dlatego poprosił, żeby jego mnie oddali. Tamten mój stary już był i za ciężki. Nu, da! Ten koń u mnie jest teraz i ja mogę pana pocieszyć, że on zdrów i że ja z nim obchodzę się jak z dzieckiem.
Więźniowi rzeczywiście oczy paliły się z radości.
— Mój Piorun! myślałem, że zabity albo że go męczą, głodzą... Dziękuję panu i za dobre dla niego chęci, i za miłą o nim nowinę. Lubiłem... nie! kochałem to piękne, rozumne zwierzę, w ogóle przepadam za końmi!
— To tak jak ja! — zawołał oficer. — Od dzieciństwa za końmi przepadałem i choć my z nieboszczykiem ojcem w miasteczku mieszkali, to małym będąc zawsze adnakoż choć szkapy jakiej dopadnę i lecę na niej na miasteczko na złamanie karku, tylko że u nas w pieszych pułkach oficerskie konie nietęgie! Ot ten pański... jak on nazywa się? Piorun? Dobrze, ja będę go tak nazywać... takie rozumne zwierzę przywyka do swego... jak to powiedzieć.
— Imienia!
— Da, da! I jak na niego zawołać tym imionem, do którego przywykł, to głowę odwraca albo jak dziecko za człowiekiem idzie. Ten pański Piorun to krwi angliczańskiej koń, prawda?
— Półkrwi — odparł więzień.
— Takie czasem najlepsze.
Przez kilka minut rozmawiali o różnych rasach koni, ich przymiotach i przywarach. Ożywili się obaj. Więzień zaśmiał się raz głośno i wesoło; oficer zmienił się do niepoznania w tej poufałej gawędzie o przedmiocie wspólnie ulubionym. Zaczął już nawet z mniejszą niż przedtem trudnością mówić po polsku i czasem zatrzymując się wśród mówienia zapytywał: jak to powiedzieć?...
— Przepraszam pana, że zapytam — zaczął więzień — ale chciałbym wiedzieć, gdzie się pan urodził.
— Gdzie ja urodził się? W majątku ojca, w wileńskiej guberni, ale cztery lata miał, kiedy ojcu ten majątek za długi sprzedali i on zaczął o służbę starać się. Służbę prędko on znalazł, ale aż w twierskiej guberni! I my tam wyjeżdżali, kiedy ja pięciu lat jeszcze nie miał. Ale dlaczego pan mnie o to pytał się...
— Tak... — z wahaniem odpowiadał Awicz. — Mówić... pan zapomniał!...
Oficer ręką machnął.
— Ech! Jak ja dzieckiem był, to w domu zawsze po polsku mówił, ale jedenaście lat miał, kiedy do korpusu ojciec oddał... Już on wtedy, przyznać się, troszkę pił i był bardzo biedny, a w korpusie na rządowy szczot nic nie kosztowało... Tak ja tam i zapomniał... a potem gdzie było przypominać? Jak z Apolkiem często widywał się, to troszkę sobie przypomniał, bo on inaczej jak na swoim rodnym języku rozmawiać nie chciał...
— Jak to swoim, czy i nie pańskim także? Chyba matka... przepraszam, że jeszcze zapytam, kim była matka pańska?
— Jak to kim?
— Jakiej narodowości?
— Narodnosti? Jakiejże ona mogła być? Tak samo w wileńskiej guberni urodziła się... Polka...
Wpół śmiejąc się, wpół z przykrym uczuciem Awicz zawołał:
— Ano to pan z pochodzenia jest Polakiem całkowitym!...
Sposępniał znowu oficer.
— Z praischożdienja da... no, co znaczy praischożdienje? Ot, powiem panu, że ja, nim tu z wojskiem przyjechał, nigdy o takich rzeczach nie myślał. Nie przywykł. A jeżeli kiedy i pomyślał, to zawsze tylko tyle, że takie rzeczy połno niczewo nie znaczą. I teraz dopiero ja zaczął o nich myśleć... i zaczęło mnie zdawać się, że one coś znaczą.
Spojrzał na zegarek.
— Adnakoż mnie pora! Zasiedział się ja u pana. Czy pan pozwolisz mnie czasem przychodzić? Sympatju ja mam do pana i bardzo pana żałuję.
Rozejrzał się po celi.
— Smutno tu siedzieć... samemu... w niewygodach? a?
— Niewesoło. Ale teraz mniej smutno, bo książki czytać pozwolili i nawet nie wiem, skąd ta łaska.
Dziwny uśmiech przewinął się po zmarkotniałej już przedtem twarzy oficera. Było w nim figlarności trochę i wewnętrznego triumfu, które jednak prędko zgasły. Na książkę leżącą na zydlu spojrzał.
— Ja czytać nie przywykł... ale temu, kto przywykł...
— Temu, kto przywykł — podjął Awicz — książka dawać może chwile szczęścia w nieszczęściu...
— Nu, to dobrze, że pan ją teraz masz!
Podniósł się ze stołka. Westchnął.
— Nie chce się iść! Niby to pan zamknięty siedzisz, a ja po wolnym świecie chodzę, a adnakoż może panu... jak to powiedzieć... może panu i nie gorzej niż mnie. Bo jaki to świat? Brzydki, podły świat... krew ludzka na nim się leje... ludzie jedni drugich nienawidzą... I najgorsze to, że człowiek sam siebie nie rozumie i czasem sam na siebie chciałby plunąć... To i nie chce się czasem po tym świecie chodzić!
Głębokie, gnębiące cierpienie rozlało się mu po twarzy.
— To przyjdź pan znowu kiedykolwiek, skoro ta moja nora tak się panu podobała — uprzejmie rzekł Awicz.
— Przyjdu... mnie można do pana przychodzić. Nikomu nie można, a mnie można...
— Dlaczegóż to?
Oficer zniżył głos.
— Plecy, widzisz pan, mam! Wot, dlaczego.
— Jak to plecy? Co to?
— Wot takie plecy, co mnie od wszystkiego bronią... Mnie dlatego i po tym nieszczęściu w lesie z rotnazwo komandirstwa nie zrzucili. Drugi by tak poleciał, że jejej! A mnie on bronił, przez to ja i do pana przychodzić mogę, kiedy tylko zechcę...
O krok jeden stał przed Awiczem, w postawie wahającej się, z wyrazem zmieszania na twarzy.
— I sam nie wiem — zaczął — czy mogę panu rękę podać, czy nie mogę?
Awicz podał mu rękę, którą dłoń oficera objęła silnym, trochę drżącym uściskiem. Coś na kształt uszanowania i rozczulonej nieśmiałości odmalowało się w tej chwili na jego twarzy.
Odchodził. U drzwi odwrócił się jeszcze.
— Wiesz pan co?... Ja myśleć sobie zaczynam, że adnakoż takie rzeczy musi być wiele znaczą. Idziesz z wojskiem na miatieżnikow i głaz na głaz spotykasz się z bratem... z bratem, którego jak swoje życie lubisz. I twego brata zabija to wojsko, któremu ty sam zakomenderował: strzelać! Wot, co takie rzeczy...
Głos mu się w gardle załamał. Szybkim ruchem obrócił się ku drzwiom i z twarzą przyłożoną do znajdującego się w nich okrągłego otworu krzyknął:
— Atwarit’!
Brzmienie okrzyku tego było znowu grube, twarde, ostre i przypominało Awiczowi kapitana wykrzykującego słowa komendy na owej grobli.
Nie dziw, że w sposób taki znowu przemawiać zaczynał, wszakże z tej celi więziennej wychodził na świat wolny!
V
Parę dni minęło i znowu w porze niezwykłej ciężki klucz zazgrzytał w grubym zamku, ale tym razem za otwierającymi się drzwiami głos kobiecy młody i świeży spytał:
— Czy można?
Ach, Tosi głos!
Aleksander jednym skokiem był już przy drzwiach.
— Ciotko! Ciotko droga! Najmilsza! Złota!
Całował ręce siwej kobiety w czarnej sukni, a potem obie swoje wyciągnął ku pięknej dziewczynie, której błękitne oczy stały w blasku radości i łez. Z tymi błyszczącymi oczyma i filuternym uśmiechem na twarzy bledszej i chudszej niż przedtem, z rękoma uwięzionymi w jego rękach, mówiła:
— Widzisz, Olesiu, widzisz! Musiałeś jak zając jednym okiem spać na koniu, bo wpadłeś im w ręce!
Po czym z oczu jej wypłynęły łzy, które je tak błyszczącymi czyniły i wtedy można było poznać, że wiele przez tygodnie ostatnie płakała.
Ale jakim cudem, jakim cudem przyjść tu mogły, skoro nikomu nie pozwalają. Tak, one same tego nie rozumieją. Odmawiano dotąd i odmawiano pozwolenia na widzenie się z więźniem i czyniono to w sposób przykry, szorstki. Nagle zmiękło to, złagodniało i pozwolili... na krótko wprawdzie, ale nawet bez świadków. Dość jednak o tym. Tysiące rzeczy jest do powiedzenia. Mieszkają teraz w pobliżu tego miasteczka u krewnych, bo dwór zrujnowany...
— Jak to zrujnowny?
— W czasie rewizji. — Opowiedziały o niej wszystko.
Otóż dwór razem z majątkiem uległ urzędowemu opisowi, który jest wstępem do konfiskaty. Kazano im stamtąd wyjechać. Syn jednej, a brat drugiej uwięziony, nie tutaj, gdzie indziej go powieźli, a one tam za nim jechać jeszcze nie mogą...
Teraz matka mówiąc o synu rozpłakała się, ale dwoje młodych patrzało na siebie z niebem w oczach.
Potem o partii, która rozproszyła się była, lecz wkrótce znowu zgromadziła się kędyś dalej, o uwięzionych i zabitych, o wątłych nadziejach, o okropnych trwogach, o całej tej tragedii przeraźliwej, której jednak echa do tych ścian nie przenikały.
Z dwu par oczu młodych i zakochanych niebo szczęścia zniknęło, a powróciły do nich ponure trwogi i przeszywające żale ziemi ze wszystkich ziem globu najnieszczęśliwszej.
Potem jeszcze: jak ci tu jest? co jadasz? jak sypiasz? czego ci trzeba? Może pozwolą przysłać! Może pozwolą znowu przyjść! Będą do miasteczka przyjeżdżały, będą prosiły... Jak się skończy? Boże miłosierny... jak się to wszystko skończy dla niego, dla nich, dla wszystkich, dla sprawy?
I czas już ubiegł, ostrzegło o tym pukanie do drzwi dozorcy.
Wstali wszyscy troje z wąskiego zydla. Matka wzięła za rękę córkę i z lekka ją ku młodemu więźniowi przybliżając, drżącymi wargami mówiła:
— Oddaję ją tobie, Olesiu! Dotąd byłam przeciwna... bo pokrewieństwo bliskie, a małżeństwa pomiędzy krewnymi... podobno... I jeszcze jedno: o czymś innym dla Tosi marzyłam... Każda matka ma dla dziecka swego jakieś marzenia... Widzisz, spowiadam się... Ale teraz, mój Olesiu, kiedyś ty taki nieszczęśliwy i taki dzielny syn ojczyzny... zostańże i moim synem... Gdy tylko będziesz wolny...
Nie mogła mówić dalej od wzruszenia, a oni oboje przed nią klęcząc kolana jej obejmowali.
Dozorca, wciąż do drzwi pukając, słyszał w celi więziennej płacz nie tylko niewieści, lecz, jak mu się zdawało, i męski także.
Odeszły. Więzień pozostał sam. W głowie mu szumiało, w piersi serce jakby wyrosło, tak dławiło łzami co chwila wzbierającymi. Wstyd płakać jak dziecko albo kobieta! Mazgajem nigdy nie był. Owszem, był przecież wesołym Olesiem. Ale teraz te kilka tygodni męki różnej, a po nich taka radość...
Czy tylko będzie wolny? W zupełności nie. Wyrok na niego spaść mający mógł być tylko mniej albo więcej srogi; wolności zupełnej mu nie powrócą. Wiedział o tym, ale wiedział też i o czymś innym, co mu ból wiadomości tamtej niemal w uczucie szczęścia zamieniało. Wiedział, że na żadnej drodze i w żadnej otchłani, w żaden czas burzy i w żaden czas słoty nie opuści go kobieta, którą kochał.
W kilka godzin potem całego w ogniu, w marzeniach, w niepokojach znalazł go wchodzący do celi oficer. Zrazu głowę tylko przez uchylone drzwi wsuwając, zapytał:
— Czy nie mieszam?
— Nie! Nie! Nie przeszkadza mi pan w niczym. Proszę wejść! Chciałem nawet zobaczyć się z panem.
Wszedł powitaniem tym wyraźnie uradowany i dość dziwnie na twarzy jego, najczęściej ponurej, wyglądał uśmiech filuterny, z jakim pytał:
— A co? Krewne pańskie były?
— Były, panie, były! Tak cieszę się, że je widziałem i tylko się dziwię...
— Czemu pan się dziwisz?
— Że pozwolili...
Oficer znowu na jednym w celi stołku drewnianym usiadł, dłonie na kolanach oparł i łokcie z fantazją rozstawił.
— Che, che, che — z cicha zaśmiał się — che, che, che!
A siwe oczy jego w rozgorączkowanej twarzy więźnia tkwiące miały w sobie coś jakby opiekuńczego i zarazem dumnego; zdawały się cieszyć jego radością i zarazem mówić: „A widzisz, co ja mogę! A widzisz, jaki ja!”
— Wot kiedy już do tego przyszło, to już panu powiem, jak to było.
Na grube drzwi zamknięte niespokojne wejrzenie rzucił i ku Awiczowi pochylony szeptał:
— Tu jest taki człowiek, co na bardzo wysokim postie stoi. To mój towarzysz z korpusu i my już w korpusie bardzo jeden drugiego lubili. A potem to ja raz z wielkiego nieszczęścia go wyratował. Mniejsza o to, jakie to było nieszczęście i jak ja jego ratował, ale choć on na wysokim postie stoi i wiele może, a ja mały sobie człowiek, tak było i on nigdy o tym nie zapomniał. On mnie lubi, to mój prawdziwy drug...
— To są plecy pańskie i pan się do nich za mną wstawiał...
Potakująco głową skinął.
— Ja nawet skłamał przed nim i powiedział, że pan jesteś mój plemiannik.
Aleksander był wzruszony.
— Dziękuję! Nie wiem, czemu przypisać...
— Nu wot! Czemu przypisać? Ja pana polubił... kak to od razu... jeszcze tam w lesie... pan Apolka znałeś i ja nawet przypomniał sobie, co on mnie o panu mówił...
— Nie, nie! To nie to... — z żywością zaprzeczył więzień. — Pan w ogóle musisz być... Mówiły mi przecież krewne moje, jakie nieszczęścia stać by się mogły... żeby tam wtedy pana nie było!
— Mówiły, mówiły panu o tym!
Oczy rozbłysły mu uciechą, która jednak prędko zgasła.
— Nu, da! Ale co w tym osobnego? Zwierzem by chyba trzeba być...
— A jednak — nie bez pewnej ironii przerwał Aleksander — gorliwym pan jesteś w swojej służbie. W czasie rewizji owej sroższy pan był od towarzysza swego i potem, tam... na grobli... sam widziałem, z jaką gorliwością, z jakim zapałem...
Wyprostował się oficer i z wielką powagą w postawie i na twarzy przerwał:
— To był mój obowiązek. Raz ja na służbę poszedł, to już uczciwie służyć powinien. Ja z tego chleb jem i powinien robić to, za co mnie chleb ten dają, inaczej ja byłbym zdrajcą, a zdrada to paskudna rzecz, brudna. Pan to sam kozackiemu setnikowi powiedział i ja wtenczas pana polubił! To pan wiesz...
— Nie mogę odmówić panu słuszności. Tak jest, jak pan mówi — z taką samą powagą, z jaką mówił oficer, odpowiedział więzień.
— Nu, da! Mnie kazali zrobić rewizju, to ja powinien był ją zrobić jeszcze lepiej, jakby ją inny robił...
— Dlaczegóż jeszcze lepiej...
— A wot widzicie dlatego, że ja polskiego praischożdienja człowiek... to na mnie podejrzenie może paść, że zdradzam... i podejrzewał mnie o to setnik kozacki, to ja jemu chciał pokazać, że czesi’ i sowiest’ moje czyste. Ale bezbronnych zabijać i... różne tam poszłosti dokazywać... nikt nie każe... to do służby nie należy. Nu, da! Do służby oficerskiej to nawet należy, żeby tego nie było... Widzisz pan, że ja i w jedną stronę, i w drugą stronę tylko obowiązek swój spełniam...
Pochylił twarz, zamyślił się.
— Zdaje się wszystko dobrze... W wojsku służysz, na wojnę idziesz, robisz to, co naczalstwo każe, obowiązek swój spełniasz, niczego innego tu i być nie może... a adnakoż... ciężko... jej, jej! Jak ciężko, jaki żal... Wszystko przewraca się we środku...
Ostatnie słowa wymawiał z czołem opartym na dłoni, szeptem ciężkim, takim, jakby przemawiał do ziemi, w którą wlepiał wzrok zmącony, ponury.
— Dlaczego tak ciężko? Czego taki żal? — ze współczuciem i ciekawością zapytał Awicz.
— A wot, żeby ja sam o tym wiedział, to byłby kontent. Zdaje się, co tu takiego? Głupostiej narobili... miatież, bunt. Uspokoić trzeba. Na to wojsko i na to ja oficer. Śmierci nie boję się! Trusem mnie Pan Bóg nie stworzył. Adnakoż taki żal, taki smutek, taka jakaś we środku trudność... Myślę, ja myślę, co mnie takiego stało się i nie rozumiem.
Nie rozumiał tych instynktów, które pracować w nim zaczęły i tej iskry, która w nim spała długo, a teraz rozpalać się zaczynała w piekący płomień.
— Położenie okropne! — szepnął Aleksander, potem z żywością zawołał:
— Dlaczego pan wprzód, nim tu z wojskiem przybył, dymisji swej nie zażądał?
Nic dorównać by nie mogło zdumieniu, z jakim oficer oczy na niego podniósł.
— Do dymisji! — powtórzył z osłupieniem. — W odstawku! A co ja bym potem na świecie robił?
Była w tym powiedzeniu prawda gorzka i twarda. Co on by robił w jedenastym roku życia do korpusu oddany i ze wszystkich na tym świecie robót znający tylko służbę wojskową, ale za to, jak nie bez pewnej chluby mówił, znający ją jak rzadko kto wybornie i lubiący ją, chlubiący się nią dotąd... Tylko teraz coś takiego dziwnego z nim się stało...
W duszę swą głęboko nie spoglądał. Nie przywykł. Były chwile, że gniew ogromny zrywał się w nim przeciw tym bezumcom, obłąkańcom, którzy temu wszystkiemu byli winni i gdy sam jednak w oficerskim mieszkaniu swoim o nich myślał, zdawało mu się, że ich nienawidzi, że nimi, że ich głupotą gardzi, że z rozkoszą starłby ich z powierzchni ziemi. Ale trzeba było jednego tylko spotkania, jednego widoku, jednej czasem o nich wieści zasłyszanej, bohaterskiej lub tragicznej, aby znowu jakieś szatany drażniące i szarpiące do wnętrza jego wstąpiły. Pomiędzy szatanami tymi odkrył raz jednego, któremu na imię: wstyd. Ani cienia pojęcia nie miał o tym, czego by miał się wstydzić. Jednak ten to szatan właśnie wszystką krew rzucił mu do twarzy, gdy w czasie owej rewizji w owym dworze kobieta wdzięczna mu za zbawienie swych dzieci zapytała go, jak się nazywa. Karłowicki! Brzmienie tego nazwiska... Za nic w świecie nie zdołałby go wówczas głośno wymówić. A setnik kozacki z ironią na niego patrzał, lepiej może go rozumiejąc niż on sam siebie!
Ani na chwilę już dnia tego nie odzyskał tej rubasznej i dobrodusznej wesołości, która niekiedy posępną twarz jego rozjaśniała. Bawił też krótko, ale przed odejściem zapytał jeszcze Aleksandra, czy ta piękna panna, która go dziś razem ze swą matką odwiedziła, jest jego narzeczoną.
Dziś właśnie odbyły się ich zaręczyny.
— Dziś? Gdzie? Tu? Jak to?
Awicza zdumienie jego rozśmieszało.
Cóż w tym dziwnego? Kochają się z sobą od dzieciństwa, ale dotąd matka sprzeciwiała się ich chęciom z powodu pokrewieństwa i innych tam jakichś swoich chęci czy zamiarów... I dziś właśnie powiedziała, że już się nie sprzeciwia, że ich z sobą zaręcza. Oficer znowu był zdziwiony.
— Wot kak! Wprzódy nie zgadzała się, a teraz kiedy pan... zgubiony człowiek... zgodziła się. Nu, eto już takie... jak to powiedzieć... błagorodstwo, że człowiekowi aż w głowie kręci się. Ale jakże to będzie? Czy pan myśli, że pana tak i puszczą stąd, bez żadnego nakazania? To być nie może. Ześlą pana, gdzie gorzki pieprz rośnie i majątek pewno odbiorą...
Szczęśliwy uśmiech rozlał się po twarzy więźnia. Zniżonym nieco od rozmarzenia głosem odpowiedział:
— Wiem o tym, ale i tego również pewien jestem, że narzeczona moja nie opuści mnie ani w ubóstwie, ani na wygnaniu i że w każdej otchłani, wśród każdej burzy czy słoty życia będziemy sobie nawzajem pomocą i zbawieniem.
Oficer stał przez chwilę milcząc i w ziemię patrząc. Po białym jego czole przepływały powstające i znikające zmarszczki. Byłyż to fale podnoszone przez myśli nowe, dziwne, w które wpatrywał się, które wyrozumieć usiłował? I może nie tylko przez myśli. Wyraz rozmarzenia okrywający twarz więźnia i w jego oczy wstąpił. Odbiła się w nich jakaś nagle powstała tęsknota.
— Ślicznie pan to powiedziałeś... wot poezja to prawdziwa... prawdziwa... i wiara w człowieka, którego lubisz...
A potem z wybuchem zmieszanych uczuć przyjaźni i zazdrości.
— Nu, da! Szczęśliwy z pana człowiek!