Kitabı oku: «Romanowa»
Więc i ta nawet kobieta miała kiedyś nad głową błękit wiosenny, a w sercu słońce szczęścia! Więc i takie nawet pylinki ludzkości, malutkie i szare, posiadają wspomnienia swe, o których z głośnym, rubasznym śmiechem mówią dopóty, dopóki w oku ich nie zakręci się łza. Proszę! Ktoby się był spodziewał, że ta Romanowa wiodła kiedyś życie szczęśliwe i wesołe, któremu nawet nie brakowało odrobiny poezyi. Ona i poezya! Dziwny związek dwu sprzecznych z sobą składników, który, aby w retorcie życia móc dostrzec, trzebaby chyba oko w drobnowidz uzbroić.
Znałam ją już od lat kilku, niemniej, gdy opowiadała mi przeszłość swoję, przypatrywałam się bacznie i ciekawie całej powierzchowności jej, a szczególnie grze zmarszczek jej twarzy. Jakkolwiek od lat już kilkunastu przebywała w mieście, nie przyswoiła sobie nigdy całkowitego ubrania miejskiego. Posiadała sztukę wyszukiwania na rynkach miejskich owych spodnic grubych i sztywnych, które z farbowanych na barwy różne lnu i konopi tkają na krośnach swych kobiety wiejskie, a które w języku miejscowym noszą nazwę samodziału. W samodziałowej zatem spódnicy, sztywnej i mieniącej się czerwonemi i sinemi pręgi, w grubem i ciężkiem obuwiu na ogromnych stopach, w kaftanie pomiejsku już nieco skrojonym i perkalowej, kwiecistej chustce powiejsku znowu zawiązanej na głowie w ten sposób, że tworzyła czepek ukazujący zprzodu dwa pasma siwiejących włosów, stała przede mną rozgadana, śmiejąca się, szczęśliwa tem, że pozwolono jej gadać… gadać… gadać. Była może kiedyś przystojną, ale teraz, twarz jej z ciemną skórą, czołem wąskiem i pomarszczonem, z pomarszczonemi policzkami i zwiędłemi usty, przypominała zgniecioną kartę starego zżółkłego papieru. Mały zadarty nos rzucał na twarz tę wyraz głupowatej trochę wesołości, a siwe, małe oczy, zpod gęstych wypukłych brwi błyszczące były i bardzo żywe. Ręce jej objawiały życie spędzone w ciężkiej i nieustannej pracy. Zdala na nie patrząc, można było mniemać, że okrywały je rękawiczki, tego odcienia orzechowej barwy, która nosi nazwę koloru Bismark. Były one dziwnie grube w dłoniach, o węzłowatych palcach, wiecznie poznaczone czarnemi i czerwonemi bliznami, świadczącemi o częstem ich stykaniu się z ogniem i kipiątkiem. Ręce te u piersi splótłszy i siwemi oczyma błyskając, opowiadała.
– Bywało, proszę pani, zimową porą, jak go smotrytiel po siano posyła, założy do sań parę koni, do dyszla dzwonek przywiąże… i woła na mnie: „Ewka! chodź! a żywo! razem pojedziem!” Smotrytiel czasem z sieni krzyczy: „Roman! a poco ci ten dzwonek?” „Żeby wilki w lesie nie napadli” – odpowiada. – Ale ja wiedziałam, że to wcale nie dla wilków, tylko dlatego, że ja strasznie lubiłam z dzwonkiem pocztowym jeździć. Drugiemu możeby i nie pozwolili żonki brać z sobą, ale jemu co innego. Drugiego takiego pocztyliona na żadnej stancyi (stacyi) od naszej aż do samego Wilna nie było. Najlepszą czwórkę koni jemu zawsze dawali. Kiedy gubernator albo jaki wielki jenerał przejeżdżał, nikt go nie wiózł tylko Roman. Kiedy pan jaki przyjeżdżał, to, bywało, smotrytiela prosił: „tylkoż Romana mnie dajcie!” Bo to, proszę pani, wysoki był, piękny, jak dąb mężczyzna, brunet taki, jakby jemu kto włosy i wąsy smołą posmarował, silny w ręku taki, że niech Pan Bóg broni, i niepijący. Wódki na Wielkanoc chyba pokosztuje, albo czasem piwa szklankę wypije, ale nikt go nigdy pijanego, tak jak innych, nie widział. Konie lubił jak dzieci; po całych dniach, bywało, to czyści zwierzęta te, to karmi, to poi, a kiedy nic już koło nich do roboty nie ma, to tak sobie przy nich w przeorynie stanie, grzywy im głaszcze i gada do nich, jak do ludzi… Czasem i mnie od roboty odwoła: „Ewka! a chodźno tu!” Co robić? choć od gotowania albo od balii odejdę, a do stajni idę. On mnie za rękę i do przeoryny ciągnie. „Patrzajno – mówi – jakie u tej bestyi oczy mądre!” A koń patrzy się na niego, jak człowiek, i pysk mu na ramieniu kładzie, jak pies. „Przynieśno mu kawałek chleba” – mówi. – Pójdę, bywało, do chaty i przyniosę. A co robić? Kiedy on tak te zwierzęta lubił. Stoim tedy w przeorynie, on z jednej strony konia, ja z drugiej. „Daj mu chleb sama” – mówi. – Daję. Kota tam w stajni trzymali, takiego wielkiego, burego, co, bywało, jak zobaczy chleb w ludzkim ręku, z góry po drabinie złazi, na żłobie końskim siada, miauczy i w oczy patrzy. „Dajże kryszkę (troszkę) i kotu”. – mówi. – Ja troszkę chleba to koniu dam, to kotu i śmieję się, jak waryatka, a on nie śmieje się, tylko to na mnie, to na te bestye patrzy i taki szczęśliwy, że aż mu oczy błyszczą. Inne pocztyliony kłócą się, bywało, na dziedzińcu, albo w karczmie piją, albo biją się w swoich chatach z żonkami, a on ciągle tylko mnieby przy sobie trzymał i swoje konie pieścił… Strach, jak on te bestye lubił…
I ją snać lubił on bardzo, a ona wiedziała i pamiętała o tem, tylko mówić nie chciała, albo nie mogła. Pewniej, że nie mogła; przygarbiła się trochę, na wąskiem jej czole zmarszczki poruszyły się jak fale, żółte powieki mrógneły kilka razy prędko… prędko…
– Ale cóż tam było wtedy, jakeście saniami razem po siano jeździli?…
Wyprostowała się, wilgotne oczy jej błysnęły, zaczęła znowu śmiać się.
– Czystyto śmiech był, proszę pani… cha, cha, cha, cha… Parę koni, bywało, założy, tłustych, wykarmionych, jak szkło błyszczących, dzwonek do dyszla przywiąże i krzyczy; „Ewka! chodźno tu, a żywo!” Ja na to, jak na lato! Cap, łap, chustkę na głowę, przed chatę wylatuję i starej Kaśki wołam, żeby dziecko i strawy gotującej się dopilnowała…
– A któżto była ta Kaśka?
– Wdowa po kowalu, proszę pani, taka stareńka… stareńka i bardzo biedna… Jak jej mąż umarł, przy córce zamężnej, co za chłopca wyszła, mieszkała, aż zięć z chaty wypędził… do syna kowala mieszkać poszła, a syn rozpił się, w świat poszedł i zginął bez wiadomości żadnej… starą matkę porzuciwszy… Pan Bóg wie co z nim stało się… Czy zmarł gdzie pod płotem, zwyczajnie jak pijak, czy może i okradł kogo, to go do turmy wzięli i daleko zasłali… To ta Kaśka, zwyczajnie, podziać się gdzie nie mając, na naszej stancyi żyła… Smotrytielowi i pocztylionowym żonkom posługiwała, a latem krowy pasła… Oj, pani moja… biednaż ta Kaśka była na swoje stare lata, biedna!
Tu rękę podniosła, policzek na dłoni wsparła a na twarzy jej odmalowało się takie przerażenie, że zmarszczki jej nawet jakby w niem osłupiały. O przyczynie przerażenia tego, które ją ogarnęło, wiedziałam dobrze.
– Pewno w tej chwili o Michałku swoim pomyślałaś?
Twierdząco wstrząsnęła głową.
– Moja droga pani, moja najdroższa pani, co z nim będzie? co z nim stanie się? Czy on tak samo zmarnuje się, jak ten syn Kaśki?…
Mówiąc to patrzała mi w oczy, a wzrok jej nieruchomy, wśród znieruchomiałych zmarszczek twarzy, tak stawał się przenikliwym, jakby pragnęła do wnętrza duszy mojej zajrzeć i dowiedzieć się, co ja o tem myślę. Czy Michałek jej tak samo zmarnuje się, jak ten syn Kaśki? Pragnęłam odpowiedzieć przecząco, ale nie mogłam. Wolałam zwrócić ją znowu ku jej przeszłości.
– Więc wołałaś starej Kaśki, aby ci dziecka i strawy dopilnowała…
Jak u wszystkich natur pierwotnych, wrażenia i humory najsprzeczniejsze, budziły się w niej i zastępowały wzajem, z szybkością dla ludzi ucywilizowanych niepojętą. Słoneczne wspomnienie rzuciło znowu na twarz jej żywą grę rysów i zmarszczek. Znowu, śmiejąc się, mówić zaczęła:
– Taki, proszę pani, z tego Romana mego był psotnik i śmiechulski, że tylko jemu byle śmiać się i dokazywać… Bywało, ja w chustce na głowie przed próg wyskoczę i Kaśki wołam, a on przyskoczy, wpół mnie schwyci i jak małe dziecko na saniach posadzi… Chustka mi z głowy spadnie, śmieję się tak, że aż mi duch zabiera i ani obejrzę się, jak on na saniach stanie, na konie krzyknie i haj! lecim… Ja siedzę, on stoi, w jednej ręce lejce trzyma, w drugiej bat… ale bata on na konie nie używał, tylko wesprze się, bywało, na nim, żeby mocniej stać, bo stojąc jeździć strasznie lubił i tak, bywało, wyprostowany, słuszny, piękny, jak ten młody dąb, co choć wiatr dmie, jego ani ruszy, leci i ani drgnie… Czasem tylko na mnie spojrzy i zagada: „a co, Ewka, nie zimno tobie? ” i znów na konie: „hej, hej, dzieci, hej, hej! ” aż po drodze i polu rozlega się… Najpierwiej, proszę, pani, to my tak drogą pocztową trzy wiorsty przelecim… dzwonek dzwoni, kopyta końskie po śniegu czach-czach, czach-czach! Słońce, choć to zima, świeci, niebo wszędzie takie błękitne, pole z jednej strony i z drugiej strony takie białe, białe, że aż oczy mroczą się, drzewa przy drodze migają i wróble, krzycząc, zrywają się przed końmi….
Oczy jej zaiskrzyły się i policzki zapłonęły. Z rubaszną żywością giestykulować i poruszać się zaczęła, rękoma ukazując niby te pola, drzewa i wróble, o których opowiadała, a postacią naśladując to wyprostowaną postawę Romana, to rwanie się koni, to własne ówczesne rozweselenie i rozchichotanie.
– Potem, pani moja, braliśmy się z gościńca na prawo, jak dziś pamiętam, że na prawo, i wjeżdżaliśmy w las, w którym siennica stała. Tu już nie można było tak lecieć, jak przez gościniec, bo droga była wąska i kręciła się między drzewami. Roman do koni przemówi: „wolniej, dzieci, wolniej!” i choć lejców ani przyciągnie, konie wolniej iść zaczynają. Mowę jego bestye te rozumiały. Wtedy, bywało, i on przy mnie na saniach siądzie, nogi wyciągnie, bat przy sobie położy i po lesie ogląda się. Strasznie las lubił, bo synem leśnika był, w puszczy hodowanym i w ośmnaście lat, po ojcu osierociawszy, pocztylionem został. Siedzi tedy, bywało, i ogląda się. „Patrzaj, Ewka – mówi – jakie te drzewa wysokie, hej, aż pod niebo rosną!” „Aha!” – mówię. – A on znów: „Patrzaj, Ewka, co śniegu na gałęziach… ot zdaje się, że złamią się zaraz!” „Aha!” – mówię. – Patrzę, pani moja, i dziwuję się, że drzewa takie wysokie i śniegiem oblepione… A on znów: „Patrzaj, Ewka, jak tam słońce przez gęszcze prześwieca się i śnieg błyszczy”. Prawda, że błyszczał, aż oczy mrużyły się. A cicho tam było, pani moja, jak makiem posiał. Ani wiaterku najmniejszego, ani głosu ludzkiego znikąd nie słychać… Czasem tylko sucha gałąź gdzieściś zatrzeszczy i złamie się, albo wrona zleci na drzewo i zakracze. Końskich kopyt nawet nie słychać, tak pomaleńku sobie stąpają i sań nie słychać, tak suną się po śniegu, jak po puchu. A Roman do mnie: „Śpiewajmy!” – mówi. – Ja na to, jak na lato: śpiewajmy! Dużo on bardzo piosenek ślicznych umiał, od swego ojca, co w wojsku kiedyś służył, i od swojej matki, co po dworach służyła, nauczył się i mnie ponauczał. Jak zawiedziem tedy jednym głosem: „Stój, poczekaj, moja duszko”… albo: „Bywaj, luba, zdrowa”, to te śpiewanie nasze po całym lesie rozlega się, i zdaje się, że aż pod niebo idzie, i zdaje się, że go te wysokie, takie wyprostowane i śniegiem oblepione drzewa słuchają. U Romana lejce tak wolno wiszą, że aż ciągną się po ziemi, konie jak dzieci pomaleńku, równiuteńko sobie idą, a my, objąwszy się wpół i po lesie patrzając, śpiewamy i śpiewamy, jak te, nieprzymierzając, dwa ptaki… Wtem, jak oberwie się z gałęzi kawał śniegu, jak spadnie jemu na głowę a mnie na sam nos, jak rozsypie się nam niby grad po plecach i po kolanach… ja w krzyk, on w śmiech… i śpiewanie nasze skończone. Roman lejce w garść, znowu na saniach stoi i na konie: hej! hej! A tu i na polankę wjeżdżamy, gdzie siennica stała. Wtedy oboje z sań wyskoczym i do roboty! Silna byłam, pani moja, jak chłop… to też, kiedy mąż siano na sanie składa, dobrze mu, bywało, ku pomocy jestem. On nosi i ja noszę, on składa i ja składam, a wciąż na wyprzódki biegamy, to od sań do siennicy, to z siennicy do sań, aż ułożym furę taką, jak wielka góra. Wtedy Roman do mnie: „No, Ewka, a co teraz z tobą będzie?” – mówi. – Nibyto straszy, że już dla mnie miejsca niema. „Piechotą pójdziesz do domu!” – mówi. – „To i pójdę – mówię – wielka bieda!” A on mnie wpół i na sianie posadzi, że aż utopię się w niem i tylko głowę moję widać. „Siedź, babo, a trzymaj się, żebyś z tej wysokości nie spadła!” – mówi. – Sam przy mnie siądzie i tak już, pomaleńku, do chaty wracamy…
– A biedy wielkiej w chacie waszej nie było?
– Ej nie, proszę pani; bogactwa nie było, ale i biedy nie było. Statkowaliśmy i pracowali oboje, to i nie zaznaliśmy głodu. Bywało, na obiad kapustę i groch, albo barszcz i kartofle gotuję, na wieczerzę znów kartofli albo bobu zwarzę i czasem słoniną okraszę. Wieprzaka co roku karmiłam, na Boże Narodzenie były z niego kiełbasy i kiszki, a na Wielkanoc, Roman od ekonoma, albo od chłopa którego prosię kupował i, za nogi trzymając, do chaty przynosił… To i czegóż więcej żądać było?
Istotnie; groch i kapusta, barszcz i krupnik, bób i kartofle, raz w rok prosię pieczone – czegóż więcej żądać było można? Romanowa z najgłębszem przekonaniem twierdziła, że nic nad to do życzenia mieć nie mogli. Pamięć jej opowiadała, że przy tym sposobie żywienia się, była ona w porze owej doskonale szczęśliwą. Roman szczęśliwym był także, ale niedoskonale, bo stokrotnie pragnął posiadać kawałek ziemi.
– Ot tak, proszę pani, żądał on kawałka ziemi, że mu to w dzień, ani w nocy z głowy nie wychodziło. Raz powrócił zkądciś i ledwie jarmiak zdjął, mówi: „Ewka, jaką ja chatę tam za miasteczkiem widział! tylko co, widać, ktościś ją zbudował, bo nowiuteńka, dach jeszcze żółty, cztery okienka z czerwonemi szlakami naokoło i drzwi na czerwono pomalowane, ganeczek, dziedziniec, płotek z łozy, ogród warzywny, kawałek pola – wszystko jest. Ot, żebyto my kiedykolwiek taka siedzibę mieli. Oj!” I może pani nie uwierzy, ale jak Boga kocham, prawdę mówię. Z dziesięć mil tego dnia ujechał, zmókł na ulewnym deszczu tak, że koszulę, w której jeździł, aż wykręcać musiałam, kieliszek wódki nawet dla rozgrzania się wypił, a snu mu z powodu tej chaty nie było. Położył się i zpoczątku zasnął, ale potem ciągle mnie budził: „Ewka, – odzywa się – czy ty śpisz?” „Nie, a co?” – mówię. – „Żebyś ty widziała tę chatę! Koło okien czerwone szlaki na łokieć szerokie, przy samym lesie stoi i jak miarkowałem po miedzach, ze trzy morgi gruntu przy niej. Ot, żebyśmy to mieli kiedy trzy morgi gruntu! Oj!” przewracał się i wzdychał wciąż do tej chaty, jakby, za pozwoleniem pani, do kochanki. Wieczorem, bywało, kiedy już wszystko około koni zrobi, a nigdzie nie jedzie, przychodzi ze stajni do domu, bierze Michałka na ręce, po izbie go nosi, aż pod sufit huśtając, tak że chłopiec rączynami o belki za każdą razą opiera się, albo, znowu śpiewa sam i jego śpiewać uczy, a potem zaczyna swoje, o własnej chacie i o gruncie. „Żeby mi Bóg dał, – do chłopca mówi – we własnej chacie cię hodować! żebym ja kiedy mógł, na własnym gruncie orania cię uczyć! Żebym ja oczy przy śmierci zamykając myślał, że ty gospodarzem po mnie w swojej chacie zostajesz! Oj!” Westchnie, bywało, chłopca mnie odda, a sam w kącie izby siada, twarz ręką podpiera i chmurzy się, jak niebo na deszcz. Wtedy ja z dzieckiem zawsze przy nim siądę i pocieszam go mówiąc: „Może Pan Bóg da!” „Może!” – odpowiada i zaczyna różne projekty układać. Żeby tak gdzie lepszą służbę dostać, do wielkiego jakiego majątku na leśnika pójść, czy co? Żałość mu prędko przechodziła, rąk nie opuszczał i zawsze miał nadzieję: „Jeszcze my, Ewko, młodzi; – mówi – byle statek i pracowitość były, wszystkiego dochrapać się można”, A ja w to i wierzyłam. Kiedy on tak mówił, widać prawda była. I sama, bywało, o własnej chacie rozgadam się. Łuczywo zapalone i w szczelinę pieca wetknięte pali się jasno niby pochodnia, przy piecu stara Kaśka siedzi, konopie kręci albo motki zwija i bób gotowany żuje; my też na ławie, za stołem, nad misą bobu siedzim, a chłopak nasz, spory już, pucaty, rumiany, w koszulinie czystej naprzeciw nas, na stołku niby siedzi, a na stole leży i z wytrzeszczonemi oczyma słucha co my gadamy. A my bób jedząc, o naszej chacie, cha, cha, cha! tej, do której jeszcze ani słominki nie było… Jakto my, proszę, pani, na własnym gruncie gospodarzyć będziem, wiele tego siać, a wiele tamtego, jak sobie dwie izby ładnie ustroim, wieprzaków trzech karmić będziem i owieczek kilka, dwie krówki, klacz ze źrebięciem… Czasem aż pokłócim się z sobą o nasze przyszłe gospodarstwo… Ja kur żądam i kaczek, a on mówi: „głupstwo te twoje kury i kaczki! Ja ich trzymać nie pozwolę, bo szkody robią!” „Otóż będę trzymać!” – mówię. – „Otóż nie będziesz!” „Będę!” – krzyczę, a on jak stuknie kułakiem w stół, to aż misa podskoczy i chłopiec rozpłacze się. Wiadomo, mężczyzna, siłę swoję znał. A ja znów, bywało, cała struchleję i tylko chłopca płaczącego tulę, a na męża już i spojrzeć boję się. Ale u niego złość prędko mijała. Krzyknie raz, drugi, przez kilka minut nachmurzony siedzi, a potem: „Ewka, dajno mi chłopca!” I wszystko już skończone. Tylko kiedy czasem, dzwonek wtedy odezwie się przed stancyą a smotrytiel zawoła: „Roman, konie zakładać!” Roman wstaje z ławy, klnąc pocztę i pocztylionowskie życie. „Żeby ich dyabli porwali! – mówi – z żoną i z dzieckiem posiedzieć nie dają! Wlecz się teraz na całą noc, żeby ich…!” A ja mu jarmiak podając i czerwonym pasem go przewiązując, z pociechą: „Poczekaj kryszkę! – mówię – z własnej chaty nikt cię na całą noc wyganiać nie będzie!” Aha! własna chata… komu ją Pan Bóg daje, a komu nie daje… i memu Romanowi dał… tylko bardzo ciasną…
Po ciasną istotnie chatę dążyć miał pocztylion, gdy raz, sześć koni do karety przejeżdżającej pani jakiejś założywszy, wpadł do izby, wołając:
– Ewka! paradny jarmiak włożyć kazali! Dawaj! – Ubierał się spiesznie, przejeżdżającą panią była żona dygnitarza jakiegoś; smotrytiel kłaniał się jej uniżenie, a na pocztyliona o pośpiech wołał. Noc zapadała jesienna, czarna, dżdżysta i świszcząca wichrem. Stacya miała opętanych mil cztery i przed przybyciem do drugiej, rzekę dużą nie mostem, ale promem przebywać wypadało. Romanowa, według zwyczaju dopomagając mężowi do śpiesznego ubierania się, wzdychała: „w taką ciemną noc! przez rzekę!” – „Głupstwo! – odpowiadał – albo to ja pierwszy raz w ciemną noc i przez rzekę pojadę! Ot, jedna tylko bieda! konie lejcowe, te, coto tydzień temu kupione, ręki mojej jeszcze nie znają i narowiste. Dali mi je do poprawienia, ale bestye jak stawały dębem, tak stają. Jeżeli człowiekowi długiego czasu potrzeba, aby od złych nałogów odwyknąć, to cóż zwierzęciu”. – Kiedy powiedziawszy to, stanął przed palącym się w piecu ogniem, całkiem już ubrany, to w długim jarmiaku swym z czarnego aksamitu, w czerwonym pasie, ze świecącym medalem na piersi i futrzaną czapką, z fantazyą na krucze włosy włożoną, wydawał się tak wysokim, silnym i pięknym, że Ewka, o trwodze swej zapominając, wpatrzyła się w niego, jak w cudowny obraz. Dobrze uczyniła, że długo na niego popatrzała, bo nigdy więcej nie miała go już widzieć. W dwie niespełna godziny potem, jak uścisnąwszy ją i dziecko, wyszedł z izby, ostrzegając, aby pamiętała na noc drzwi chaty dobrze zamknąć, na kozieł karety wskoczył, lejce w garść schwycił i na konie zawołał: „hej! hej! dzieci, hej, hej, hej”; w dwie niespełna godziny potem, jak kareta świecąc zapalonemi latarniami, z głuchym turkotem oddaliła się od stacyi i zniknęła w deszczowej i wietrznej ciemności, zalegającej drogę pocztową; w niespełna dwie godziny potem, u przewozu, gdy prom przepłynąwszy rzekę przybić już miał do brzegu, w deszczowej i wietrznej ciemności powstały straszne krzyki. Coś się tam okropnego z promem, z końmi i z ludźmi stawało. Karetę jednak, jadącą w niej panią i jej lokaja uratowano. Dwa konie tylko zadusiły się i pocztylion utonął.
Romanowa splasnęła rękoma.
– Ot, tobie i chata z czerwono pomalowanemi drzwiami! ot, tobie i kawałek własnego gruntu! Wyciągnęli go z rzeki, na czerwono pomalowali mu trumnę i w żółtym piasku wykopali dół…
Ciężka łza ciekła po grubej i ciemnej skórze jej policzka; zgarbiła się, trzęsła głową i wilgotnemi oczyma żałośnie patrzała kędyś, daleko… Nagle, oczy jej oschły i błysnęły tak, jakby miała lat dwadzieścia, jak błyszczeć musiały wtedy, kiedy to Roman, konie do sań założywszy, wołał: „Ewka! razem pojedziem!” Wyprostowała grubą kibić swą i ręce pod fartuch zakładając, z widoczną niecierpliwością pytać mię zaczęła, co ma na wieczerzę gotować. Z nogi na nogę przestępowała i aż drżała, tak jej się chciało coprędzej za drzwi wyskoczyć. Jednak gawędzenie, opowiadanie, żalenie się i chichotanie, było jej namiętnością. Uszczęśliwiał ją każdy, kto jej gawędzić z sobą pozwalał. Dlaczegoż teraz tak niecierpliwie rozmowę ze mną przerwać pragnęła? Zobaczyła snąć przez okno kogoś, czyj widok oczy jej osuszył, kibić zgarbioną wyprostował i nogi porywał do szybkiego biegu. Zobaczyła przez okno młodego, wysokiego chłopca, który w surducie poplamionym, wysokich bótach i czapce, krzywo nieco na głowę włożonej, dziedziniec przebywał, dążąc ku wiodącemu do kuchni, bocznemu gankowi domu.
Przez dziedziniec szedł krokiem zamaszystym, z głową tak podniesioną i takiemi ruchami ramion, jakby każdemu, kogoby spotkał, zapowiedzieć chciał: „do trzech ze mną nie gadaj!” Zawadyactwo i burda biły z ruchów i miny jego. Gdy wchodził na wschody ganku, zachwiał się parę razy i zaklął grubym, rubasznym głosem. Twarz Romanowej zachmurzyła się znowu i po chwili stała się nawet bardzo posępną. Wyraz bolu napełnił szare jej oczy, trwoga, z przerażeniem granicząca, zatrzęsła wargami. Niemniej pilno jej było iść, pilniej jeszcze niż przed minutą, gdy zdala tylko spostrzegłszy nadchodzącego, dostrzec jeszcze nie mogła, w jakiem przybywał on usposobieniu.