Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 3
O bladym przestępcy
Nie chcecie zabijać, sędziowie i ofiarnicy, zanim zwierzę karku nie nagnie? Patrzcież, blady56 przestępca pochylił głowę: z oczu jego przemawia wielka wzgarda.
„Moje «ja» jest czymś, co pokonanym być winno, moje «ja» jest dla mnie wielkim wzgardzeniem człowieka” – tak oto mówią jego oczy.
Iż samego siebie on zasądził, najwznioślejszą to było jego chwilą: nie dopuśćcież, aby wyniosły powracał do swej niskości.
Nie masz wyzwolenia dla tego, co tak nad samym sobą boleje, prócz śmierci chyba rychłej.
Wasze uśmiercanie, sędziowie, winno być litością, a nie zemstą. A gdy zabijacie, baczcież, abyście sami życie usprawiedliwiali.
Bo nie dosyć, gdy się pojednacie z tym, kogo uśmiercacie. Waszym smutkiem niechaj będzie miłość ku nadczłowiekowi: tym tylko usprawiedliwić zdołacie wasze przy życiu pozostawanie.
„Wróg” winiliście mawiać, lecz nie „złoczyńca”; „chory” winniście powiadać, lecz nie „łotr”; „głupiec” winniście głosić, lecz nie „grzesznik”.
A ty, czerwony sędzio, gdybyś ty głośno powiedzieć chciał to wszystko, cóżeś w myślach już popełnił, zawołałby każdy: „Precz z tym plugastwem, precz z tym czerwiem jadowitym!”
Lecz czymś innym jest myśl, czymś innym czyn, a czymś zgoła odmiennym czynu obraz. Kolisko przyczyn nie toczy się między nimi.
Obraz to uczynił bladym tego bladego57 człeka. Dorósł on był do miary swego postępku, gdy go popełniał: lecz jego obrazu nie zniósł, gdy czyn popełniony już został.
Odtąd widział siebie zawsze tylko jako jednego postępku sprawcę. Obłędem zwię to: wyjątek przeistoczył on w zasadę.
Kreska jarzmi kurę; krecha, którą on przeciągnął ujarzmiła jego biedny rozum: – obłędem po czynie zwę ja to.
Słuchajcież, sędziowie! Jest jeszcze inny obłęd: a ten jest przed czynem. Och, nie dość głęboko wpełzliście mi w tę duszę.
Tak oto mówi czerwony sędzia: „Czemuż zamordował ten złoczyńca? Rabować chciał!” Lecz ja powiadam wam: dusza jego chciała krwi, nie rabunku: on tu żył za szczęściem noża!
Jego biedny rozum nie pojął tego obłędu i podmówił go58. „I cóż ci z krwi przyjdzie! – szeptał – czyż nie zechcesz co najmniej rabunku przy tym popełnić? Zemsty wywrzeć?”
I usłuchał biednego rozumu swego: jako ołów ciężyła na nim ta podmowa i oto zrabował, zamordowawszy. Nie chciał się wstydzić swego obłędu.
I znów ołów winy cięży na nim, i znowu jego biedny rozum jest tak sztywny, tak drętwy, tak ciężki.
Gdybyż głową tylko potrząsnąć zdołał, zwaliłby z siebie to brzemię: lecz któż tą głową potrzęsie?
Czymże jest ten człowiek? Kupą chorób, co przez ducha sięgają w świat: i tam oto łupu swego szukają.
Czymże jest ten człowiek? Kłębem dzikich węży, które rzadko w spokoju się kupią59: i oto rozpełzają się one wszędy i szukają łupu po świecie.
Spojrzyjcież na to biedne ciało! Co cierpiało, czego pożądało, to wszystko wyłożyła sobie ta biedna dusza – wyłożyła sobie, jako rozkosz i żądzę za szczęściem noża.
Kto teraz zachorzeje, tego opada to zło, które teraz jest złem: ból chce przyczyniać tym, co jemu ból sprawia. Były jednak inne czasy, inne zło i dobro.
Niegdyś złem było wątpienie i wola samoistności. Wówczas stawał się chory kacerzem60 lub czarownicą: jako kacerz i czarownica cierpiał i pragnął sprawiać cierpienia.
Lecz to się w uszy wasze mieścić nie chce: waszemu dobru to szkodzi, powiadacie mi. Lecz czymże mi wasze „dobro”!
Wiele z waszego dobra budzi we mnie wstręt, i zaprawdę nie ich zło. Chciałem wszak, abyście mieli obłęd, który by was do zaguby dowiódł, jako tego bladego przestępcę!
Zaprawdę chciałem, aby się ten obłęd wasz prawdą zwał lub wiernością, lub też sprawiedliwością: lecz wy macie waszą cnotę, aby długo żyć, w własnym żyć zadowoleniu.
Jam jest poręczą ponad wartkim prądem: chwytaj się mnie, kto pochwycić mnie zdoła. Kosturem waszym nie jestem. —
Tako rzecze Zaratustra.
O czytaniu i pisaniu
Ze wszystkiego, co czytam, lubię to tylko, co krwią było pisane. Pisz krwią, a dowiesz się, że krew jest duchem.
Niełatwo cudzą krew zrozumieć: nienawidzę też czytających leniwców.
Kto zna czytelnika, ten dla niego nic robić nie będzie. Jeszcze jedno stulecie czytelników – i duch nawet śmierdzieć zacznie.
Że każdemu wolno nauczyć się czytać i pisać, to psuje z czasem nie tylko pisanie, lecz i myśli. Niegdyś duch był bogiem, potem przedzierzgnął się w człowieka, dziś staje się motłochem.
Kto krwią i w przypowieściach pisze, nie chce, by go czytano, żąda, by się go na pamięć uczono.
W górach najbliższą drogą jest droga od wierzchołka do wierzchołka: lecz na to trzeba mieć długie nogi. Przypowieści niechaj tu będą wierzchołkami, a ci, do których się mówi, wielcy i rośli.
Powietrze rzadkie i czyste, niebezpieczeństwo bliskie i duch pełen radosnej złośliwości: to godzi się dobrze jedno z drugim.
Chcę mieć psotne duchy wokół siebie, gdyż odważny jestem. Odwaga, co upiory wystrasza, sama psotne duchy sobie stwarza, – odwaga śmiać się chce.
Ja z wami razem już nic nie odczuwam: ta chmura, którą widzę pod sobą, ta czarność i ciężkość, z której się śmieję, – to wasza chmura brzemienna burzą.
Wy spoglądacie w górę, gdy chcecie podniesienia. Ja patrzę na dół, bom jest wyniesiony.
Któż jest między wami, co zarazem i śmiać się potrafi i wzniesionym się czuć?
Kto szczytów najwyższych dosięgnie, ten śmieje się z wszelkich tragikomedii i tragicznych powag.
Mężnymi, niedbającymi o nic, drwiącymi i gwałtownymi – takimi chce nas mieć mądrość: ona jest kobietą i pokochać zdoła tylko wojownika.
Mówicie mi: „życie jest ciężkiem jarzmem”. Lecz na cóż byście mieli rankiem swą dumę, a wieczorem swą uległość?
Życie jest ciężkim jarzmem: ale nie bądźcież mi tacy tkliwi. Jesteśmy wszyscy zdatnymi jucznymi osłami i oślicami.
Cóż mamy wspólnego z pąkiem róży, który drży pod kilkoma kroplami rosy, gdy te nań padną?
Prawdą jest: kochamy życie nie dlatego, żeśmy do życia, lecz żeśmy do kochania przywykli.
Nieco obłąkania jest zawsze w miłości, lecz i w obłąkaniu jest zawsze nieco rozsądku.
I mnie, com przychylny życiu, wydaje się, że motylki, bańki mydlane oraz ludzie podobnego gatunku najwięcej wiedzą o szczęściu.
Widok tych lekkich, głupiutkich, łagodnych a ruchliwych duszyczek, bujających w powietrzu – doprowadza Zaratustrę aż do łez i do pieśni.
Wierzyłbym tylko w boga, który by tańczyć potrafił.
Gdym szatana swego ujrzał, był on poważny, ponury i głęboki: był to duch ciężkości, – przezeń wszystko ginie.
Nie gniewem, lecz śmiechem się zabija. Naprzód, zabijmyż ducha ciężkości!
Nauczyłem się chodzić: odtąd biegam. Nauczyłem się latać: odtąd nie potrzebuję popchnięcia, by z miejsca ruszyć.
Teraz lekki jestem, teraz bujam, teraz widzę siebie przed sobą, teraz tańczy bóg jakiś we mnie.
Tako rzecze Zaratustra.
O drzewie na wzgórzu
Dostrzegło oko Zaratustry, że jeden młodzieniec unika go. Gdy któregoś wieczora szedł samotny po wzgórzach okalających miasto zwane „pstrą61 krową”, spostrzegł wśród tej wędrówki owego młodzieńca; siedział on wsparty o drzewo i znużonym wzrokiem spoglądał w dolinę. Zaratustra chwycił oburącz pień drzewny, o który wspierał się młodzieniec, i rzekł w te słowa:
– Choćbym wysiłkiem rąk obu wstrząsnąć zapragnął tym drzewem, nie zdołam przecie tego uczynić.
Lecz wiatr, którego nie dostrzegamy, dręczy je i przegina, jako zechce. Najnielitościwiej dręczą nas i poginają niewidzialne dłonie.
I oto zerwał się młodzieniec spłoszony i rzekł:
– Słyszę Zaratustrę, właśnie o nim myślałem.
Zaratustra odparł:
– I czemuż cię to przeraża? – Jednak człowieka dola jest jako tego drzewa.
Im bardziej garnie się ku górze i ku jasności, tym gwałtowniej zapuszczają się jego korzenie w ziemię, w dół, w ciemnię w głąb, – w zło!
– Tak jest, w zło! – wykrzyknął młodzieniec. – Jakimże to cudem odkryłeś mą duszę?
Zaratustra uśmiechnął się i odparł:
– Niejednej duszy nigdy się nie odkrywa, chyba że się ją wprzódy wymyśli.
– Tak jest, w zło! – wykrzyknął młodzieniec po raz wtóry. – Prawdę rzekłeś, Zaratustro. Nie dowierzam ja sobie od czasu, gdy się ku wyżynom garnę i nikt mi już nie dowierza, – czemuż to się dzieje?
Przeobrażam się zbyt szybko: moje dziś obala me wczoraj. Przeskakuję często stopnie, wspinając się wzwyż; – tego mi żaden stopień nie wybacza.
Gdy na wyżynie jestem, samego siebie tylko znajduję. Nikt do mnie nie przemawia, mróz samotności dreszczem mnie przejmuje. I czegóż ja chcę na wyniosłościach?
Moja wzgarda i tęsknota ma wzrastają równomiernie; im wyżej się wspinam, tym bardziej gardzę tym, kto się wspina. I czegóż on chce na wyniosłościach?
Jakże ja się wstydzę wspinania i potykania mego! Jakże szydzę z mego gwałtownego zasapania! Jakże nienawidzę polotnych! O, jakżem umęczony na wyżynie!
Tu zamilkł młodzieniec. A Zaratustra, spoglądając na drzewo, przy którym stali, rzekł tymi słowy:
– To drzewo stoi samotnie na wzgórzu, wyrosło ono wysoko ponad głowami ludzi i zwierząt.
A gdyby mówić zapragnęło, nie miałoby wokół nikogo, kto by je zrozumiał: tak wysoko wyrosło.
I oto wyczekuje i wyczekuje, – na cóż ono czekać może? Chmur siedliska zamieszkało zbyt blisko: snadź62 pierwszego oczekuje ono gromu.
Gdy Zaratustra te słowa wyrzekł, zawołał młodzieniec w gwałtownym wybuchu:
– O tak, Zaratustro, prawdęś ty mi rzekł! Zaniku swego pożądałem, gdym ku wyżynom chęcią zmierzał, a tyś jest piorunem, którego wyczekiwałem! Spojrzyj, czymże ja jestem od czasu, gdyś się ty zjawił? Zawiść ku tobie zniweczyła mnie! —
Tak oto powiedział młodzieniec i zapłakał gorzko. Zaratustra jednak objął go ramieniem i uwiódł63 ze sobą.
Czas jakiś szli tak społem, wreszcie Zaratustra rozpoczął w te słowa:
– Serce mi tym rozdzierasz. Wymowniej niźli twe słowa wypowiedziały mi twe oczy całe twe niebezpieczeństwo.
Nie jesteś jeszcze wolny, ty szukasz dopiero wolności. Bezsennie czuwającym i nadczułym w nieustannej jawie uczyniło cię to poszukiwanie.
Ku wolnej garniesz się wyżynie, gwiazd łaknie twa dusza. Lecz i twe złe skłonności łakną również swobody.
Twe dzikie psy rwą się na swobodę; ujadają po twych piwnicach w ochocie szalonej, widząc jako twój duch burzy wszystkie więzienia.
Jeszcześ mi jest więźniem, co o wolności marzy: och, przebiegłą staje się dusza u tych więźni64, lecz zarazem wykrętną i nikczemną.
Oczyścić winien się jeszcze wyzwolony duchem. Wiele z więzienia i zatęchlizny pozostało w nim jeszcze: oko jego czystym stać się winno.
O tak, znam ja niebezpieczeństwo twoje. Lecz na miłość moją i nadzieję mą zaklinam cię, bracie: nie odrzucaj precz miłości i nadziei twej!
Szlachetnym czujesz się jeszcze, szlachetnym czują cię jeszcze i ci nawet, co głuchą niechęć i złe spojrzenia ślą za tobą. Wiedz, iż wszystkim stoi szlachetny na zawadzie.
Nawet i dobrym stoi szlachetny na zawadzie: a jeśli go nawet dobrym zowią, to pragną go tym właśnie z drogi usunąć.
Rzecz nową pragnie tworzyć szlachetny i nową cnotę. Starego pragnie dobry i aby stare zachowane było.
Lecz nie to jest niebezpieczeństwem szlachetnego, iż się dobrym uczyni, lecz że się stanie zuchwalcą, szydercą i burzycielem.
Och, znałem ja szlachetnych, co stracili swą najwyższą nadzieję. I oto spotwarzać poczęli wszystkie nadzieje.
I oto żyją czelnie65 w krótkich rozkoszach, i poza granicę dnia jednego nieomal że nie wyrzucają już swych zamierzeń.
„I duch jest rozpustą” – wygłosili. I wonczas połamali skrzydła duchowi swemu: i oto pełza wszędy i plugawi wszystko dogryzaniem.
Niegdyś marzyli, żeby zostać bohaterami: lubieżniki są to dzisiaj. Bohater jest dla nich grozą i utrapieniem.
Lecz na miłość i nadzieję moją zaklinam cię, bracie: nie wyrzucaj bohatera z twej duszy! Dzierżyj święcie twą najwyższą nadzieję! —
Tako rzecze Zaratustra.
O kaznodziejach śmierci
Bywają kaznodzieje śmierci: a ziemia jest przepełniona takimi, których by należało nawoływać do odwrotu od życia.
Pełna jest ziemia zbytecznych, zepsute jest powietrze od tych nader licznych. Niechże ich „żywotem wiecznym” z życia tego precz wywabią.
„Żółci”: tako zwą kaznodziejów śmierci, lubo też „czarni”. Ja zaś pokażę wam ich w innych jeszcze barwach.
Okrutnicy to są, co drapieżne zwierzę w sobie kryją i żadnego już nie mają wyboru prócz chuci i samoudręczenia. Lecz nawet ich chuci są tylko rozszarpywaniem się za żywa66.
Oni jeszcze ludźmi nawet się nie stali, okrutnicy ci: niechże nawołują do odwrotu od życia i niech się sami precz wynoszą.
To są suchotnicy na duszy: ledwie zrodzeni i już umierać poczynający i roztęsknieni ku naukom znużenia i samozaparcia.
Pragnęliby nie żyć, zaś my mamy przytakiwać tej ich woli! Miejmy się na baczności i nie budźmy tych trupów, nie uszkadzajmy tych żywych trumien.
Napotyka ich schorzały, starzec lub trup, wnet rzeką67: życie jest pokonane.
Lecz to oni jedynie są pokonani oraz te ich oczy, co tylko jedno oblicze bytu widzieć są w stanie.
Otuleni w grubą osmętnicę68 udręki, chciwi tych drobnych wydarzeń, które śmierć wiodą: tako oczekują, zacisnąwszy zęby.
Lub też chwytają się błahostek i szydzą przy tym ze swego dzieciństwa: zawieszają się na kruchej słomce swego życia i drwią, iż oto na słomce tylko wiszą.
Ich mądrość brzmi: „Głupiec, kto żyje, lecz tak bardzo jesteśmy bezmyślni, że przy życiu trwamy! I to jest właśnie największym nierozsądkiem życia!”
„Życie jest tylko cierpieniem” – mówią inni i nie kłamią przy tym: baczcież więc, abyście sami żyć przestali. Baczcież, aby ustało to życie, które jest tylko cierpieniem.
Tako więc niech brzmi cnoty waszej nauka: „powinieneś samego siebie zabić! Powinieneś samego siebie z życia wykraść!”
„Rozpusta jest grzechem”, – powiadają jedni z tych kaznodziejów śmierci – „usuńmy się przeto i nie płódźmy dzieci!”
„Rodzenie jest mozolne, – mówią inni – i po cóż jeszcze rodzić? Rodzi się wszak tylko nieszczęśliwych!” I ci są kaznodziejami śmierci.
„Litość jest potrzebą niezbędną – wołają inni. – Bierzcie, co posiadam! Bierzcie nawet i to, czym jestem. Tym mniej wiązać mnie będzie życie!”
Gdyby ci ludzie z głębi ducha swego litościwi byli, obmierziliby69 raczej życie swym bliźnim. Złym być – oto jak by im nakazywała ich prawa dobroć.
Oni jednak pragną usunąć się od życia: cóż ich to obchodzi, że swymi łańcuchy i dary70 wiążą innych tym mocniej.
Lecz i wy, dla których życie jest wściekłą pracą i niepokojem: czyście wy nie umęczeni życiem? Czyście wy nie dojrzeli do kaznodziejstwa o śmierci?
Wy, coście umiłowali pracę gwałtowną oraz wszystko, co prędkie, nowe, obce, – samych siebie wy znieść nie możecie, wasza pilność jest klątwą i chęcią zapomnienia o samym sobie.
Gdybyście życiu więcej ufali, nie oddawalibyście się na pastwę chwili. Nie macie jednak dosyć treści w sobie, aby móc czekać, – nie dość nawet, by móc próżnować!
Zewsząd rozlegają się głosy tych, co o śmierci każą71: a ziemia jest pełna takich, którym o śmierci kazać należy.
Lub „o życiu wiecznym”: co mi na jedno wynosi72, – obyż tylko czym prędzej precz się wynieśli! —
Tako rzecze Zaratustra.
O wojnie i o ludzie wojennym
Przez naszych najlepszych wrogów oszczędzani być nie pragniemy, zarówno jak i przez tych, których umiłowaliśmy z głębi duszy. Zezwólcież mi zatem prawdę wam rzec!
Bracia moi w wojnie! Umiłowałem was z głębi duszy, byłem i jestem waszym człowiekiem. Jestem też i najlepszym wrogiem waszym. Zezwólcież mi zatem prawdę wam rzec!
Nieobca mi nienawiść i zazdrość serca waszego. Nie jesteście mi dość wielcy, aby nienawiści i zazdrości nie znać. Bądźcież mi więc dosyć wielcy, aby się ich nie wstydzić!
A jeśli nie możecie być świętymi poznania, bądźcież mi przynajmniej jego wojownikami. Towarzysze to są i poprzednicy owej świętości.
Wielu żołnierzy widzę: obyż to byli wojownicy! „Jedno-form73” nazywa się wszak ich strój, obyż to nie był jedno-kształt, który pod nim ukrywają!
Winniście mi być z tych, których oko ustawicznie wroga wypatruje – waszego wroga. A w niejednym z was rodzi się nienawiść z pierwszego wejrzenia.
Waszego wroga szukać powinniście, waszą wieść wojnę o wasze myśli! A gdy myśl wasza polegnie, winna wasza rzetelność jeszcze tryumf tego święcić!
Winniście miłować pokój jako środek nowej wojny. Zaś pokój krótki bardziej, niźli długi.
Was nie wzywam ja do pracy, lecz do walki. Was nie nawołuję do pokoju, lecz do zwycięstwa. Waszą pracą niech będzie walka, waszym pokojem zwycięstwo!
Można milczeć i siedzieć cicho tylko wówczas, gdy się ma łuk i strzały przy sobie: w przeciwnym razie gawędzi się tylko i swarzy. Wasz pokój niech będzie zwycięstwem.
Powiadacie, iż słuszna sprawa uświęca nawet wojnę? Ja wam mówię: dobra wojna uświęca każdą sprawę.
Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy, niźli miłość bliźniego. Nie wasza litość, lecz waleczność wasza ratowała dotychczas w potrzebie będących.
Cóż jest dobrem? – pytacie. Walecznym być. Niech młode dziewczęta gaworzą sobie: „dobre to jest to, co jest ładne i wzruszające zarazem”.
Nazywają was ludźmi bez serca: lecz wasze serce jest prawdziwe, a ja kocham wstydliwość waszej serdeczności. Wy wstydzicie się waszego przypływu, jako inni wstydzą się swego odpływu.
Szpetni jesteście? Niechże i tak będzie, bracia moi! Weźmijcież na się wyniosłość, ów płaszcz szpetności!
A gdy się dusza wasza wielką stanie, uczyni się i zuchwałą, a w waszej wyniosłości jest złośliwość. Znam ja was.
W złośliwości napotykają się zuchwały i mdły. Lecz nie rozumieją się oni. Znam ja was przecie.
Wam wolno mieć tylko wrogów, których nienawidzieć należy, przenigdy takich, którymi gardzić trzeba. Winniście być dumni z wroga: wówczas stają się wroga waszego powodzenia i waszym powodzeniem.
Bunt – to dostojeństwo w niewolniku. Waszym dostojeństwem niech będzie posłuszeństwo! Wasze rozkazywanie nawet niech będzie posłuszeństwem.
Dobremu wojownikowi brzmi milej „musisz”, niźli „chcę”. I wszystko, co wam jest drogie, winniście sobie wprzódy pozwolić nakazać.
Wasze umiłowanie życia, niech będzie miłością waszej najwyższej nadziei: a najwyższą nadzieją waszą niech będzie najwyższa myśl życia!
Zaś najwyższą myśl waszą winniście mnie pozwolić sobie rozkazać, – a brzmi ona: człowiek jest czymś, co pokonanym być winno.
Żyjcież tedy waszym życiem posłuszeństwa i wojny! I cóż z długiego żywota! Jakiż wojak pragnie, by go oszczędzano!
Ja was nie oszczędzam, ja was z głębi duszy miłuję, bracia moi w wojnie! —
Tako rzecze Zaratustra.
O nowym bożku
Istnieją jeszcze gdzieś narody i stada, wszakże nie u nas, bracia moi: tu istnieją państwa.
Państwo? Cóż to jest? Baczność! Uszy mi roztwórzcie, abym wam słowo me rzekł o śmierci ludów.
Państwem zwie się najzimniejszy ze wszystkich zimnych potworów. Zimny kłam głosi ono, i ta oto łeż74 pełznie z jego ust: „Ja, państwo, jestem narodem”.
Łeż to! Twórcy to byli, co stworzyli narody i zawiesili ponad nimi wiarę i miłość: i tak oto życiu służyli.
Niszczyciele to są, co sidła na wielu nastawili i przezwali je państwem: miecz zawiesili oni ponad nimi wraz z tysiącem żądz.
Gdzie jeszcze istnieje naród, tam nie pojmuje on państwa i nienawidzi go, jako złego spojrzenia i grzechu w obyczajach i prawach.
Ten ci znak daję ja wam: każdy naród mówi swoim językiem dobra i zła: nie rozumie sąsiad mowy tej. Własną mowę wynalazł sobie naród każdy w prawach i obyczajach.
Państwo wszakże łże we wszystkich językach dobra i zła; cokolwiek rzeknie, skłamie – a cokolwiek posiada, skradzionym to jest.
Wszystko w nim jest fałszem; kradzionymi zęby kąsa, ukąśliwe. Fałszywe są nawet trzewia jego.
Pomieszanie języków dobra i zła: ten ci znak daję wam, jako znak państwa. Zaprawdę, wolę śmierci znamionuje znak ten! Zaprawdę, kaznodziei śmierci nawołuje on!
Aż nazbyt wielu rodzi się: dla tych zbytecznych wynaleziono państwo!
Spojrzyjcież mi, jak ono ich przynęca tych nader licznych! Jak ono ich chłonie, żuje i przeżuwa!
„Nie masz na ziemi nic większego nade mnie: jam palec Boga rządzący” – tako ryczy potwór ten.
I nie tylko wszystko, co długouche i krótkowzrocze, pada przed nim na kolana.
Och, nawet i w was, wy dusze wielkie, syczy ono ponure swe kłamstwa! Och, odgaduje ono serca bogate, co rade się roztrwaniają!
Tak więc i was odgadł, pogromcy starego boga! Znużyliście się w walce i oto znużenie wasze służy nowemu bożkowi!
Bohaterów i czcigodnych rad by wokół siebie poustawiał ów nowy bożek! Chętnie wygrzewa się on w słonecznym świetle dobrych sumień, – potwór ten zimny!
Wszystko gotów wam dać ów bożek nowy, skoro tylko jego uwielbiać zechcecie: za tę cenę kupuje on sobie blask cnoty waszej i wejrzenie waszych oczu dumnych.
Wami to przynęcić on pragnie tych nader licznych! Szatański to pomysł wynaleziono tu: konia śmierci, brzęczącego w przepychu boskich czci!
O, śmierć dla wielu wynaleziono tu, śmierć co się sama jako życie sławi: zaprawdę, serdeczna to wysługa wszystkim kaznodziejom śmierci!
Państwem zwę ja to, gdzie wszyscy trucizny piją, dobrzy i źli: państwem, gdzie wszyscy siebie zatracają, dobrzy i źli: państwem, gdzie powolne samobójstwo wszystkich – „życiem” się zwie.
Patrzcież mi na tych zbytecznych! Kradną sobie wszystkie dzieła wynalazców, wszystkie skarby mędrców: wykształceniem zwą tę kradzież swą – a wszystko staje się w nich chorobą i dolegliwością!
Patrzcież mi na tych zbytecznych! Chorzy są oni zawsze: rzygają żółcią i zwą to gazetą. Pożerają się wzajemnie, a strawić się nawet nie zdołają.
Patrzcież mi na tych zbytecznych! Zdobywają bogactwa i stają się dzięki nim biedniejsi. Potęgi chcą i przede wszystkim oskarda tej potęgi, wiele złota, – ci bezsilni!
Patrzcie jak się pną, zwinne te małpy! Pną się poprzez siebie nawzajem i strącają się wzajemnie w błota i głębie.
Do tronu pchają się oni wszyscy: omam to ich; – jakoby szczęście na tronie zasiadało! Nieraz błoto spoczywa na tronie, – a nierzadko i tron na błocie.
Opętańcy to są, zwinne to małpy, i gorączką przepaleni. Cuchnie mi ich bożek, ów bożek zimny, cuchną mi oni społem, ci bałwochwalcy.
Bracia moi, chcecież się udusić w wyziewach ich paszczy i żądz! Raczej okna wyłamcie i wyskoczcie na wolność.
Unikajcież tej złej woni! Uchodźcież od tego bałwochwalstwa zbytecznych!
Unikajcież tej złej woni! Uchodźcież od oparu tych ofiar ludzkich!
Otworem stoi jeszcze ziemia dla dusz wielkich. Dla samotnych i samowtórnych jest jeszcze wiele niezamieszkałych siedlisk, wokół których wieje woń cichych mórz.
Otworem stoi jeszcze dla dusz wielkich życie wolne. Zaprawdę, kto mało posiada, tym mniej będzie posiadany: błogosławione niech będzie małe ubóstwo!
Gdzie państwo się kończy, tam dopiero zaczyna się człowiek, który nie jest zbyteczny: tam się poczyna pieśń niezbędnego, jednokrotną i niezastąpioną nutą.
Gdzie państwo ustaje, – spojrzyjcież mi, bracia moi! Czyż nie dostrzegacie tam tęczy i mostów nadczłowieka? —
Tako rzecze Zaratustra.