Ücretsiz

Zgon Oliwiera Becaille

Abonelik
0
Yorumlar
Okundu olarak işaretle
Yazı tipi:Aa'dan küçükDaha fazla Aa

– A schodźcie powoli i nie wspierajcie się o poręcz na drugiem piętrze, bo zepsuta.

Niesiono mnie. Miałem wrażenie, że płynę po rozkołysanem morzu. Od chwili tej zresztą wspomnienia moje stają się coraz niewyraźniejsze… To tylko sobie przypominam, że jedyną rzeczą, jaka mnie całą drogę zaprzątała w niedorzeczny i machinalny jakiś sposób, było usiłowanie zdania sobie sprawy, którędy zdążamy na cmentarz. Nie znałem w Paryżu ani jednej ulicy, położenie wielkich cmentarzy, których nazwy obijały mi się niekiedy o uszy, nie było mi również wiadomem, nie przeszkadzało mi to jednak wysilać ostatnie błyski inteligencyi w tym jedynie celu, aby przeniknąć, czy w danej chwili skręcamy w lewo, czy w prawo. Karawan trząsł mną po bruku. Turkot wozów, wrzawa przechodniów dokoła mnie składały się na jeden wielki, nierozerwalny huk, który resonans trumny potęgował jeszcze.

Z początku zdawałem sobie sprawę z kierunku drogi dość dokładnie. Naraz zatrzymaliśmy się, wzięto mnie na ramiona, domyśliłem się, że stoimy przed kościołem. Kiedy jednak karawan na nowo wyruszył, straciłem odtąd wszelkie poczucie przebywanych miejsc. Głos dzwonów objaśnił mnie, że mijamy kościół; powolniejsza i równiejsza jazda naprowadziła mnie znów na myśl, że jedziemy drogą spacerową. Byłem niby skazaniec, wieziony na miejsce stracenia, wyczerpany już do ostatka lękiem, oczekujący już tylko, prawie z upragnieniem, ostatecznego ciosu, który nie spadał.

Zatrzymaliśmy się znów. Wyciągnięto mnie z karawanu, wszelki hałas nagle ustał, uczułem, że muszę się znajdować w miejscu pustem pod drzewami, z olbrzymim nieboskłonem nad głową. Zapewne kilka osób towarzyszy orszakowi, ktoś z lokatorów hotelu, Simoneau i inni, albowiem szepty ludzkie dochodziły aż do mnie. Zabrzmiał psalm, ksiądz począł recytować łacińskie wyrazy. Dreptano jeszcze dokoła ze dwie minuty. Naraz uczułem, że się zaczynam zapadać, i w tejże chwili trumna, o której kanty naprężone powrozy tarły się nakształt smyków, wydała z siebie huczący ton rozbitej basetli. Skończyło się. Huk straszliwy, podobny do armatniego strzału, rozległ się cokolwiek na lewo od mej głowy, po chwili drugi, taki sam u mych nóg, inny, jeszcze gwałtowniejszy ugodził w okolicy mego brzucha, a tak rozgłośnie, żem myślał: trumna pękła na dwoje pod bryłami walącej się ziemi. W tej chwili straciłem przytomność.

IV

Jak długo zostawałem w tym stanie – nie umiałbym odpowiedzieć. Sekunda i wieki jednakiego są trwania w nicości. Przestałem istnieć. Stopniowo i nieznacznie poczęła mi wracać świadomość bytu. Spałem ciągle, zacząłem jednak śnić. Z czarnego tła, zamykającego mój widnokrąg, wyłoniła się mara. Snem zaś jaki miałem, był ów dziwny obraz, co dręczył mnie już wiele razy niegdyś, w czasach, kiedym z otwartemi oczyma, pod wpływem wrodzonego usposobienia do straszliwych inwencyi, lubował się w okrutnej rozkoszy wymyślania Bóg wie jakich spadających na mnie katastrof.

Wydało mi się, że żona oczekuje mnie gdzieś prawdopodobnie w Guérande, i że wsiadłem do pociągu kolei żelaznej, aby się do niej udać. W chwili gdy pociąg przebywał tunel, straszliwy łomot rozległ się naraz z hukiem piorunu: skały załamały się w tunelu w dwóch miejscach. Na pociąg nie spadł ani jeden kamyczek, wagony pozostały nietknięte, tylko na obu końcach tunelu, przed nami i za nami, zapadły się sklepienia skalne, a my znaleźliśmy się w ten sposób zamurowani w wnętrzu góry usypem z głazów. Wówczas poczęło się konanie długie i straszne. Żadnej nadziei ratunku; całego miesiąca czasu by trzeba na oczyszczenie tunelu, a i ta praca wymagałaby tysiącznych ostrożności i machin niebywale potężnych. Byliśmy więźniami, w pewnego rodzaju piwnicy bez wyjścia. Śmierć wszystkich stała się kwestyą kilku godzin.

Nieraz już, powtarzam, imaginacya moja przetrawiała tę wizyę straszliwą. Przebieg dramatu ulegał przytem nieskończonym waryantom. Aktorami jego mężczyźni, kobiety, dzieci, setka z górą osób, cały tłum, który dostarczał mi ciągle coraz to nowych epizodów. W pociągu było oczywiście trochę żywności, wyczerpała się ona jednak niedługo i czereda zgłodniałych nieszczęśliwców, nie posuwających się jeszcze do pożerania się wzajemnie, staczała między sobą wściekłe walki o ostatnią kruszynę chleba. Tu konał starzec, odepchnięty potężnem uderzeniem pięści silniejszego zapaśnika, tam matka biła się jak wilczyca o trzy lub cztery kęski, schowane dla swego dziecięcia. W moim wagonie młode małżeństwo charczało w wzajemnym uścisku, bezwładni, bez iskierki nadziei w sercu. Droga była zresztą w obie strony na dużej przestrzeni wolną i ludzie, wysiadając, błąkali się wzdłuż toru, jak szukające żeru zwierzęta, gdy je puścić z uwięzi. Wszystkie stany zmięszały się z sobą pod obuchem nieszczęścia. Jakiś bogacz, wysoki – mówiono – dygnitarz, płakał na szyi robotnika, tykając go. Zaraz w pierwszych godzinach lampy się wypaliły, ogień pod lokomotywą zgasł. Przechodząc od wagonu do wagonu, ludzie macali koła jak ślepcy, aby się o co nie uderzyć, i zaszedłszy w ten sposób aż do lokomotywy, poznawali po zimnem palenisku, po olbrzymich bokach uśpionych tę mocarkę, bezużyteczną teraz, niemą i nieruchomą w mroku. Nic bardziej przerażającego, niżeli ten pociąg zagwożdżony pod ziemią w całości, żywcem pogrzebany wraz z całą gromadą podróżnych, umierających jedni za drugimi.

Dziwnie się lubowałem zawsze w straszliwej grozie tego obrazu, nurzając się w najdrobniejszych jego szczegółach. Wycia rozpaczy przeszywały tam co chwila ciemność. Ni stąd, ni zowąd, któryś z towarzyszy, o którym nie wiedziałeś, że się tuż obok znajduje, zwalał ci się na plecy całym ciężarem ciała, mdlejącego na wieki. Tym razem wszakże największe katusze zadawało mi zimno i brak powietrza. Nigdy w życiu nie zaznałem tak wielkiego zimna; formalnie płaszcz z śniegu przytłaczał mi ramiona, lodowata wilgoć spływała na moją czaszkę. Zaczynałem się dusić; zdawało mi się, że skaliste sklepienie przytłacza mi już pierś, że cała góra ciąży na mnie i rozgniata me ciało. Wtem zabrzmiał okrzyk ocalenia. Od dłuższego czasu już zdawało się nam, że słyszymy w oddali głuchy huk, to też dawaliśmy się unosić nadziei, że ludzie pracują niedaleko nad przekopem. Ratunek mimo tego nie nadchodził. Aliści jeden z nas odkrył w sklepieniu tunelu studnię; pobiegliśmy tam zaraz wszyscy przypatrzeć się wentylowi, na którego szczycie widać było jasno niebieską plamkę, nie większą od dłoni. Ach! co za radość, co za szczęście na widok tej plamy błękitnej!… To było niebo!… Wspinaliśmy się na palce, by w siebie wetchnąć dopływające stamtąd powietrze, rozróżnialiśmy wyraźnie czarne punkciki, poruszające się na jej tle, zapewne sylwety robotników, zajętych urządzaniem windy, która nas miała ocalić. Szalony krzyk: – „Uratowani!” – wydarł się z piersi wszystkich, podczas kiedy ręce wyciągały się drżące ku tej małej, zbawczej plamce bladego lazuru.

Siła tego okrzyku musiała mnie zbudzić. Gdzie byłem?… Jeszcze w tunelu zapewne… Leżałem w całej mojej długości wyciągnięty, czując z prawej i lewej strony coś twardego, co uciskało mi boki. Chciałem powstać, uderzyłem się jednak mocno w głowę. Więc głazy przywalały mnie zewsząd?… A owa plamka niebieska zniknęła… nie było nademną nieba nawet w oddali… Dusiłem się nieprzerwanie, dzwoniłem zębami z zimnego dreszczu…

Naraz – przypomniałem sobie. I groza podniosła mi włosy, odczułem przeokropną rzeczywistość, krążącą w żyłach moich od głowy do samych stóp strumieniem lodu. Opuściłoż mnie nakoniec zemdlenie letargu, który przez godzin tyle trzymał mnie w skrzepłej sztywności trupa? Tak jest!… mogłem się ruszać, przesuwałem ręce po deskach trumny. Pozostało mi przedsięwziąć próbę ostatnią: otwarłem usta i wydałem z siebie głos, przyzywając instynktownie Małgorzatę. Krzyk mój jednak przybrał w tem sosnowem pudle dźwięk zduszony i tępy, a taki straszny, że mnie samego przejął zgrozą. Boże mój!… Więc to prawda?… Żebym się nie wiedzieć jak rzucał i krzyczał, że żyję, głos mój nie dojdzie ludzkich uszu, pozostanę uwięzionym, przysypanym ziemią.

Tylko z największym wysiłkiem zdołałem uspokoić sam siebie i zmusić do zastanowienia. Czyż nie ma naprawdę żadnego sposobu wyjścia?… Sen mój począł wracać, mózg mój nie dość był jeszcze mocny, począłem mięszać wyimaginowaną wizyę powietrznej studni i plamki nieba u jej wylotu, z rzeczywistością grobu, w którym się dusiłem. Szeroko rozwartemi oczyma wpatrywałem się w ciemność. A możem spostrzegł gdzie istotnie otworek, rysę, kropelkę światłości?… Nic jednak oprócz ognistych iskierek nie było widać w grobowej czerni; różowe błyski, mignąwszy rozlewały się i nikły. Nic!… czarna otchłań bez dna… Po chwili przecież odzyskałem napowrót świadomość i odpędziłem niedorzeczne majaki. Uczułem, że powinienem wytężyć wszystkie władze mego umysłu, jeżeli pragnę pokusić się o ocalenie.

Z początku największem niebezpieczeństwem wydało mi się uduszenie z braku powietrza, który się wzmagał z każdą chwilą. Tak długo obywać się bez powietrza mogłem bez wątpienia tylko za sprawą letargu, który w organizmie moim zawiesił wszelkie potrzeby i funkcye żywotne. Obecnie jednak, kiedy serce moje biło, gdy płuca me oddychały napowrót, śmierć z uduszenia, jeżeli się stąd nie wydostanę jak najprędzej, groziła mi niechybnie. Dokuczało mi również zimno, a przytem bałem się popaść w ów sen śmiertelny ludzi zaskoczonych przez mróz, co się zeń więcej nie budzą.

Nie przestając sobie powtarzać, że mi potrzeba spokoju nadewszystko, odczuwałem już jednak chwilami nagłe spazmy obłędu, poczynające nacierać na mój mózg. Starałem się więc krzepić w sobie ducha rozpamiętywaniem wszystkiego, co mi było wiadomem o sposobach grzebania umarłych. Pochowano mnie zapewne w grobie zakupionym na lat pięć. Odbierało mi to pewną nadzieję, zauważyłem bowiem niegdyś jeszcze w Nantes, że cienkie odstępy pomiędzy wspólnymi grobami ubogich pozwalały niekiedy dojrzeć kant trumny na ostatku pochowanych. Wystarczyłoby mi w podobnym wypadku wyłamać jedną z desek, aby się z niej wydostać. Tymczasem jeśli się znajdowałem w grobie całkowicie zasypanym, to miałem nad sobą cały gruby zwał ziemi, stanowiący nielada zaporę. Słyszałem, że w Paryżu grzebią nieboszczyków w grobach głębokich na sześć stóp. Jakże się tu przebić przez tak potężną masę?… Gdybym nawet zdołał rozwalić wieko, czyż ziemia nie dostanie się natychmiast do wnętrza trumny, czy nie zasypie jej piasek, wtłaczając mi się w oczy, nos, usta?… Wszak i to będzie śmierć, choć w innej formie, śmierć okropna! utonięcie w miazdze dławiącej…

 

Mimo te wszystkie myśli, macałem starannie dokoła siebie. Trumna była duża, poruszałem rękoma z łatwością. Nie natrafiłem jednak w wieku na żadne pęknięcie. Z prawej i z lewej deski były wprawdzie niedbale pozbijane, ale mocne i twarde. Przepełznąłem dłonią wzdłuż piersi, aby ją przenieść powyżej głowy. Tu, w poprzecznej deszczułce natrafiłem na sęk, który poddał się mym palcom, lekko naciśnięty. Wziąwszy się do niego zaraz z całym wysiłkiem, zdołałem go na zewnątrz wypchnąć, zagłębiwszy zaś palec w pozostałą po nim dziurę, natrafiłem z tamtej strony na ziemię gliniastą i mokrą. To jednak nie posunęło ani na włos naprzód mojej sprawy. Zacząłem nawet żałować wypchnięcia sęka, jakby się ziemia mogła tą drogą do trumny dostać. Innego rodzaju doświadczenie zaprzątnęło mnie na chwilę: począłem opukiwać naokoło ściany trumny, aby wybadać, czy nie ma gdzieś po za niemi, z prawej, albo z lewej, próżni. Odgłos był wszędzie ten sam. Kiedym jednak z lekka zapukał bucikiem w dolny koniec trumny, wydało mi się, że z jednej strony stukanie dźwięczniej brzmi. Lecz powód zjawiska mógł tkwić w samem drzewie.

Yazarın Diğer Kitapları