Kitabı oku: «Nad Niemnem», sayfa 16
– Bo to, widzi panienka, po czym poznać głupiego? Po śmiechu jego. Kpinkują sobie ze mnie, że trzeciego męża mam. Owszem! Ja temu nie winna, że mnie Pan Bóg towarzyszów życia odbierał, a takie już moje przyrodzenie, że nijak bez kochania i bez przyjaciela dozgonnego żyć nie mogę. Kiedy Jerzego, ojca Janka, ten przypadek spotkał…
Tu ręką w stronę zaniemeńskiego lasu rzuciła.
– Niezupełnie we dwa lata za Jaśmonta wyszłam. Ludzie różnie gadali. Pusta baba, tak prędko towarzysza swego zapomniała! Owszem. Bo to wy jedno wiecie, a ja drugie. Co umarłym z tego, kiedy żyjącym w zasępie207 życie ubiega? Niech tamtemu Bóg najwyższy królestwo niebieskie dać raczy, a my sobie z tym wieczne kochanie przed ołtarzem zaprzysięgniem. Jedno zachodzi, drugie wschodzi, a ze smętku, jak z kozła, ani wełny, ani mleka!
Zaśmiała się tak, że aż głowę na bok odkręcała, i wnet prawiła dalej:
– Panienka śmieje się. Owszem. A jak Boga kocham, ja prawdę mówię. Bo to u mnie dwie rzeczy największy walor mają: kochanie i dozgonny przyjaciel. Takie już przyrodzenie mam. Jaśmonta, Antolki ojca, w dziesięć lat po ślubie odebrał mi Pan Bóg najwyższy. Tak samo jak po tamtym, Jerzym, desperowałam208, ale kiedy rok ubiegł, zdarzył mi się Starzyński ze Starzyn. Ludziom znów na języki padłam. Owszem. Wy wiecie jedno, a ja drugie. Noc po dniu następuje, a dzień po nocy. Śmiech od płaczu smaczniejszy. Bieda mnie tylko była z dzieckiem. Ze Starzyńskim my jedne do drugiego chylili się jak dwa gołębie, ale wdowcem on był, gromadę wielką w chacie miał, z przyczyny córki mnie nie chciał brać. „Bo to gdzie ja tam będę – powiada – do siedmiorga swoich jeszcze jedno cudze przyprowadzał!” Boże najwyższy! Nie już mnie tak bez kochania i przyjaciela dozgonnego na całe życie przepadać! Wzięłam Antolkę i do Janka ją przywiodłam: „Masz tobie, synku, siestrę. Hoduj ty ją, a ona tobie do pomocy stanie”. Jemu było wtedy lat dwadzieścia, a jej sześć. Anzelm był strasznie gniewny. „Dla jakiej to przyczyny – mówi – sama dziecka swego hodować209 nie możesz? Zachciało się babie trzeci korowaj210 piec! Chłopca i bez tego brud zjada, że go dopatrzyć nie ma komu!” Ale Janek jak przystał do niego: „Wezmę, stryjku, siestrę, i wezmę. Co ma u ojczyma w poniewierce ostawać, niech lepiej u nas rośnie, a jak troszkę podrośnie, to i nas dopatrywać będzie”. Antolka! Może nieprawda, że on tak mówił? Ot, jaki on! Bo to drugi odepchnąłby, a on przygarnął, na rękach ją nosił, karmił, odziewał i do mnie jeszcze przez okazję raz wraz nakazywał: „Mamie powiedzcie, że Antolka zdrowa i dobrze sobie rośnie!” Ot, jaki on! Antolka, może nieprawdę ja mówię?
Do błyszczących, wesołych jej oczu nabiegły łzy. Rozczuliła się tak, że aż usta do płaczu skrzywiła i fartuchem całą twarz otarła. Wysmukła Antolka jak wiotka trzcina odgięła się znad ziemi i obie ręce, z których w jednej sierp błyszczał, ruchem zmęczenia nad głowę wyciągając odpowiedziała:
– Lepszego jak on to już prawie na całym świecie nie ma. Żadnego ja smętku przy nim nie doznała. Horujem211 razem i hulamy razem, a częściej on co ciężkiego zrobi jak ja…
Zgięła się znowu ku ziemi i stara, gadatliwa kobieta także ku żytu zwrócić się miała, gdy żona Fabiana, żąć nie przestając, jękliwym i śpiewającym głosem swym przemówiła:
– A koniec taki, że pani Starzyńska masz dwoje dzieci i żadnego sama nie wyhodowałaś…
W mgnieniu oka spracowana i sucha ręka Starzyńskiej oparła się na jej kłębie. Cieńszym trochę niż wprzódy głosem odkrzyknęła:
– Nie wyhodowałam, a najśliczniejsze ze wszystkich mam… Owszem!
I zaniosła się od śmiechu.
– Jak ku-kaw-ka212! – z ironią zaśpiewała znowu Fabianowa.
W tej chwili wóz ciągnięty przez kasztanka i gniadą cicho wtoczył się na ściernisko.
– O Jezu! – zanim jeszcze konie stanęły, z woza zeskakując krzyknął Jan i paru skokami znalazł się przy kobiecie na snopach siedzącej, którą usuwając się odsłoniła przed nim matka, a której suknia słomianej barwy złocisto na słońcu jaśniała. Więcej niż wesołością, bo serdeczną radością jaśniała twarz Justyny, kiedy z niskiego siedzenia swego oczy na przybyłego wzniosła i żywym, pośpiesznym ruchem rękę ku niemu na powitanie wyciągnęła. On tę rękę w obie dłonie pochwycił i nisko schylony, na chwilę do niej ustami przylgnął.
– Troszkę spodziewałem się, że pani dziś do nas przyjdzie, bo mówiła, że chce na naszą robotę z bliskości popatrzeć; ale wszystko jedno, jak zobaczyłem, że pani tu siedzi, jakby mnie słońce przed oczami zaświeciło…
– Przecież dziś słońce nie tylko świeci, ale aż prawie oślepia – z łuną rumieńca przepływającą po czole jej i policzkach zaśmiała się Justyna.
Można by myśleć, że twarz Jana od jej śmiechu sposępniała.
– Pani żartuje – opuszczając ręce rzekł ciszej.
– Bo to on prawdę mówi – wmieszała się stara podnosząc się znów znad zboża i obok syna stając. – Tydzień już dziś, jak do niego przyszłam, i ciągle patrzę, jaki to zasęp na niego padł. Taki pochmurny zrobił się, że podczas przez całą godzinę gęby ani razu nie otworzy. Wszystko robi, co trzeba, owszem, ale smętliwie… ani pożartuje, ani zaśpiewa, a jak spytam się: „Co tobie takiego, Janku?” – to mówi: „Bo to mnie, mamo, ciemno robi się w oczach…”
– Co tam o tym gadać, mamo! – z niezadowoleniem przerwał Jan – chodźmy lepiej do roboty.
Łokciem czyniąc ruch taki, jakby odtrącić go chciała, z nogi na nogę przestępując, głową kręcąc, filuternie oczami błyskając, tajemniczo szeptać zaczęła:
– Owszem. Ja wiem, skąd ten zasęp na niego przyszedł i dla jakiej przyczyny ciemno mu robi się przed oczami. Bo to trzydzieści lat ma i bez kochania żyje. Żenić się czas…
– Co tam o takich rzeczach gadać! – z żywością tym razem i gniewnym błyskiem oczu przerwał Jan.
– Owszem, czemu nie gadać? – żywo poruszając rękami i głową zagadała stara. – Bo to, widzi panienka, z Jadwiśką Domuntówną tak jak prawie od dzieciństwa lubili się… stryj tego tylko czeka, żeby pobłogosławić… i jej dziadunio pobłogosławi…
– Chodźmy do roboty, mamo! – wykrzyknął prawie chłopak.
– Owszem, dziewczyna jak raz dla niego para… pracowita, poczciwa, śliczna… i aktorka… Bo to całe gospodarstwo na nią po dziaduniu spadnie, a mówią, że może i z pięć tysięcy rubli warte…
Daremnie tym razem odtrącała go łokciem: silnie, żelazną niby obręczą syn ramię jej ścisnął.
– Bo to – próbowała mówić jeszcze – był taki czas, że pomiędzy nimi zaczynało się już kochanie…
Ale teraz twarz Jana od brzegu włosów aż po ogorzałą szyję krwią nabiegła i z turkusowych jego oczu sypały się błyskawice.
– Niech mama lepiej żąć idzie, co głupstwa ma wygadywać! – krzyknął i ku na wpół zżętemu zagonowi ją pociągnął, sam także ku wozowi odchodząc.
Wesoła baba wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Bo to wstydliwy zrobił się! O kochaniu i żenieniu się ani przypomnieć nie pozwala. Wszystko jedno, w czasie ożenisz się!
– A jak nie ożenię się?… Otóż pewnie nigdy nie ożenię się! – czapkę na ściernisko rzucając i snop z ziemi podnosząc zawołał. – Jeszcze tego nie było, żeby mnie kto do czego przymusił!
Hardo głowę podnosił, usta wydął i gdy silnymi, namiętnymi ruchami snopy na wóz rzucać zaczął, łatwo było uwierzyć w to, że dumę i wolę swą miał. Nietrudno byłoby także wyczytać z jego twarzy ten zasęp i tę smętliwość, o których opowiadała jego matka. Pod okrywającą je czerwoną ogorzałością policzki jego schudły i wydłużyły się nieco, a gdy uspokojonymi już i prawie rytmicznymi ruchami snopy na wóz rzucając zamyślił się, na czoło jego znacznie bledsze od policzków wybiegła gruba, poprzeczna zmarszczka.
Po chwilowych rozmowach znowu na łanie zapanowała praca milcząca i gorliwa. Lekkie przedwieczorne wiatry muskać poczęły wierzchołki niezżętych jeszcze zbóż i urywanymi akordami szmeru wtórować temu suchemu, monotonnemu, nieustannemu szelestowi, jaki wydawały łamiące się pod sierpami kłosy i z ziemi podnoszone snopy. W tym szeleście i w tych szmerach postacie żniwiarek, różnobarwne, milczące, wysokie i niskie, grube i wysmukłe, prostowały się co chwilę i w tył nieco odgięte podnosiły w rękach garście długich, kłosistych łodyg, które na rozciągniętym powróśle213 złożywszy, znowu ku ziemi przypadały. Czasem ta lub owa szybkim ruchem rękaw odzieży po spotniałym czole przesunęła lub odetchnęła głośno. Do stóp im wraz z kłosami upadały różowe kąkole214, pąsowe maki i szafirowe bławatki; za nimi niskie, liliowe grochy, drobne rumianki, kosmate kotki zostawały nietknięte śród ostrych kolców ścierni; spod ich rąk niekiedy wznosił się i w powietrzu igrał biały puch przekwitłego brodawnika215; przed nimi, o kilka czasem kroków od pochylonych ich głów, zrywał się ptak spłoszony i przelęknionym lotem przerznąwszy powietrze, nie wiedzieć gdzie, może w gęstwinie zbóż jeszcze stojących przepadał.
Na kilku snopach w jednym miejscu złożonych Justyna siedziała w zamyślonej postawie, z twarzą na dłoń spuszczoną. Uważnie, ciekawie przypatrywała się ruchom pracującego przed nią mrowiska ludzi. Ona także od dnia tego, w którym po raz pierwszy weszła do zagrody Anzelma i Jana, od wieczoru tego, w którym wraz z nimi wróciwszy z parowu Jana i Cecylii, pod dachem ich parę wieczornych godzin spędziła, odbywała podróż po kraju nieznanym. Przedtem w bezpośrednim jego sąsiedztwie żyjąc, wiedziała o nim to tylko, że istnieje, i wiedziała to w sposób obojętny, niewyraźny. Teraz przenikała w coraz dalsze jego głębie. Jak imion i dziejów wielu z tych roślin dzikich i pachnących, po które zawsze sięgała chciwie okiem i ręką, tak imion i dziejów wielu z tych ludzi już się nauczyła. Ta podróż po kraju natury, ku któremu zawsze pociąg czuła, i ludzi, których dotąd nie znała, budziła jej ciekawość i zajmowała umysł. Jak bujne kwiaty, rzeźwą rosą operlone i nieskończoną ilością barw jaśniejące, te poznawane z bliska widoki, prace, dzieje wpadały do tej wielkiej, ciemnej pustki, którą od dawna widywała ona, ilekroć przymknąwszy oczy patrzeć usiłowała w siebie i swoje życie. Teraz pełnym, bystrym, na wszystko uważnym okiem patrzała na to, co działo się przed nią. Czasem napełniało ją wielkie rozradowanie podnoszące się, kto wie skąd? Może z łanów złotych, ze ścierni przetykanej kwiatami, z powietrznych ruchów sprawianych przez skrzydła ptasie i powiewy nadrzecznych wiatrów. Czasem wspaniała, choć prosta malowniczość widoku uderzała w nią falą zachwycenia, w której prostowała ona swą kibić tak, jakby sama, na wzór żniwiarek podnoszących w rękach kłosiste więzie, wnet powstać miała i niecierpliwie czy błagalnie nad głową wyciągnąć puste swe dłonie. Były też chwile, w których nieustający, suchy szelest kłosów wydawał się jej mową ziemi. Nie darmo dawny jej kochanek wspominał o jej dawnych marzeniach i zapałach. Była do nich skłonna i teraz, bo pochylona, z blaskiem w oczach i uśmiechem na wpółotwartych ustach wsłuchując się w szepty ziemi uczyniła ruch taki, jakby zaraz zsunąć się z niskiego siedzenia swego i do jej łona przypaść miała.
Pod rękami coraz gorliwiej pracujących żniwiarek szelest kłosów stawał się coraz głośniejszy, coraz żwawiej rzucane snopy upadając na wozy wydawały głuche, szemrzące stuki… Od ziemi oblanej wonią świeżej słomy i okrytej ścierniskiem wyhaftowanym w drobne kwiaty Justyna podniosła twarz, zbladła nieco, zesztywniała, przez kilka minut postarzałą o lat kilka, ze źrenicami przygasłymi, które wilgocią zachodziły. Z dziwnym zmieszaniem, jakby nagle uczuła się w tym miejscu gościem natrętnym, istotą obcą i niepotrzebną, chwastem w kłosy wplątanym, uczyniła ruch do powstania. Usiadła jednak znowu i zmieszane, niespokojne spojrzenia rzucała dokoła siebie. Jedno z tych jej spojrzeń spotkało się ze stojącą w pobliżu, znieruchomiałą postacią Jana. Od kilku minut już robotę swą przerwawszy, u samego woza do połowy snopami napełnionego stojąc, wpatrywał się on w Justynę z takim wytężeniem, że aż głowę podawał naprzód, a na białe czoło wystąpiła mu znowu gruba, poprzeczna fałda. W rękach jego długie widły ukośną linią opuszczały się ku ziemi, badawcza ciekawość znieruchomiała i pogłębiała błękitne jego źrenice. Nagle widły mu z rąk wypadły i namiętnym niepokojem zadrgały rysy. W mgnieniu oka znalazł się przy niej, pochylił się, uczynił ruch taki, jakby rękę jej chciał pochwycić, lecz tylko przyciszonym głosem przemówił:
– Co pani takiego? Taka pani raptem zrobiła się smętna? Aż łzy w oczach stanęły… Dla jakiej przyczyny?…
Wyrazy, śpieszne zrazu, prawie gwałtowne, stopniowo miękły mu w ustach, prawie mdlały.
– Może nadmiar śmiały jestem? – dokończył bardzo cicho.
Podniosła na niego oczy napełnione blaskiem i łzami i cicho odpowiedziała:
– Po co ja tu między wami? Wstyd mi! Taki wstyd!… Poszłabym sobie, ale i w domu także nic… nic…
Umilkła, lecz on chciwie jeszcze słuchał chwilę, a potem z tą głęboką bruzdą, która w ostatnich dniach na czole jego zjawiać się zaczęła, wyprostował się i przed nią stanął. Nie wydawał się wcale zdziwiony, tylko w zamyśleniu, ze wzrokiem w ziemię utkwionym końcami palców dotykał czoła. Potem milcząc zrobił parę szerokich kroków, pochylił się nad matką, szepnął do niej słów kilka, a gdy do Justyny powrócił, sierp trzymał w ręku. Ona podniosła się z niskiego siedzenia swego i przed nim stanęła. Przez kilka sekund patrzali sobie w oczy, jakby wzajem myśli swe odgadnąć usiłowali, potem Jan śmiałym ruchem głowę podniósł i podając Justynie sierp, w którym słońce krzesało srebrne błyskawice, z cicha wymówił:
– Proszę!
Z pochyloną trochę głową wyciągnęła rękę i z poważnym na ustach uśmiechem połyskujące narzędzie z ręki jego wzięła.
Na całe ściernisko pokryte mrowiskiem istot ludzkich, na cały ten łan szumiący upadającymi kłosami, rozległ się dźwięczny, donośny, pełną drżeń i uśmiechów radością nabrzmiały głos Jana:
– Mamo! Proszę tutaj! Mamo! Mamo! Proszę!
Żwawa, wesoła kobieta w perkalowym czepku na siwiejących włosach biegła już ku Justynie, rękami machając i językiem trzepiąc:
– Dobrze, panieneczko! Dobrze, robaczku! Owszem. Bo to i nie bardzo trudna robota! Kiedy ja stara mogę, to dla jakiejże przyczyny nie mogłaby młoda? Nie święci, panieneczko, garnki lepią… Owszem… proszę tylko nachylić się, popatrzyć, a potem i samej spróbować…
Antolka, Elżusia, dwie inne jeszcze dziewczyny wyprostowały się na zagonach i z uśmiechami, z niedowierzaniem, ale bez zdziwienia, patrzały na schylającą się ku zbożu pannę, w sukni z takiegoż perkalu, jak ten, z którego uszyte były ich kaftany, ale modnie skrojonej i przybranej, a obcisłością swą rysującej wydatnie kibić wysoką, silną i kształtną. Nagle przysadzista Elżusia zawołała:
– Bardzo słusznie! Panienka żąć może tak, jak i my… jeszcze prawie silniejsza od nas… tylko gorset zdjąć trzeba, bo w nim i godziny wytrzymać nie będzie można…
– Bardzo słusznie! – chórem zaśmiało się kilka kobiecych głosów i rzecz dziwna! z kilku par oczu trochę złośliwe i pogardliwe wejrzenia strzeliły na obcisły i wyraźnie rogi gorsetu zdradzający stanik Justyny.
Z ognistym rumieńcem Justyna pochylała się ku ziemi obok matki Jana.
– Jutro niedziela – rzekła z cicha – ale pojutrze przyjdę wcześnie i ubiorę się stosownie, a dziś, tymczasem, proszę mi pozwolić choć trochę… ile będę mogła…
– Owszem, robaczku, dobrze! – zagadała stara – bo to nie słuchaj tego, co te sroki kraczą! Taka sama ty dobra, panieneczko, jak i one, tylko w poniedziałek kaftan sobie taki luźnieńki, szerokieńki włożysz i jak zaweźmiem się, to we dwie z dziesięć kop użniem Jankowi… Owszem…
Jan teraz znajdował się na wozie, w połowie snopami napełnionym, a że więcej już snopów do zbierania nie było, stojąc na tym kłosistym, żółtym, sprężyście pod stopami jego uginającym się posłaniu, ze ścierniska zjeżdżał na drogę. W tej samej chwili z drogi na ściernisko wjeżdżała Domuntówna. Przestrzeń paru morgów przedzielała dwoje tych ludzi, których postacie na wozach stojące, jednostajnie wysokie, wyprostowane i silne przypominały ścigających się na arenach klasycznych atletów. Śnieżna białość jego koszuli na błękitnym tle powietrza odpowiadała gorącej różowości jej kaftana. Jego włosy w słonecznym blasku miały złotawą płowość zaczynającego dojrzewać żyta; jej bujna roztargana kosa wydawała się snopem gorąco brunatnej pszenicy. W takim od siebie znajdowali się oddaleniu, że rozmawiać z sobą nie mogli. Jednak dziewczyna w stronę jego wozu, z wolna jeszcze toczącego się po zagonach, patrząc rozpoczęła rozmowę taką, którą prowadzić z sobą od najmłodszych lat swych byli zapewne przywykli, która płynęła górą, nad złotym łanem i pochylonym nad nim mrowiskiem ludzi, w powietrzu czystym, gorącym, rozchodząc się czystą, rozgłośną nutą pieśni:
O góro! O góro! Zielony lesie!
O drzewa zielone, liście spadające!
O serce strwożone, do ciebie pragnące!
O góro! O góro! Zielony lesie!
Jan Bohatyrowicz, skręcając na drogę brzegiem ścierniska sunącą, męski swój głos połączył ze śpiewem dziewczyny, w której stronę przecież nie patrzał. Jechał powoli i twarz obracał ku temu zagonowi, na którym obok białego czepka jego matki pochylała się młoda kobieca głowa, czarnymi warkoczami owinięta. Do niej, dla niej, o niej śpiewał:
Jak drzewo od mrozu pęka lub usycha,
Tak serce do ciebie śmieje się, to wzdycha,
O góro! O góro! Zielony lesie!
Jak kwiatek na słońcu kwitnie lub więdnieje,
Tak serce do ciebie pali się, to mdleje,
O góro! O góro! Zielony lesie!
Umilkł, a Domuntówna czystym, silnym kobiecym kontraltem sama ciągnęła:
O drzewa zielone, liście spadające,
O serce strwożone, do ciebie pragnące,
O góro…
Strwożone może było jej serce, bo głos jej zemdlał i na zatrzymanym wozie stała nieruchoma, na ten sam punkt łanu patrząca, ku któremu Jan z dala jeszcze twarz zwracał i wzrok wytężał. Z drogi, z daleka już, ale wyraźnie i rozgłośnie znowu na łan zleciały i po nim płynęły długie, namiętne dźwięki pięknego głosu Jana:
Jak słowik na drzewie zaczyna swe pienie,
Zasyłam do ciebie serdeczne westchnienie,
O góro! O góro! Zielony lesie!
O piękna kalino, prześliczna malino,
Najdroższa z klejnotów ma luba dziewczyno,
O góro! O góro! Zielony lesie!
Odchodzę od ciebie, tyś zawsze mi w oczach,
I w myśli, i w sercu, i we dnie, i w nocy.
O drzewa zielone, liście spadające,
O serce strwożone, do ciebie pragnące…
O góro… o góro…
Wesoła baba, w białym czepku nad Justyną schylona, błyskając oczami gadała:
– Bo to, widzi panienka, on pierwszy śpiewak w okolicy, a ona pierwsza śpiewaczka. I na gitarze dziadunio ją grać nauczył… Zimową porą, jak cała młodzież zejdzie się wieczorem do takiego domu, w którym największa jest świetlica, tańczą sobie, a jak nie tańczą, to Jadwiśka gra na gitarze, a mój Janek śpiewa… Owszem. Niech kochają się robaczki, niech kochają się! Niezadługo pewnie i pobiorą się… bo to słońce pierwej wzejść musi, nim dopiekać pocznie… Tak i kochanie zaczyna się pomaleńku, niby to jest, niby to nie ma, aż dopiecze i do ołtarza doprowadzi! Ha, ha, ha!
W tej chwili Justyna, która pod dyrekcją starej kilkanaście już garści żyta z trudnością i niezręcznie zżęła, ostrzem sierpa drasnęła się w rękę. Może sama przed sobą nie umiałaby zdać jasnej sprawy, dlaczego przy słowach i chichocie matki Jana ostre narzędzie drgnęło w jej silnym i bynajmniej jeszcze niezmęczonym ręku. Draśnięcie było niewielkie i kilka tylko kropel krwi wystąpiło na ogorzałą, lecz delikatną skórę jej ręki; przecież wydało się jej, że ból dolegliwy uczuła, nie w ręku jednak, lecz w piersi. Tak jak tamte wszystkie robiły, wyprostowała się i dużą garść kłosistych łodyg w dłoniach podniosła, aby je za sobą na zagonie złożyć. Ale mimo woli wzniosła ręce wyżej, niż to czyniły tamte, i w tej postawie nieruchoma przez chwilę została. Myślała, że istotnie ta para ludzi młodych, silnych, jak poranek wiosenny świeżych i żadnym, zda się, południowym pyłem życia nie dotkniętych, stworzona była dla siebie. Nadejdzie południe i piekące kochanie zaprowadzi ich do ołtarza, przed którym staną czyści i szczerzy, aby potem przez długie lata razem żyć w tym domku pod sapieżanką albo w tamtym pod lipami, który ona jemu bogatym wianem wniesie, razem tę ziemię złotymi plonami okrywać i razem je zbierać, a w zimowe wieczory przy szumie nadniemeńskich wiatrów i bieli śniegiem okrytych rozłogów, przy blaskach księżyca srebrzących bór odwieczny i brylantami szronów okryte ściany parowu, dźwiękami gitary i dwu swych połączonych głosów napełniać białą świetlicę.
– Bo to panienka skaleczyła się! – zabrzmiał głos gadatliwej baby. – Boże Przenajświętszy! Ale to nic! To z nieuzwyczajenia! Ha, ha, ha! Nim panienka za mąż wyjdzie, zagoi się! Ha, ha, ha! Ej! Bo to panienka i sama na paluszek swój nie dmucha, kiedy znowu do roboty bierze się! Owszem! To tak prawie, jak ja. Klepkują216 ze mnie ludzie, że kochliwa jestem, ale o to mnie bynajmniej! Za toż o lenistwo nigdy na ludzkie języki nie padałam! I w swojej chacie wszystko zrobię, i synkowi na pomoc przybiegnę! Wiele zaś razy sierpem albo nożami do krajania zielska, albo tam czym innym ręce sobie pokroiłam, to by już tego i Bóg Przenajświętszy nie zliczył. A przy kochaniu wszystko dobrze. Tak i panience rączka zagoi się, jak tylko luby pocałuje. A czy jest luby?
– Nie ma – z uśmiechem odpowiedziała Justyna.
– Oj, to źle! Trzeba, żeby był! Ale ja cościś słyszałam, że i był… tylko… niestały! Bo to ludziom gęby nie zatknąć. Gadali! A ja, owszem, dziwowałam się temu panu, że takiej ślicznej panienki nie wziął… i Jankowi za przykład stawiałam: „Nie bądź ty taki, synku! Jadwiśki swojej nie porzucaj!” A on jak ofuknie: „Ja – mówi – nic Jadwiśce nie przyrzekał, a ten pan tej pannie przyrzekał i nie dotrzymał. A kiedy tak, to on jest prawie łajdak i do tego jeszcze głupi, bez oczów, bo panna śliczna i taka po nim teskliwa217, że mnie, zdaje się, łój roztopiony do serca kapie, kiedy ją gdzie obaczę!” Ot, jaki on! do mnie przyrodził się… czuły i taki romansowy…
Ciemną, mnóstwem istotnie śladów skaleczeń okrytą ręką oczy sobie otarła, bo zawsze płakała albo przynajmniej na płacz się jej zbierało, ilekroć o rzeczach czułych i romansowych mówiła.
W tej chwili na brzegu ścierniska rozległo się pozdrowienie, męskim głosem wymówione:
– Dopomóż Boże!
– Dziękujemy! – odpowiedziało kilka męskich i kobiecych głosów, a matka Jana wyprostowała się i rękę na kłębie opierając zaśmiała się do przybyłego całym rzędem swoich białych zębów.
– Pan Fabian widać do hrabiów zapisał się, kiedy w taki roboczy czas spaceruje sobie. Owszem. Bo to wygoda w chacie wielką gromadę mieć. Żonka i dzieci wszystko zrobią, a ociec muchy po drogach łapie, ha, ha, ha!
Na brzegu ścierniska rumianością rydza jaśniała twarz Fabiana, szorstkim wąsem zjeżona i parą małych, bystrych oczu połyskująca.
– Ot, i poruszyła baba rozumem jak cielę ogonem! – z wolna postępując naprzód odkrzyknął. – U pani Starzyńskiej zawsze gęba wiatrem nabita… Kiedyż to ja od pracy ubiegałem? A że dziś przy robocie nie stoję, to z przyczyny takich interesów, których taka głowa, jak pani Starzyńskiej, pojąć nawet nie zdoła. Teraz zaś idę do moich snopków, co pod laskiem na mnie czekają, i tu zaszedłem dla obaczenia, wiele mego żyta na przyszły tydzień pozostanie.
– Nic, tatku, nie pozostanie! Wszyściutko dziś zeżniem! – zawołała Elżusia.
– Taki koniec, że bez jegomościa obeszło się i jednego naszego kłosa na tym kawałku dziś nie pozostanie! – zaśpiewała matka rodziny.
Rodzina ta, z dwu kobiet i czterech mężczyzn złożona, już i przedtem gorliwie pracowała, ale wraz z nadejściem zwierzchnika swego gorliwość tę zdwoiła. Nawet wielki, pleczysty Julek, który przedtem stanął był na zagonie jak słup nieruchomy i sennym, tęskliwym wzrokiem w stronę Niemna patrzał, teraz z podniesionymi ramionami, głośno sapiąc i bardzo pośpiesznie widłami snopy z ziemi podnosił i układającemu je na wozie bratu podawał. Fabian coraz dalej po ściernisku powoli i z powagą postępował, a na widok kilkunastu swych zagonów zupełnie już ze zboża obranych z widocznym zadowoleniem kępką sterczących wąsów poruszał. Puszył się zaś coraz więcej, szerokie, czerwone ręce w kieszeniach czarnych spodni zatopił i coraz dumniej po tej części państwa swego kroczył, na której tak pomyślnie gospodarowała jego rodzina. Wtem stanął, rękę z kieszeni wyjął i czyniąc z niej sobie nad oczami daszek, w stronę dwojga ludzi samotnie u brzegu ścierniska pracujących patrzał.
– Hej! Ładyś! – na całe ściernisko rozległ się krzyk jego popędliwy i głośny – a czyje to żyto żonka twoja sierpem zaczepia? Niby to na swoim zagonie żnie, a obok rosnące skubie! Bóg mnie ubij na ciele i duszy, kiedy te chamy ćwierci mego prawowitego zagonu nie spustoszyli!
Krew zalała mu czoło, policzki i nawet białka oczu, które niepohamowaną złością zagorzały. Na widok szkody dobru jego wyrządzanej powaga jego i pycha zniknęły w mgnieniu oka i tak lekki, jakby miał lat dwadzieścia, z pięściami tak zaciśniętymi, jakby na śmiertelnego wroga godził, biegł, leciał prawie, zagony przeskakując i wysoko za sobą podrzucając ciężko obute nogi. Żona i córka jego żęły dalej, ale dwaj dorośli i dwaj niedorośli synowie, przerywając robotę swą, patrzali za nim z widocznym przestrachem w oczach, któremu jeden z nich tylko, zapalczywy i także do gniewu skłonny Adam, nie uległ. On także na widok szkody zbożu ojcowskiemu wyrządzonej gniewem zapłonął i na wozie pełnym snopów stojąc, z brwiami ściągniętymi i oczami błyskającymi, cały podał się naprzód, do skoku i rzucenia się ojcu z pomocą gotowy. W połowie drogi Fabian stanął, ku synom się zwrócił i obu rękami machnąwszy, z całej piersi jeden tylko wyraz im rzucił:
– Gomuły218!
Dwa zagony jeszcze przeskoczywszy, znowu obejrzał się i krzyknął:
– Harbuzy219!
Znowu poskoczył naprzód i raz jeszcze krwistoczerwoną twarz swą odwracając wrzasnął:
– Z dopustu bożego durnie!
Adam z wozu skoczył; niedorosłe chłopcy, z których jeden lat piętnaście, drugi siedemnaście liczyć mógł, sierpy na ziemię rzucili i wszyscy trzej wielkim biegiem puścili się za ojcem. Czas też był, aby z pomocą mu pośpieszyli, bo młodszy o lat kilkanaście, barczysty Ładyś i żona jego, wysoka, muskularna, z wielkimi rękami, choć z wychudłą twarzą kobieta, z krzykiem też, z pięściami i widłami na spotkanie napastnika biegli. Adam z wozu zeskakując widły z rąk Julka pochwycił. Dwie minuty zaledwie od rozpoczęcia się sporu minęło, gdy na ściernisku, tuż przy zagonie Fabiana, który stał się kością niezgody i którego brzeg istotnie przez sierp Ładysiowej żony w dziwne zęby i wykąsy poszczerbionym został, powstał kłąb zwikłanych z sobą ciał ludzkich, strasznymi krzykami buchający a ramionami i widłami na kształt miotanych przez wicher skrzydeł młyńskich rozmachany. Żniwiarki z sierpami w opuszczonych rękach na zagonach stanęły i w stronę bójki zwróciły twarze z przelęknionymi oczami i porozwieranymi ustami. Widowiska takie nieczęsto zdarzać im się musiały, skoro czyniły na nich silne wrażenie. Zdarzały się jednak; bo i teraz niektóre szeptały pomiędzy sobą, że może Fabian Ładysia tak zbije, jak dwa lata temu zbił Klemensa, który mu łączkę spasał220, albo sam okaleczony zostanie tak, jak mu się to zdarzyło w wypadku jakimś, w którym innemu sąsiadowi swemu przez pomstę za jakąś ubligę221 drogę zaorał.
– Bo to – zagadała matka Jana – on i sam krzywdy ludziom robić umie… Te pólko Jankowe był już sobie przywłaszczył, kiedy Janek był mały, a Anzelm chory, aż go, owszem, procesować musieli…
– Pani Starzyńska bardzo już wszystko pamiętająca – zajęczała żona Fabiana, która tak drżała, że aż zęby jej głośno uderzały o siebie. – A taki koniec, że ten Ładyś, złodziej, na wszelki kłosek, na wszelką trawinkę cudzą przymiera z chciwości.
– Bardzo słusznie! Z chamką ożenił się i sam schamiał, a teraz ojca jeszcze skaleczy! – popędliwie krzyknęła Elżusia. – Julek! – krzyczała dalej rozpaczliwie, oglądając się na wszystkie strony. – Julek! Biegaj ojcu pomagać!
I zaraz czerwone ręce załamała.
– Bardzo słusznie! – jęknęła. – Uciekł.
– Owszem, bo to na Niemen drapnął! Ha, ha, ha! – roześmiała się Starzyńska.
Istotnie, widać było z dala ogromnego, rudego chłopca biegnącego co sił przez ogrody i podwórka okolicy ku rzece. Z głową w tył odrzuconą, z miotającymi się w obie strony ramionami, przeskakiwał niskie płotki i pędem strzały obiegał domy, a za nim biegł też, pod płotkami prześlizgiwał się, zagony ogrodów przeskakiwał radośnie i rozgłośnie skomlący Sargas.
Ale wrzawa kłótni przyciągnęła kilku ludzi z pobliskich łanków; Jan także, który na ściernisko pieszo już wrócił, z gniewnie ściągniętymi brwiami biegł ku walczącym. Po cichym przed chwilą polu rozlegały się krzyki trwogi i oburzenia.
– Pozabijają się! Wstyd! Obraza boska! Biją się jak chamy! Fabian, upamiętaj się! Ładyś, rzuć widły!
W kilka minut walczący rozbrojeni i rozłączeni zostali; napastnicy sapiąc i jeszcze krzycząc na swe zagony odchodzili; napastowani, z głośnym płaczem kobiety i dziecka, zjeżdżali ze ścierniska na swym mizernym, jednokonnym wozie, na którym siedział Ładyś w podartym nieco odzieniu i ze śladami uderzeń na twarzy. Rozjemcy pośpiesznie do pracy wracali. Jan oddając Adamowi widły, które mu z rąk był wydarł, ocierał pot z twarzy, okrytej wyrazem goryczy i pogardy.
– Oj, wy, wy, złośniki, drapieżniki, wstydu w oczach i Boga w sercu nie mający! – głośno i z gniewem do Fabiana i synów jego mówił. – Czy wy psu oczy sprzedali, żeby takie rozbójnictwa i awantury wyrabiać? I za co? Dla jakiej przyczyny? Za garść żyta…
– Nie garść, ale pół zagona! – krzyknął Fabian – a ty w cudze garnki nie zaglądaj, żeby czasem na twojej głowie nie pękły! Ot, z dopustu bożego pośrzednik i jednacz jaki!
Zaperzony był jeszcze, na czole miał czerwoną szramę, około nasrożonej kępki włosów siną plamę; jednak ze zmieszaniem na twarzy coś około wozu swego poprawiał i oczu nie podnosząc, coraz ciszej mruczał:
– Kruk z rodu złodziej! Bodaj go marnie zabito, chama tego! Bodaj on na psa zszedł!
Adam na wóz wskakując, jak piwonia czerwony, krzyczał:
– Kto hrabia, dla tego pół zagona nic nie znaczy, ale ubogiemu i prosiątko drogie! Jan arystokrat, to może swoje darowywać, ale my biedne mrówki, które swój gniew mają, gdy krzywdy ponoszą!…
Jan parsknął szczerym, głośnym śmiechem.
– Oj, Adaś, Adaś! – wśród śmiechu tego wołał – chyba ty na morzu rozum swój zostawiłeś, kiedy takie głupstwa gadasz! Jakiż ja arystokrat? Ja tylko to wiem, że nijaki porządny gospodarz nie zubożeje, kiedy mu biedny człowiek jaką tam garść zboża zeżnie albo trawinę spasie, i materia do zwady, a osobliwie do takiego rozbójnictwa z tego wynikać nie powinna. Ale twój ojciec na wszelką pylinkę222 ziemi i na wszelkie ziarneczko mrze z upragnienia, a ty znów w tym roku sępa ludziom pokazujesz ze strachu, że cię w sołdaty zaraz wezmą223. W cudze garnki zaglądać nie lubię, ale to wam powiedzieć musiałem. Bić się z wami ani z nikim, jak Bóg jest na niebie, nie będę, ale językiem nie poruszyć, kiedy takie haniebne postępki widzę, to już nijak nie mogę.