Kitabı oku: «Jędza», sayfa 5
– Idźmy spać! – Oleś, jak Boga kocham, idźmy spać! Już ja żadnej kosteczki w sobie nie czuję, takem zmęczony.
IV
Kiedy po przespaniu się w pierwszym lepszym zajezdnym domu, Ginejkowie nazajutrz zrana weszli do mieszkania dwóch kobiet, znaleźli już w niem wszystko na przyjęcie ich przygotowane, a Jadwiga spotkała ich u progu, w czarnej świątecznej sukni, wielce zresztą skromnej, ale w której było jej bardzo do twarzy. Sen świąteczny także, dłuższy i spokojniejszy, spędził z jej powiek czerwone obwódki, a z policzków i czoła starł żółtawe smugi. Powitała krewnych wesołem oznajmieniem, że za godzinę najdalej będą oni jej i jej matce do kościoła towarzyszyli.
– A gdzież babunia? – zapytał Stanisław.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, za zamkniętemi drzwiami przepierzenia dało się słyszeć klapiące uderzanie jednej o drugą starych podeszew, oraz chrypliwy głos wołający donośnie:
– Jezus, Marya! Boże zmiłuj się nad nami! Kto tam taki po kuchni łazi?
Z kuchni zaś cienki głosik odkrzyknął:
– Do nóżek upadam! To ja, Ambrożowa! Panieneczka dobrodziczka dziś raniuteńko do mnie przybiegła i na cały dzionek mię umówiła. Do miasteczka po sprawunki już biegałam i obiadek teraz gotować zaczynam. Radosny nam dziś dzionek nastał! Pan Jezus Chrystus w żłobku, ubogieńki, maleńki nam się narodził. Świątek wesoleńkich, mileńkich winszuję!
Stanisław do drzwi zamkniętych podszedł, i uchylając je nieco, zapytał:
– Czy można babuni dzień dobry powiedzieć?
– Śmierć! zginienie! choroba! nieszczęście! Niechże choć łachman jaki na siebie zarzucę!
– Ja go zarzucić pomogę!
Zupełnie za przepierzeniem zniknął.
– Dzień dobry, babuniu! Świąt winszuję! Proszę mi dać tę spódnicę, bo jak ja trzepnę, to będzie dopiero wytrzepana… trzask, trzask! Już czysta! A teraz kaftan trzepać? Nie trzeba! No to dobrze! Ale garnirowanie u czepeczka zgniecione! Zaraz odchucham! Chu, chuu, chuuu! Ot jak tiule powstają! już gładziuteńkie! Czy babunia już uczesana? Jeszcze nie! to proszę grzebuszek dać… Niechże babunia pozwoli! A co, czy źle czeszę! Takie śliczne nioby będą z przodu, a z tyłu warkoczyk splotę… Jaki u babuni jeszcze piękny czarniutki warkoczyk! Ot już i nioby gotowe. Proszę w lusterko spojrzeć, jaka babunia w nich ładna!… Jak Boga kocham, aż pocałować chce się! Nie można! nic nie szkodzi! Ja jednak pocałuję!.. Ot tak! ot tak! podawnemu…
Z tym potokiem słów Stanisława łączył się drugi potok mruczenia, łajania, wymieniania wszystkich plag i klęsk tego świata, wychodzący z ust Szyszkowej, a do dwu tych, nieustannie gadających za przepierzeniem, głosów przyłączył się z kuchenki wychodzący trzeci, piskliwy i głupkowaty:
– Oto mileńki, wesoleńki paniczek! Daj Boże paniczkowi zdrowia, że tak swoją babunię kocha i pieści!… Ot, śmieje się nasza babunia… ot i rozweseliła się biedulka, o wszystkich swoich zmartwieńkach zapomniała!
Jadwiga i Aleksander uśmiechali się także i zcicha rozmawiali:
– Jaki Staś poczciwy, że mamę tak rozweselił! Od kilku lat nie śmiała się tak, jak teraz. Dziś w nocy obudziłam się parę razy, i zawsze słyszałam, że nie spała i płakała…
Aleksander niecierpliwy gest ręką uczynił.
– Oj, jak Boga kocham, dałbym ja Władkowi i Józiowi w skórę, za takie postępowanie z matką…
Jadwiga żywo mówić zaczęła:
– Dlaczego nie chciałeś jasno i wyraźnie mówić, kiedy cię wczoraj kilka razy o nich zapytywałam? Czy już tak źle jest z nimi? Mamy zapewne złemi wiadomościami gorzej jeszcze gryźć nie trzeba, ale ja powinnam wiedzieć o wszystkiem.
Ginejko namyślał się chwilę; wyraz strapienia zasępił jego grube i ogorzałe czoło. Resztę herbaty ze szklanki wychylił, a gdy Jadwiga drugą nalewać zaczęła, szeptem i co chwila na przepierzenie oglądając się, zaczął:
– Nic znowu tak osobliwego… są nawet ludzie, którzy przypisują Władkowi spryt nadzwyczajny i bogactwo mu przepowiadają. Ale ja za taki spryt i za takie bogactwo bardzo dziękuję. Wolałbym ulice zamiatać, niż takim sposobem skarby zbierać.
– Z kilku waszych słów wczorajszych zrozumiałam, że został pokątnym doradcą – szepnęła Jadwiga.
– Najgorszego gatunku – równie cicho odszepnął Ginejko: – ciemnych i biednych ludzi łapie, namawia, oszukuje, po sądach ciąga, ze skóry odziera. Chociaż to brat twój, Jadziu, ale być nie może, abyś nie wiedziała o tem, że od dzieciństwa był on zawsze samolubem i spekulantem. Matka przepadała za nim, wad też żadnych w nim nie widziała; ale dla ciebie, Jadziu, wszystko to chyba nie nowina?
Milcząc i ze spuszczonemi oczyma głową skinęła.
– Widzisz! Cóż więc dziwnego, że puścił się na złą drogę?… Więc też obaj ze Stasiem widywać się z nim przestaliśmy. Kiedy ty z matką w świat po zarobek wyjechałaś, on spotkawszy nas, głośno śmieje się i mówi: „Wiesz Oleś? baby mi chwała Bogu z karku zjechały!” Mnie aż ręka zaświerzbiała, aby w twarz go palnąć; alem tego nie zrobił, bo na ulicy bijatykę wszczynać brzydko. Tylko, kiedy on rękę do mnie wyciągnął, ja swoją za plecy schowałem. „Nie, braciszku, powiadam, ręka moja czarna i twarda, ale czysta, a z twojej choć taka biała, garścią błoto zbierać można. Ja tobie już ani brat, ani swat, ani nawet znajomy. Adieu!” Staś słowo w słowo tak, jak ja. Rękę też za plecy założył i mówi. „Biednych ludzi oszukujesz i odzierasz, matkę i siostrę na cztery wiatry puściłeś. Ja tobie tak samo, jak Oleś, ani brat, ani swat, ani znajomy. Adieu!” Pokłoniliśmy się czapkami i poszliśmy w swoją stronę, a on poszedł w swoją. Od tego czasu nigdy nie widzieliśmy się zbliska; ale od ludzi słyszałem, że doskonale mu się powodzi i grosiwo zbiera. Teraz podobno w jakiś łajdacki interes wlazł, z którego mieć będzie, jak to powiadają, wóz albo przewóz. Jeżeli łajdactwa nie odkryją, grube pieniądze zarobi; jeżeli odkryją, w kryminał wlezie i żółtą łatę na plecy może dostanie. Ot jak…
Zarumienione czoło dłonią potarł, i rozgniewanym, zgryzionym wzrokiem w szklankę herbaty się wpatrzył.
– A Józio? – po chwili ciężkiego milczenia spytała Jadwiga.
– Ten, jak wiesz, zawsze od Władka był lepszy, to jest lepsze serce miał, takim chytrym, ani chciwym, jak Władek, nie był. Ale to znowu pustak i próżniak… przytem, chłopiec śliczny, jakby go kto z najpiękniejszego obrazu zdjął. Do wojska poszedł, dlatego, że mu w mundurze do twarzy było. On, kiedy nie musztruje się, to w lustro patrzy, a kiedy w lustro nie patrzy, to z kolegami i dziewczętami hula. Może on nawet i ma dla was trochę serca, ale tyle o sobie samym myśli, że o kimś innym pomyśleć czasu nie ma. Odkąd z pułkiem swoim gdzieś daleko wywędrował, nikt z nas o nim ani słyszał. Jednak, mnie się zdaje, że Józio pewnie kiedykolwiek jeszcze odezwie się do was… pewnie odezwie się… bo co do Władka, to wątpię… chyba jeżeli wzbogaci się bardzo, to może i wam cokolwiek ze swego bogactwa rzuci.
– Tylko, że ja pewnie nie podejmę tego, co on mi rzuci! – wyłkała więcej, niż wymówiła Jadwiga, i wyprostowana, drżąca, z płaczem zapartym w piersi, a głową podniesioną, przemieniła się niby w płomień gniewu i dumy.
Aleksander wziął jedną z jej rąk i zamknął ją całkiem w swoich dwu dużych, muskularnych dłoniach:
– Dobrze, siostrzyczko, tak trzeba! Ja tak samo! Rzuconego nie podejmę za nic, a około brudnego, choćby to był brylant najdroższy, splunąwszy przejdę… Pysznie we wszystkiem zgadzamy się z sobą!
– Cicho! Mama idzie! Ani słowa o tem przed mamą!
Ponurą chmurą czarne nioby, ręką Stanisława ułożone, spuszczały się nad głęboko ciemnem i zbróżdżonem czołem Szyszkowej; ale świąteczna suknia barwy kawowej i białe garnirowanie czepka nadawały jej znowu pozór czysty i przyzwoity. Mniej posępne niż zwykle jej oczy, bystro przemknąwszy po twarzach Jadwigi i Aleksandra, błysnęły zadowoleniem, lecz zaraz sposępniały znowu, i z gniewem wlepiając je w córkę, zawołała:
– Śmierć! zginienie! nieszczęście! choroba! Czegóż ty znowu zmarszczona siedzisz, jakbyś cytrynę zjadła, albo matkę wczoraj pochowała? Jezus, Marya! Krewni przyjechali, odwiedzili, tacy poczciwi, przyjemni! Poweselałaby, zdaje się, pośmiała się, pogawędziła, jak inne młode panny… Ona, nie! gdzie tam! Czoło zmarszczy, usta nadmie i siedzi, jak ta mumia egipska! Potem zaś, dziw się, że nikt nie przylgnie do niej, nie przywiąże się, nie polubi… Jezus, Marya!
Mówiłaby pewno dłużej, gdyby nie Stanisław, który w pół ją objął i na krześle przed szklanką herbaty posadził.
– Niech babunieczka herbatę pije, bo do kościoła iść pora, a ja przy babuni usiądę, i także herbatę pijąc, opowiem o tych znajomych, o których babunia pytała, kiedy ja na odpowiadanie czasu nie miałem, bo bardzo uważnie zaczesywałem nioby…
Jadwiga szybko się odwróciła i zaczęła wydobywać z szuflady ubranie, w którem za chwilę na ulicę wyjść miała; ale w nisko pochyloną twarz jej spojrzały wkrótce siwe oczy Aleksandra tak współczujące i przyjazne, że poruszeniem niewymownej ulgi rozwarły się jej usta i osiadł na nich ukojony, rozrzewniony uśmiech.
W kwadrans potem, na ramieniu jego wsparta, szła chodnikiem, w skromnym kapelusiku i obcisłem futerku, zgrabna i żwawa. Wesołą też była: Szyszkowa, gdyby patrzała na nią w tej chwili, nie mogłaby już jej nadętości i ponurości zarzucić. Ale Stanisław poprowadził babkę przodem, a tak szybko, że zdaleka już tylko widać było, jak z przygarbionemi pod futrzanym kołnierzem plecyma i głową w kapturze naprzód podaną, obok zamaszystego chłopca po śniegu dreptała. Jadwiga zaś śmiała się z żartów Olesia, który z zupełną powagą utrzymywał, że Staś i babunia rozkochali się w sobie, i że będzie to romans ciekawy.
– Byleby tylko Staś czegoś niepotrzebnego przed mamą nie wygadał! – nagle zaniepokoiła się Jadwiga.
Zapewnił ją, że Staś wie dobrze, iż całą rzecz o Władku pilnie przed nią ukrywać należy.
– Bo mnie się zdaje, że mama nie przeżyłaby chyba tych wiadomości, – rzekła Jadwiga.
Tu opowiedziała krewnemu, jak w pierwszych latach jej samodzielnej pracy, matka trwożyła się o jej uczciwość. – „Czy akuratnie rachunek spisałaś? Czyś przez roztargnienie nie wzięła więcej, niż się należało? czy nie zapomniałaś jakiego kawałka materyi oddać właścicielce” – zapytywała nieustannie. Sama, kiedy trzy grosze komu winna, spokoju nie ma, dopóki nie odda. Często też, w lepszych chwilach, które zresztą trafiają się coraz rzadziej, uczciwość zmarłego męża wspomina. „W pocie czoła pracował, mawia, biednym człowiekiem był, ale jak łza czystym, najmniejszej krzywdy ludzkiej na sumieniu nie mającym”. Niedawno jeszcze, wyrazy te, przed szewcową, która czasem na gawędkę do niej przychodzi, powtórzywszy, dodała: – „Dzieci też po nim i po mnie poszły. Pewno o żadnem z nich nikt nie powie, że cokolwiek niepoczciwego popełniło”.
Ze smutnemi uśmiechami Jadwiga i Aleksander spojrzeli na siebie i, głowami wstrząsając, jednomyślnie szepnęli:
– Niechajże w tem złudzeniu jaknajdłużej sobie pozostaje…
Wkrótce jednak rozweselili się znowu. Jadwiga spostrzegła, że spojrzenia niektórych przechodniów z zajęciem zatrzymywały się na jej towarzyszu, a potem ciekawie spływały i na nią. Ten wysoki, przystojny człowiek w zgrabnym kożuszku i wysokich butach, z energią i męskim wdziękiem w ruchach i rysach twarzy, zwracał na siebie uwagę ludzi, którzy na wąskim chodniku spotykali się z nim zbliska. Spostrzeżenie to taki wpływ na nią wywarło, że podniosła twarz oblaną wyrazem tryumfu, i wśród tłumu krzyżującego się na chodniku, pilnie znajomych twarzy upatrywać zaczęła.
Jakoż w tej samej prawie chwili wysunęła się z za niej, w tym samym co ona kierunku idąca, gromadka dzieci równego wzrostu, a wnet potem, o ramię jej ocierając się ramieniem, mijała ją owa niemłoda i wesoła pani, która wczoraj tak głośno i serdecznie cieszyła się z uszytej przez nią sukni. Mijała, lecz nagle spostrzegła ją i, zwalniając kroku, w oprawie swoich figlarnych loczków i napuszonego piórami kapelusza, rozpromieniła się cała.
– A! dzień dobry pannie Jadwidze, dzień dobry! Jak pani dziś ślicznie wygląda! Czego pani taka wesoła? Tę suknię pokazywałam wczoraj dziesięciu osobom, i wszyscy od zachwytu nad nią odejść nie mogą! Ale czemu pani tak wesoło dziś wygląda. Mężowi memu suknia podobała się także, i mówi, że mi w niej bardzo do twarzy…
Tu głos zniżyła:
– Z kimże to panna Jadwiga idzie? Kto jest ten młody człowiek?
Ona wnet z uśmiechem mówić zaczęła:
– Bliski krewny mój, Aleksander Ginejko… wzrastaliśmy prawie razem, ale potem nie widywaliśmy się już przez lat wiele… Wczoraj przyjechał do mojej matki i do mnie z bratem swoim Stanisławem… Bliski krewny mój… Umyślnie przyjechali do nas, aby z nami Święta przepędzić… Tamten mamę do kościoła poprowadził… Bliscy nasi krewni!…
Filuterne oczka wesołej pani bystro i przyjaźnie w jej twarz patrzały.
– Winszuję, winszuję, święta weselej przejdą!
Pochyliła się do samego prawie jej ucha:
– Ten krewny pani bardzo przystojny!
Jadwiga rumieńcem spłonęła, a ona, za dziećmi, które już znacznie się były oddaliły, śpiesznie pogoniła.
Teraz on dopytywać się zaczął, kto była ta pani, która z nią rozmawiała? – a ona, odpowiadając na jego pytania, nie przestawała myśleć o tem, jak to w życiu człowieka jeden dzień do drugiego niepodobnym bywa! Ta sama, zdaje się, co i wczoraj ulica, te same domy, ten sam śnieg, ci sami ludzie, a przecież jej tak inaczej, zupełnie inaczej! Otóż i narożna kamienica, o którą wczoraj oparła się była wśród zmroku, śmiertelnie smutna i zmęczona! Tu stała, płacząc i łając sama siebie za to, że płakać sobie pozwala. Teraz, dziwi się tylko. Jak to! ona płakała wczoraj! Jakże była głupią i niedoświadczoną, aby nie wiedzieć, nie przewidzieć, że po smutku musi nastąpić i radość! Ale naprawdę, czegóż ona tak bardzo się cieszy? I co jeszcze dziwniejsza, to, że z radością tą łączy się także duma.
Poprostu dumną się czuje, i chociaż ciągle z towarzyszem rozmawia, po głowie jej plącze się myśl, że dobrze byłoby, ach! jak dobrze, aby spotkał ją teraz ów wczorajszy miły jegomość. Zobaczylibyśmy, czy śmiałby jej ubliżyć! O, nie, najpewniej! W ten sposób postępować można tylko z takiemi dziewczętami, które zbiedzone, skłopotane, za zarobkiem goniące, samotnie tułają się pośród obcych, ale nie z takiemi, które chodzą po świecie z kimś swoim, bliskim, przyjaznym. Niechby zobaczył ją teraz i przekonał się, że i ona także nie jest słomką przez wiatr ze śmietniska porwaną i po cudzych wschodach i kątach noszoną, lecz jak każdy prawie człowiek na świecie ma krewnych, przyjaciół, ludzi sobie bliskich, którzy ją szanują, lubią, a w razie potrzeby obronić potrafią!
Zamiast jednak człowieka, którego tak nienawidziła, a w tej chwili przecież spotkać pragnęła, oko w oko spotkała się z dobrze znajomą sobie parą ludzi: ślusarzem Michałem i młodą jego żoną. Krótko byli w kościele, śpiesznie wracali do domu i dziecka. Ona wysmukła, ładna, z różową od mrozu twarzą, w oprawie żółtawej chustki, przystanęła, i zatrzymując męża, z którym szła pod ramię, zaszczebiotała:
– Dzień dobry pani!… A! Pan Bóg gości na święta zesłał! Słyszeliśmy wczoraj, jak państwo wesoło sobie śpiewali, i aż zdziwiliśmy się, bo w tem mieszkaniu zawsze tak cicho i smutnie, że doprawdy najsmutniej ze wszystkich mieszkań, co są na calutkim dziedzińcu… Aż tu wczoraj i u państwa nastał ruch, gadanie, śpiewanie. Aż polecieć chciałam i dowiedzieć się, co to takiego; ale on (targnęła za łokieć męża) nie puścił. Nie wypada, mówi, niedelikatnie..
– Szkoda, że pani wczoraj do nas nie przyszła, bylibyśmy bardzo radzi. Przyjechali do nas panowie Ginejkowie, bliscy krewni nasi. Umyślnie przyjechali, aby odwiedzić nas i Święta z nami przepędzić. Bliscy nasi krewni. Młodszy Stanisław mamę do kościoła poprowadził; a to jest starszy, Aleksander… bliski krewny mój…
Potem Aleksandra objaśniała:
– A to jest sąsiad nasz, pan Michał, z zawodu ślusarz…
– Ślusarz! – wykrzyknął Ginejko i szybko rękę do czapki podniósł. – Jakże mi przyjemnie kolegę spotkać! Ślusarzem także jestem…
– Ale pewno jakim uczonym, wielkim, – kłaniając się, prawił przysadzisty człowiek; – a ja, panie dobrodzieju, tak sobie… samouczek boży…
– To nic, to nic! Chciałbym, jak Boga kocham, z panem o rzemiośle pogawędzić.
– Do usług panu dobrodziejowi…
– Wpadnę dziś na gawędkę do pana…
– Do usług, do usług! bardzo prosimy!
Kłaniali się sobie, ściskali się za ręce.
Jadwidze nagła myśl do głowy strzeliła.
– To może lepiej państwo będą łaskawi przyjść do nas na godzinkę, na parę godzin. Pan Michał pomówi z moim krewnym o tem, co obu ich obchodzi, my także pogawędzimy…
Z widoczną uciechą propozycyę tę przyjęto, a Jadwiga, uszedłszy naprzód kilka kroków, pomyślała: „Co to się stało? Gości do siebie zaprosiłam? Jak to dziwnie, ale zarazem i miło!”
Istotnie, bardzo jest miło posiadać uprzejme i przyjacielskie stosunki z ludźmi, lecz stokroć milej spostrzegać, że ci, którzy nas w samotności i smutku naszym lekceważyli, obrażali, poniekąd nawet krzywdzili, są zdziwionymi i ciekawymi świadkami naszego szczęścia. Spostrzeżenie to uczyniła Jadwiga już w kościele, gdy wśród grania organów, śpiewu księży u ołtarza i uroczystej a gorącej atmosfery, którą wydają z siebie gęsto zbite, rozmodlone tłumy, uklękła obok matki, w jednej z ostatnich kościelnych ławek, i nim nad otwartą książką do nabożeństwa twarz pochyliła, szybkiem spojrzeniem rozejrzała się dokoła.
Mnóstwo tam było ludzi w siermięgach i surdutach, mężczyzn i kobiet, stojących tuż przy sobie, dotykających się wzajem ramionami; ale najbliżej, tuż prawie przy niej, stała szwaczka Paulina, w nowem, modnie skrojonem futerku, z twarzą od mrozu tak zaczerwienioną, że w oprawie złotych loczków była podobną do polnego maku w pszenicy. Z tłumem ją nieco rozdzielał i od zbytniego ścisku bronił wysmukły, świątecznie ubrany urzędnik pocztowy. Szepnęła też coś do niego, gdy tylko Szyszkową i córkę jej spostrzegła, a potem z rękoma wsuniętemi w mocno wyszarzany, ale zalotnemi kokardami upstrzony zarękawek, tak ciekawie i z takiem zdziwieniem na Jadwigę i na obu Ginejków patrzała, że aż rozwarły się drobne jej usta, a z twarzy można było wyraźnie czytać wewnętrzne wykrzykniki: – „A toż co się stało! Szyszkówna z jakimiś kawalerami do kościoła przyszła! W imię Ojca i Syna… Zawsze jak mniszka sama jedna chodzi, a teraz asystentów jakichś sobie wynalazła. I jakich jeszcze! Młodzi, przystojni, tacy jacyś pewni siebie i z wesołemi twarzami. Nie tutejsi przecież, bobym ich choć z widzenia znała. Zkądże ona ich wzięła? Kim są? Ciekawość! Ciekawość!”
I aż z nogi na nogę przestępowała, a towarzysza swego za rękaw od paltota targając, szeptać do niego zaczęła:
– W Imię Ojca i Syna… Szyszkówna z kawalerami chodzi! Asystentów sobie znalazła! Wilk w lesie zdechł, czy co? Nie wiesz, Bolciu, kto to taki?
A Jadwidze paliły się także oczy, ale od zadowolenia. – „Aha! – myślała, – nie ty jedna możesz wesoło bawić się i mieć zawsze obok siebie towarzyszy i przyjaciół! Ja też nie zawsze sama na świecie bywam, i mam niekiedy przy sobie kogoś, kto mi jest bliskim i bardzo przyjaznym. A chciałabyś wiedzieć, kim są ci ładni i dzielni chłopcy, którzy ze mną przyszli? Poczekaj, sama ci to powiem, gdy się tylko spotkamy. Czemuż nie? Wstydzić się nie mam czego. Powiem: „bliscy krewni moi, bracia, przyjaciele!”
Nagle, ogarnęło ją takie rozrzewnienie, że wszystkie inne uczucia stłumiło. Ksiądz u ołtarza wznosił ku górze ramiona i śpiewał „Gloria!” Twarz jej nisko opadła na dłonie grubemi rękawiczkami okryte, a choć i oczy, i usta miała zamknięte, całą ją napełnił tak namiętny poryw dziękczynienia, że był chyba także modlitwą.
Wtem wydało się jej, że Aleksandra niema już przy niej, że odszedł. Gdy klękała w ławce, stanął był razem z bratem tuż za nią, a teraz, zdało się jej, że go niema. Obejrzała się i oczy ich spotkały się z sobą. Nietylko stał ciągle tam, gdzie wprzódy, ale patrzał na nią zamyślonem i miękkiem spojrzeniem. Odtąd nie oglądała się już wcale; z twarzą na dłoni schyloną, długo klęczała nieruchoma i spokojna, cała oblana cichą błogością, która, niby cień drzewa na kwiat więdnący, z obecności jego na nią spływała.
Sama potem nie wiedziała jak jej przeleciała chwila powrotu z kościoła do domu. Pamiętała tylko, że mróz był tęgi, ale niedokuczliwy, śnieg pod nogami skrzypiał, słońce świeciło jasno na bladym błękicie nieba, i ślicznym, brylantowym szronem okrywało tu i ówdzie między domami stojące drzewa; że wspólnie z towarzyszem zachwycała się pięknością drzew okrytych szronem, a tłum na ulicach, który był wielkim, nietylko nie dokuczał jak zwykle, ale wspólnie z towarzyszem zauważyła, że, pstry i ruchliwy, w blasku słońca i na białem tle śniegu, roztaczał wcale ciekawy i ożywiony widok. Wtedy dopiero spostrzegła, że wchodzi w bramę domu, do jej mieszkania wiodącą, gdy zobaczyła Ruchlę, która w skurczonej postawie i zabłoconej sukni na wschodkach siedziała, a ujrzawszy ją, z brudnej chusty twarz wychyliła i zawołała:
– A! panienka dziś w wesołej kompanii chodzi! Nu, daj Boże zdrowie i szczęście!
– A tak, moja Ruchlo! Krewni nasi… – uprzejmie zaczęła Jadwiga.
Lecz mowę jej przerwał rozlegający się tuż obok srebrny i szczebiotliwy, a od zdyszania przerywany głosik:
– A ja tak leciałam, tak leciałam za panną Jadwigą, że aż zasapałam się i tchu nie mogłam złapać.. Dzień dobry! Świąt winszuję, wszystkiego dobrego życzę! Niech panna Jadwiga o naszej wczorajszej kłótni zapomni, bo to głupstwo było, i niech mi pani na zgodę rączkę poda…
– Owszem, – odpowiedziała, i chętnie teraz ku wietrznej sąsiadce rękę wyciągnęła.
Ta zaś, z palącemi się oczyma, a rozwianemi przez wiatr loczkami, trzepała dalej:
– Bo widzi pani, wczorajszy wieczór to był dla mnie ważny wieczór.. Jestem już z panem Bolesławem po słowie… Na pasterkę wtenczas dzwonili, kiedy my przyrzekliśmy sobie, że się pobierzemy… Pan Jezus rodził się, a my przyrzekaliśmy sobie… jak raz w tej samej minucie, kiedy Pan Jezus rodził się…
Zgrabny, ale chudy i blady urzędnik, wytrzeszczając nieco błękitne oczy i nadzwyczaj powoli każdy wyraz wymawiając, z kolei zaczął:
– Powiem pani, że tak już dawno sympatyzowaliśmy z panną Pauliną…
– Winszuję państwu… wszystkiego dobrego życzę, – wesoło przerwała Jadwiga.
– Daj Boże, abym i ja pannie Jadwidze jaknajprędzej tego samego winszowała! Tymczasem chwała Bogu, że pani w miłej kompanii święta przebywa…
– A tak. Przyjechali do nas panowie Ginejkowie, krewni nasi. To jest starszy Aleksander, a młodszy Stanisław już mamę do domu odprowadził… bliscy nasi krewni…
Urzędnik, grzecznie czapkę zdejmując, przed Aleksandrem nazwisko swoje wymienił. Paulina zaś szczebiotała dalej i nieustannie, nie wiedzieć o czem. Paplanie, zarówno jak ustawiczne fertanie się po świecie i przystrajanie osoby swojej w najbarwniejsze możliwie łachmanki wydawało się nieodbitą koniecznością dla tej czeczotki, która jednak złą być nie musiała. Posiadała też dar jednoczesnego mówienia i słuchania tego, co mówili inni, bo nagle, oczy na Ginejkę podnosząc, zawołała:
– A to panowie z tych samych stron, co i pan Bolesław… Niechże pan Bolesław pyta się o swoje strony… Może i familię pańską panowie Ginejkowie znają… to tak miło kogoś ze swoich stron spotkać. Czemuż pan nie pytasz? No, pytaj pan prędzej…
– Powiem państwu – flegmatycznie zaczął narzeczony, – że na mrozie gadać nie mogę, bo zaraz fluksyi dostanę…
Jadwiga śpiesnie podchwyciła:
– Więc niech państwo będą łaskawi na jaką godzinkę do nas przyjdą, to moi krewni opowiedzą wszystko, co pana Bolesława interesować może…
Znajdowali się już u drzwi mieszkania Jadwigi, a u drzwi mieszkań innych tworzyły się grupy podobne do tej, którą oni składali. Gromadki, odświętnie przyodziane, gwarzyły, tu i ówdzie nawet wybuchały śmiechem. Wszyscy ci ludzie, dłuższym niż zwykle spoczynkiem pokrzepieni, głodni, lecz wiedzący, że czeka ich dziś obfitszy niż zwykle posiłek, wracali z kościoła w towarzystwie znajomych, krewnych, których do siebie zapraszali i od których wzajemne otrzymywali zaprosiny. Na białym od śniegu dziedzińcu panowało, gwarem wesołych głosów w mroźnem powietrzu brzmiało, zarumienionemi twarzami w blasku słonecznym świeciło, obfitym dymem kominów ku błękitnemu niebu się wzbijało wielkie, uroczyste święto!
Środkiem dziedzińca, po najszerszej z udeptanych wśród śniegu ścieżek, ślepa ex-właścicielka ziemska, w ciemnych okularach i z laską w drżącej ręce, szła powoli, wsparta na ramieniu niemłodej, lecz jeszcze pięknej córki. Czarno i ubogo, lecz niezmiernie starannie ubrane, ściśle do siebie przybliżone, w nieszczęściu swojem i wielkiem wzajemnem przywiązaniu rozrzewniające, przesuwały się pośród tego mrowiska ludzi z obojętnością istot z innego świata. Czasem, z dużych oczu tej wyniosłej panny, ciężko przecież na byt swój i swej matki zapracowującej, odgadnąć było można wewnętrzne i niepozbyte zdumienie jej nad tem, że znajduje się ona tutaj, pośród tego grubego, gwarliwego tłumu, tu, na tym bruku miejskim. Cierpliwą i szlachetną twarz swoją nad ociemniałą głową matki skłaniając, miała spojrzenie długie i uważne tylko dla niej, lub dla sklepienia niebios, pod którem oczyma duszy widziała może gdzieś, daleko, wśród pól rozległych i cichych, topole włoskie, nakształt wysokich i w pancerze ze szronu zakutych straży, stojące u szerokich, ozdobnych drzwi jej rodzinnego domu.
Wtem, o parę kroków od niskich i ciemnych drzwi szwaczki, z drżącej ręki jej matki wypadła laska, a nim schylić się po nią zdołała, już ją podjął i z grzecznym ukłonem oddawał silny i piękny chłopak, w wysokiem obuwiu i kożuszku powleczonym suknem grubem i taniem. Dziękowała mu uprzejmem, lecz zdala trzymającem skinieniem głowy, gdy z bladych ust jej matki wypłynęło ciche pytanie:
– Któż to był tak grzeczny i podjął mi laskę?
Zaledwie ociemniała kobieta to wymówiła, o słuch jej obił się głos przyciszony i nieśmiały, który mówił:
– To krewny mój, Aleksander Ginejko, który z bratem przyjechał, aby moją matkę i mnie odwiedzić… bliscy krewni nasi..
Blade czoło ślepej kobiety jaśniało dziwną w niedoli jej pogodą, a pomarszczone usta z niewymowną słodyczą przemówiły znowu:
– Młody i miły głosik słyszę, ale nie wiem czyj….
– Jadwiga Szyszkówna… sąsiadka… na tym samym dziedzińcu…
– A wiem, słyszałam. Pan Ginejko też młody pewno. Za grzeczność i przysługę bardzo dziękuję. Niech was Bóg błogosławi, moje dzieci!…
Sami nie wiedzieli, jak i kiedy oboje ustami do drobnych i drżących rąk jej przylgnęli, a kiedy głowy podnieśli, byli oboje od tego wspólnie otrzymanego błogosławieństwa gorąco zarumienieni, i z temi rumieńcami na twarzach wbiegli do sionki, w której ich spotkał wesoły blask kuchennego ogniska i prawie dziecinny, głupowaty szczebiot kręcącej się koło niego kobieciny.
Była to kobiecina nadzwyczaj małego wzrostu, nadzwyczaj chuda, z malutką i bladą, jak krąg opłatka twarzyczką, wśród której świeciły czarne, latające oczka i figlarnie sterczał mały zadarty nosek, a która przecież caluteńka: na czole, na policzkach, dokoła oczek latających, zadartego noska i warg wąskich i pożółkłych, okryta była zmarszczkami.
W tym gęstym, prawdziwym lesie zmarszczek większych i mniejszych, promienistych, powikłanych, zdawał się zamieszkiwać i na świat z niego wyzierać lud lilipucich, lecz nieprzeliczonych smutków, kłopotów, utrapień. Pomimo przecież zgromadzenia na swojej maluteńkiej twarzy takiego i w taki sposób zaludnionego lasu, zachowała ona ruchy tak zwinne, a zarazem pokorne i ciche, iż czyniły ją one uderzająco podobną do myszy. Zarówno gdy mówiła, jak gdy usługując, krzątała się i cichutko biegała, aż biła od niej pokora tak wielka, że patrząc na nią, przysiądzby można, iż przez całe życie ani razu nie miała z czego być dumną, a nieskończenie wiele razy bywała upokorzoną.
Cichutko też a prędko, prędko, w swojej krótkiej spódniczce i czarnym tiulowym czepeczku na głowie, do pokoju wbiegłszy, od tego zaczęła, że po mimo oporu, jaki jej stawiano, Szyszkową, Jadwigę i obu Ginejków pocałowała w rękę, a potem zagadała, że kiełbaski już smażą się, barszczyk zgotowany, słowem, jeżeli tylko państwo głodni, obiadek zaraz podać można.
Jadwiga, której Aleksander futro zdejmować i kapelusz do szuflady chować pomagał, wesoło jej oznajmiła, że widziała w kościele syna jej, Ignasia, że modlił się pilnie z książki i odświętnie był wystrojony.
Wtedy malutkie, pożółkłe wargi Ambrożowej otwarły się w szerokim uśmiechu, ukazującym dziąsła, prawie zupełnie zębów pozbawione. Radośnie klasnęła rękoma:
– Że też panieneczka na tego durnia oczkami swemi patrzała! Niech panieneczce za to Pan Bóg wynagrodzi – i za to, że panieneczka mnie dziś do siebie zawołała! Chi! chi! chi! Smutnieńkie święta miałabym ja, gdybym u siebie siedziała. Ani zjeść co ludzkiego, ani z kim poweselić się! A tak, chi, chi, chi! zbytku sobie, na cześć i chwałę nowonarodzonego Dzieciątka użyję, i na wesoleńkich, kochanieńkich panów popatrzę, i jeszcze grosiczek zarobię! Niech panieneczce za to Pan Jezus, na narodzenie swoje, miluńkiego i ślicznieńkiego mężulka ześle!
Gadając tak, chichocząc i ponownie rękę Jadwigi całując, Ambrożowa dziwnie głupowato i pokornie wyglądała; niemniej, Jadwiga przy ostatnich jej słowach, znowu tak samo, jak przy błogosławieństwie ślepej staruszki, od skraju włosów do brzegu czarnego stanika, w rumieńcu stanęła; Aleksander zaś, nie rumienił się tym razem, tylko wąsa podkręcając, filuternie jakoś z boku na nią patrzał. Ale co było daleko dziwniejszem od uśmiechu, który roziskrzał siwe oczy młodego Ginejki, to, że Szyszkowa uśmiechała się także. Od bardzo dawna po raz pierwszy z uśmiechem patrzała ona na córkę, a potem ku gościom rozpogodzony wzrok zwracając, grzecznie, prawie wesoło, z jakimś nawet dygiem niekoniecznie zgrabnym, ale kolistym i uroczystym, do stołu ich zaprosiła.
Kiedy już wszyscy przy stole usiedli, formalnie bawić zaczęła Ginejków. Wcale rozsądnie i spokojnie opowiadała im o mieście, w którem od lat sześciu przemieszkiwała, a którego oni nie znali, lub zapytywała o różne obchodzące ich sprawy i rzeczy.
Oni, po zadowoleniu pierwszego głodu, rozgadali się szeroko, a mieli o czem mówić, obaj bowiem, popychani zapewne żywością temperamentów, a może też większą niż bywa u innych ambicyą, nie poprzestali na zwykłem wyuczeniu się rzemiosła, ale szukali po świecie sposobów udoskonalenia się w niem i zdobycia sobie wogóle jaknajlepszych narzędzi do budowania przyszłości. Wiele też w tych swoich wędrówkach widzieli i doznali. Tu nauczyli się ślusarstwa, tam kotlarstwa, ówdzie przez lat parę pracowali w fabryce bronzowniczej; wespół z góralami, rozwożącymi wyroby druciarskie, wędrowali prawie rok cały, za pomocników i nawet woźniców im służąc, byleby tylko nauczyć się ich przemysłu, a zarazem i spory kawał kraju ich zwiedzić. Znali też kraj ten, jego potrzeby, biedy i piękności, wcale nieźle i nie mniej może dla niego, niż dla samych siebie, lichymi w rzemiośle swojem partaczami zostać nie chcieli. Jednogłośnie mówili, że małymi sobie ludźmi są i nic wielkiego ani doznać, ani uczynić nie mogą. Ale co robić, to robić, byle dobrze. Przez całe też lat siedem uczniami lub prostymi robotnikami byli; a po naukę, wprawę, biegłość, zarówno jak kawałek chleba – hej! suchy i twardy najczęściej! – udawali się dokąd tylko mogli. Teraz za to, gdziekolwiek do pracy staną, nie powstydzą się jej pewno, i ani darmo chleba jeść, ani po tej ziemi, która go im daje, jak niewdzięczniki lub niedołęgi stąpać nie będą.