Kitabı oku: «Feta w Coqueville», sayfa 4

Yazı tipi:

– Cóż to za cudak! – wykrzyknął Rouget z zachwytem. – Tego mi musi polowy pokosztować… Dalej, wracajmy, dzieci!

Powiedzieli sobie, że nie tkną łupu przed wylądowaniem i „Wieloryb” wrócił do Coqueville z swym ładunkiem w tym samym momencie co i „Zefir”.

Ani jeden z ciekawych nie opuścił aż do tej chwili wybrzeża, a niespodziany połów, na który się złożyły aż trzy beczki, przyjęto z okrzykiem radości. Małe łobuzy rzucały w powietrze kaszkietami, kobiety pospieszyły do domów co żywo po szklanki. Postanowiono skosztować niezwłocznie zdobytych trunków, i to na miejscu. Ponieważ szczątki rozbitych statków stanowią, prawem zwyczaju, własność nadbrzeżnej ludności, nie podniósł się więc żaden głos protestu, tyle tylko, że utworzyły się zaraz dwie grupy: jedna Maheów, dokoła Rougeta, Flocheów zaś przy wójtowskiej personie.

– Polowy!… W wasze ręce najpierwsza!… – wykrzyknął, przepijając do strażnika, Rouget. – Powiecie nam, co to jest.

Likier miał piękną barwę złotą. Polowy ujął szklankę, podniósł, spojrzał pod światło, powąchał, wreszcie przybliżył do ust i pociągnął.

– To trunek z Holandyi – oświadczył po długiem milczeniu.

Nie dał im żadnej innej informacyi. Wszyscy Mahéowie pili teraz jeden po drugim z respektem. Trochę im się to wydawało gęste, zadziwiał ich przytem smak płynu, jakby zalatujący kwiatami. Kobietom smakował napój bardzo, mężczyźni natomiast woleliby, gdyby w nim było mniej cukru. Na każdy sposób moc trunku zrobi swoje przy trzeciej, czwartej szklance. Im więcej pili, tem bardziej im przypadał do smaku. Mężczyźni nabierali humoru, płeć piękna stawała się krotochwilną.

Tymczasem polowy, nie zważając na świeżą sprzeczkę z wójtem, krążył coraz to bliżej koło grupy zapijających się Flocheów. Większa ich beczka zawierała likier ciemnoczerwony, podczas gdy w mniejszej znajdował się biały, przeźroczysty jak woda źródlana, i ten był znacznie ostrzejszy, istny pieprz, coś, co parzyło w gębę jak ogień. Żadnemu z Flocheów nie były te trunki znane, ni ten czerwony, ni biały. A przecież znajdowali się między nimi bywalcy. Tych gniewało, że piją, acz z rozkoszą, nie wiedzieć co.

– Czekajcie no! – przerwał daremne dociekania La Queue i czyniąc z swej strony pierwszy krok, zwrócił się do strażnika: – Polowy!… spróbujcie wy!

Strażnik, który na to tylko czekał, przybrał jak na komendę mądrą minę rzeczoznawcy. Co do czerwonego objawił zdanie:

– W tem jest pomarańcza.

O białym zaś orzekł:

– To było nalewane na zioła.

Odpowiedź ta zadowolniła w zupełności słuchaczy a polowy zadarł głowę z pewną siebie postawą szczęśliwca, który nie zawiódł zaufania, jakie ogół pokładał w jego wiedzy.

Jeden tylko proboszcz Radiguet nie bardzo zdawał się być przekonanym. Chciał usłyszeć konkretne nazwy napojów! Utrzymywał, że ma je sam na końcu języka i aby je sobie lepiej uprzytomnić, wychylał kielich za kielichem, powtarzając:

– Czekajcieno, czekajcie… Już wiem… Zaraz wam powiem…

Tymczasem wesołość wzmagała się coraz więcej w obu grupach. Zwłaszcza też Flocheowie śmiali się z każdą chwilą głośniej, mięszali bowiem dwa trunki naraz, co, jak wiadomo, bardziej w rozum łaskocze. Jedni i drudzy wszakże trzymali się od siebie w oddaleniu. Nie częstowali się wzajemnie zawartością swych beczek, rzucali na siebie tylko spojrzenia pełne sympatyi, opanowani niewyrzeczoną żądzą pokosztowania trunku sąsiada, który wydawał się naturalnie lepszym. Wrodzy bracia Tuipan i Fouasse, mimo że ocierali się o siebie przez cały wieczór, ani razu, rzecz rzadka, nie przystawili jeden drugiemu do nosa pięści. Zauważono także, że Rouget i Rougetowa pili z jednego naczynia. Co się tyczy Margosi, nalewała ona kieliszki oczywiście po stronie Flocheów, że zaś szafowała trunkiem zbyt szczodrze i likier przelewał się jej na palce, więc je oblizywała raz po raz i chociaż posłuszna święcie zakazowi ojca, który surowo zabronił jej pić, była mimo to pijaniuteńka jak robotnica w czasie winobrania. A było jej z tem wcale do twarzy, wcale. Zrobiła się cała różowa, oczy jej zaś płonęły niby dwie świece.

Słońce poczęło się chylić ku zachodowi, powietrze było ciepłe jak na wiosnę. Couqueville, wypróżniwszy beczki, ani myślało na obiad do wsi wracać. Za dobrze tu ludziskom było na wybrzeżu. A kiedy zmierzch zapadł, Margot, usiadłszy na uboczu, poczuła się jak szept czyjś ciepły musnął ją w szyję zlekka. Był to Delfin, który, ogromnie wesół, krążył dokoła dziewczyny na czworakach, jak ten wilk. Powstrzymawszy cisnący się jej na usta okrzyk przestrachu, aby nie zwracać uwagi ojca, który nie zaniedbałby oczywiście kopnąć Delfina w miejsce, zdobne u prawdziwych delfinów ogonem, szepnęła wpółurażona, ucieszona w połowie:

– Idźże, idź, głupi!… Chcesz koniecznie oberwać?…

IV

Dnia następnego Coqueville, przebudziwszy się, ujrzało nad swemi głowami kulę słoneczną wysoko. Powietrze było jeszcze cieplejsze, morze jakby drzemało pod nieboskłonem przeczystym; jedyny czas do próżniaczki!… Była to środa. Do samego śniadania Coqueville odpoczywało po biesiadzie wczorajszej, potem ludność wyległa na brzeg, aby się po morzu rozejrzeć.

Tej środy połów, wdowa Dufen, pan Mouchel, wszystko to razem poszło w całkowitą niepamięć. La Queue i Rouget ani wspomnieli o tem, by iść rewidować więcierze. Około godziny trzeciej sygnalizowano pojawienie się beczek na morzu. Cztery sztuki podskakiwały na falach tuż naprzeciwko wioski. „Wieloryb” i „Zefir” wybrały się oczywiście zaraz na łów; że jednak łupu starczyło dla wszystkich, nie spierano się oń i każda barka zabrała na rzecz własną przypadającą jej część. O godzinie szóstej wieczorem Rouget i La Queue, przeszukawszy małą zatokę, wrócili, każdy z trzema beczkami, poczem zaraz biba rozpoczęła się na nowo. Kobiety zniosły ze wsi stoły ku większej wygodzie. Przytransportowano nawet ławy i zaimprowizowano na świeżem powietrzu dwie gospody, takie same jakie były w Grandport. Machéowie zajęli miejsce z lewej, Flocheowie z prawej, a rozdzielał oba obozy wzgórek piasczysty. Polowy wszakże przechadzał się już dzisiaj z całą swobodą od grupy do grupy, niosąc to tu, to tam pełne kieliszki, ażeby wszyscy bez wyjątku pokosztować mogli zawartości każdej z sześciu beczułek. Około dziewiątej wesołość miała już daleko większe napięcie niżeli w wigilię i Coqueville ani nazajutrz, ani nigdy nie zdołało sobie przypomnieć, w jaki sposób mieszkańcy jego przenieśli się z wybrzeża na spoczynek owego szczęsnego dnia.

We czwartek „Zefir” i „Wieloryb” zdołały złowić tylko cztery beczułki, po dwie na barkę; były za to bardzo duże. Natomiast w piątek połów wypadł wspaniale, przynosząc w zysku aż siedm beczek: trzy Rougetowi, cztery dla La Queuea. Natenczas w Coqueville począł się wiek złoty. Zaniechano wszelkiej pracy. Rybacy, trawiąc wczorajszy alkohol, wysypiali się do samego południa. Potem poczęli sciągać po jednemu spacerkiem, na wybrzeże, skąd przypatrywali się morzu. Jedyną wszystkich troską było: jakim też likierem lub nalewką obdarzy ich dzisiaj przypływ? Spędzili tak godziny całe z wytrzeszczonemi na morze oczyma, wydając okrzyki radości, ile razy ukazało się coś na powierzchni. Kobiety i dzieci oznajmiały z wysokości skał wielkimi gestami ukazanie się najmniejszego kłębka alg, unoszonych przez fale, a „Zefir” i „Wieloryb” stały w nieprzerwanem pogotowiu do odpłynięcia. Wyruszywszy nareszcie, poczęły przemierzać wszerz i wzdłuż zatokę, łowiąc beczki niby tuńczyki, gardząc obecnie makrelą, która pozostawiona w spokoju od dni kilku, wyprawiała susy na słońcu. Coqueville, śledząc przebieg połowu z brzegów, pekało z śmiechu na piaskach. Wieczorem znów oblewało plon.

Co Coqueville utrzymywało w niesłabnącym entuzyazmie, to że beczki pojawiały się ciągle. Gdy już nie było ani jednej, jeszcze pokazywało się parę. W istocie okręt ów, który poszedł na dno, ładny wiózł na swym pokładzie ładunek!… a Coqueville, którego sobkostwo rosło wraz z wesołością, podlewaną spirytualiami tak hojnie, pokpiwało sobie jeszcze z tej zatopionej pływającej piwnicy likierów, którychby zda się starczyło na spojenie wszystkich ryb w oceanie. Przytem nigdy jeszcze nie zdarzyło się tubylcom znajdywać na morzu takich jak te beczek; miały one najprzeróżniejsze kształty, rozmiary i barwy. Następnie w każdej zupełnie inny był likier. Toteż polowy zapadał mimowoli w coraz to głębszą zadumę. On! który pił wszystko!… nie mógł się w tym chaosie specyałów w żaden sposób rozeznać. La Queue oświadczył, że nie zdarzyło mu się widzieć jak żyje podobnego temu ładunku. Proboszcz wyraził znów mniemanie, że to chyba obstalunek jakiegoś króla dzikusów, pragnącego zaopatrzyć sobie gruntownie piwnicę. Zresztą Coqueville przestało się w końcu borykać z zagadką, ukołysane rozkoszą nieznanych upojeń.

Damy przenosiły nad wszystko kremy; a były tam kremy: mokka, kakao, miętowy, waniliowy… Margot i inne dziewczęta przepadały za curaçao, benedyktynką, trapistynką, chartreuse. Pożeczkówkę zarezerwowano dla dziatwy. Naturalnie mężczyźni poczęli sobie dogadzać jeszcze lepiej, gdy nałowiono koniaku, rumu, jałowcówki, co wszystko tak porywa wytrawną gębę doświadczonego smakosza. Później zdarzyło się parę niespodzianek z napojami specyalnego rodzaju, z których jeden szczególniej wydał się wszystkim terpentyną najszczerszą, ale wypito go i tak co do kropli, by nie uronić niczego z tych skarbów. Nagadać się za to o nim później nie mogli. Arak z Batawii, szwedzka kminkówka, śliwowica serbska, wywracały jedne po drugich do góry nogami dotychczasowe pojęcia Coquevillaków o tem, czego gardła ludzkie na świecie nie potrafią łykać. A już formalna gorączka ich ogarnęła do kimlu i kirszu, likierów przeźroczystych jak woda u ognistych, że masiupeńko – i uśmierciły człeka. Jestże to rzeczą możliwą, o Panie w niebiesiech, by tyle wyśmienitych rzeczy rozum ludzki wymyślił na świecie?!… W Coqueville znano tylko pospolitą gorzałę – i to nie wszyscy. Toteż imaginacye poczęły się w końcu egzaltować w zakresie danego przedmiotu i dochodziło do formalnej dewocyi wobec tak nieprzebranej obfitości cieczy, któremi się można było upić. Ach!… upijać się!… upijać co wieczór czem innem!… nie wiedząc czem w dodatku!… Była to niby czarodziejska bajka, niby cudowna fontanna, tryskająca najdziwniejszymi w świecie trunkami, wszelkimi możliwymi gatunkami dystylowanego alkoholu, zaprawnego wszelakim kwiatem i wszelkim owocem, jaki tylko matka-ziemia wydaje!…

Tak tedy w piątek wieczór zjawiło się na wybrzeżu siedm beczek. Coqueville nie opuszczało obecnie brzegów. Korzystając z pogody, pędziło tam błogi żywot dzień za dniem. Nikt nie pamiętał tak przecudnego tygodnia we wrześniu. Pijatyka ciągnęła się już od poniedziałku i nie było najmniejszej racyi, aby nie miała przeciągnąć się w nieskończoność, jeżeli tylko opatrzność nie przestanie rybakom zsyłać beczek, wielu bowiem w szczodrości morza dla wsi poczęło przesądnie upatrywać palec boski. Wszystkie życiowe sprawy uległy obecnie zawieszeniu. Po co się uganiać za zarobkiem, skoro dla niefrasobliwie śpiących gotowe rozkosze czekają na wodzie, rychło się zbudzić raczą?… Wszyscy stali się teraz panami, burżuazyą, zapijającą drogie likiery, nie potrzebującą w dodatku ni grosza za nie płacić w kawiarni. Z rękoma w kieszeniach Coqueville rozkoszowało się słońcem, czekając wieczornej uczty. Zresztą wieś nie powracała obecnie na chwilę do stanu trzeźwości, czerpiąc obficie wszystkie odcienie dobrego humoru z kimlu, kirszu i ratafii; w przeciągu ostatnich dni siedmiu zapoznało się z blizka i furyą, do jakiej pobudza dżin, i z nastrojami łazawych rozrzewnień, które płyną z curaçao, i z koniakowemi kaskadami hucznego śmiechu wreszcie. Wśród tego wszystkiego zaś zachowało niewinność nowonarodzonej dzieciny, co nie dba o nic w świecie, pijąc z głębokiem przekonaniem wszystko, co Bóg jej do picia zeszle.

Piątek to stał się dniem owym pamiętnym, którego między rodami Mahéów i Flocheów przyszło po wiekach wrogiej waśni do zbratania. Wesołość buchła na brzegu zaraz z samego wieczora ogromna. Już w poprzedzający wieczór przedział między skłóconymi rodami zmniejszył się znacznie, kiedy bardziej pijani poczęli coraz liczniej przekraczać piaskowy wzgórek, dzielący tych od tamtych. Pozostało uczynić tylko jeden krok. Po stronie Flocheów dopijano czterech beczek, podczas gdy Maheowie kończyli swoje trzy z trzema gatunkami likieru, każdy w innym kolorze, składającymi się na barwy flagi francuskiej: błękitny, biały i pąsowy. Błękitny przejmował Flocheów zazdrością, ponieważ likier niebieskiego koloru zdał im się dziwem nad dziwy. La Queue, przedzierzgnąwszy się w dobrodusznego człeczynę, odkąd pijatyki nie dawały mu czasu wytrzeźwieć, postąpił ku długoletnim przeciwnikom z napełnionym kielichem w ręce, czując, że pierwszy krok do zgody jemu uczynić wypada, jako przedstawicielowi miejscowej władzy.