Kitabı oku: «Golem», sayfa 11

Yazı tipi:

––

Zastanowiłem się, czy nie byłoby najlepiej, gdybym jeszcze poszedł między ludzi – do moich przyjaciół: Zwaka, Prokopa i Vrieslandera do starej „spelunki366”, gdzie znajdę ich na pewno – aby zagłuszyć choćby na parę godzin tę trawiącą mnie tęsknotę do pocałunków Angeliny. Szybko udałem się w drogę.

––

Jak trójliść367 umarłych – wszyscy trzej siedzieli wokół starego, zjedzonego przez robaki stołu, mając białe, cienkie fajeczki gliniane w zębach, a pokój był pełen dymu. Ledwie można było rozpoznać ich twarze, tak bardzo ciemno-brunatne ściany pochłaniały skąpe światło staromodnych lamp wiszących. W kącie oschła, małomówna, zniszczona kelnerka ze swoją wieczną szydełkową pończochą, o bezbarwnym spojrzeniu i żółtym, kaczym nosie! Przed zamkniętymi drzwiami wisiały matowoczerwone zasłony, tak że głosy gości z przyległego pokoju dochodziły tylko jak ciche brzęczenie roju pszczół. Vrieslander w swym stożkowatym kapeluszu o równopoziomym rondzie na głowie, ze szpakowatym wąsem, ołowianoszary w barwie na twarzy, z blizną pod okiem wyglądał jak jakiś pijany Holender z zapomnianych stuleci! Jozue Prokop wetknął sobie widelec w swe artystyczne kędziory, dzwonił nieustannie strasznie długimi, kościstymi palcami i przyglądał się pełny zdumienia, jak Zwak męczył się, chcąc zawiesić purpurowy płaszczyk kukiełki na pękatej flaszce od araku368.

– To będzie Babiński – objaśnił mi Vrieslander z głęboką powagą. – Pan nie wie, kto to był Babiński? Zwak, opowiedzcie zaraz Pernathowi, kto to był Babiński!

– Babiński był to – zaczął Zwak natychmiast, nie odwracając się nawet ani na chwilkę od swej roboty – niegdyś słynny w Pradze zbój. Wiele lat prowadził on swoje nikczemne rzemiosło, a nikt tego nie zauważył. Raz po razie zdarzało się w najlepszych domach, że już to jednego, już drugiego z członków rodziny brakło przy stole i nigdy więcej się nie pokazywali. Chociaż z początku nic o tym nie mówiono, gdyż sprawa ta miała poniekąd swoje dobre strony, ile że gospodarstwo wypadało taniej, należało jednak baczyć369, że tym sposobem niejedna rodzina traciła na szacunku w towarzystwie i narażała się na plotki. Szczególnie, jeżeli chodziło o zniknięcie bez śladu córek w wieku ślubnym. Samo się przez się rozumie, że w rodzinach mieszczańskich głównie chodziło o zachowanie pozorów uczciwego życia familijnego. Ogłoszenia w gazetach: „Wracaj! wszystko przebaczone!” mnożyły się coraz więcej – okoliczność, której Babiński, lekkomyślny, jak większość zbójów zawodowych, nie brał w rachubę. I ostatecznie zbudziło to powszechną uwagę. W miłej wiosce Krcz pod Pragą Babiński, który miał w gruncie charakter iście sielankowy, z czasem dzięki niezmordowanej działalności założył sobie mały, ale sympatyczny zakątek. Domek jasny, czysty i przy nim ogródek z aleją kwitnących malw i geraniów. Ponieważ dochody nie pozwalały mu powiększać ogródka, zatem aby zwłoki swych ofiar móc chować niepostrzeżenie, zamiast grzędy kwiatowej, co mu było najmilsze – musiał on przysposobić odpowiednią mogiłę, porosłą trawami i poziomą, a która bez wysiłku dałaby się poszerzać, o ile tego będzie wymagała potrzeba lub pora roku. Po dniach trudów i pracy miał Babiński zwyczaj siadywać co wieczora w promieniach zachodzącego słońca na tych uświęconych miejscach i wygrywać na swym flecie rozmaite melancholijne melodie.

– Stój! – przerwał szorstko Jozue Prokop, wyciągnął klucz z kieszeni, trzymał go jak klarnet przy ustach i zaczął: „Zimzerlin zambusla deh”.

– Czy pan był przy tym, że pan tak dokładnie zna melodię? – spytał Vriestander zdumiony. Prokop rzucił mu złośliwe spojrzenie:

– Nie, jeżeli o to chodzi, to Babiński żył zbyt dawno, ale jako kompozytor muszę wiedzieć najlepiej, co mógł grać. Pan o tym nie może mieć żadnego zdania. Pan nie jest muzykalny – – „Zirnzerlin – zambusla – busla – deh”.

Zdumiony słuchał Zwak, aż Prokop schował swój klucz od bramy; a stary jasełkarz370 mówił dalej:

– Ciągły rozrost mogiły wzbudził podejrzenie w sąsiadach zza miedzy, strażnikowi zaś z przedmieścia Żiżkow, który przypadkowo z daleka zobaczył, jak Babiński udusił pewną starszą damę z towarzystwa, należy się zasługa położenia kresu samolubnym czynom okrutnika: uwięziono Babińskiego w jego Tusculum371. Sąd, uwzględniwszy okoliczności łagodzące, to jest wyjątkowo rozgłośną opinię, skazał go na śmierć przez postronek i zawiadomił jednocześnie firmę bracia Leipen – towary powroźnicze: hurt i detal – aby jednemu z wysokich urzędników skarbowych dostarczyła za pokwitowaniem wszystkich do powieszenia koniecznych materiałów, o ile to leży w jej zakresie i aby podała ceny umiarkowane. Zdarzyło się jednak, że powróz się urwał i Babiński został ułaskawiony na dożywotnie więzienie. Dwadzieścia lat odsiedział zbój za murami świętego Pankracego i ani razu skarga nie postała na jego ustach; – jeszcze dziś cały sztab urzędniczy zakładu nie może się dość nachwalić jego wzorowego zachowania się: do tego stopnia, że pozwolono mu nawet, w imieniny naszego najwyższego władcy kraju, grywać na flecie.

Prokop znów zaczął szukać swego klucza, ale go Zwak zatrzymał.

– Wskutek ogólnej amnestii przebaczono Babińskiemu resztę kary i dostał miejsce372 odźwiernego w klasztorze Sióstr Miłosiernych.

Lekka ogrodowa robota, którą się przy tym zajmował, dzięki zręczności w użyciu rydla373, nabytej za czasów poprzedniej działalności, szła mu tak prędko, że zostawało mu dość wolnego czasu, by oświecać serce i duszę dobrym, a doborowym374 czytaniem.

Wynikające z tego skutki były bardzo pocieszające. Ile razy posyłała go przełożona w sobotnie wieczory do oberży, aby rozweselił swój umysł, za każdym razem powracał punktualnie przed zapadnięciem nocy do domu, z wiadomością, że upadek ogólnej moralności nastrajał go ponuro, liczny zaś motłoch najgorszego gatunku ukrywający się przed światłem – niebezpieczeństwem napełnia drogi miejskie; temu zaś, który miłuje pokój – jest to przykazanie mądrości wcześnie skierować swe kroki do domu.

Onego czasu w Pradze zazwyczaj woskoboje375 wystawiali małe figurki, przystrojone czerwonym płaszczem, a wyobrażające zbója Babińskiego. Każda z pokrzywdzonych rodzin nabywała taką figurkę. Zwykle jednak stały one w sklepach pod szklanymi pokrywkami, i nic tak Babińskiego nie drażniło, jak gdy zauważył podobną woskową figurkę.

„To jest w najwyższym stopniu niegodne i świadczy o zdziczeniu ducha, przypominać komuś ciągle błędy młodości” – mawiał w takich razach Babiński – „i godne pożałowania, że ze strony władz nic się nie robi, aby ukrócić tak oczywistą swawolę”.

Jeszcze na śmiertelnym łożu odzywał się w tym duchu. Niedaremnie, gdyż wkrótce potem władza zakazała siejącego zgorszenie handlu posążkami Babińskiego. – – – —

Zwak pociągnął wielki łyk grogu376 ze swojej szklanki i wszyscy trzej ryknęli jak czarci. Potem ostrożnie zwrócił głowę w stronę bezbarwnej kelnerki i zobaczyłem, jak ta otarła łzę z oka.

––

– No, a panu nic nie idzie ku lepszemu – wyjąwszy – naturalnie – że pan z wdzięczności dla nieśmiertelnej rozkoszy pijackiej zapłaci za nasze kufelki – szanowny kolego wycinaczu drogich kamieni? – rzekł Vrieslander po długiej przerwie ogólnej zadumy.

Opowiedziałem im swoją wędrówkę wśród mgły. Skoro w opisie doszedłem do miejsca, gdzie zauważyłem biały dom, wszyscy trzej, zaczerwienieni, wyjęli fajki z ust – a gdy skończyłem, Prokop uderzył pięścią w stół i zawołał:

– Przecież to jasne! – – Ten Pernath własnym ciałem przeżywa wszystkie legendy, jakie tylko istnieją. – À propos! – Wtenczas ten Golem377 – Wie pan, rzecz się wyjaśniła.

– Jak to wyjaśniła? – spytałem zdumiony.

– Pan zna przecież tego obłąkanego żydowskiego żebraka Haszyla? Nie? A więc: ten Haszyl to był Golem.

– Żebrak – Golem?

– Tak, Haszyl był to Golem. Dziś po południu, najspokojniej w świecie, w najpiękniejszym blasku słońca, widmo w swoim osławionym staromodnym ubraniu z XVII wieku spacerowało przez Saletrzaną ulicę i wtedy psią pętlą uchwycił go czyściciel miejski.

– Co to ma znaczyć? Nie rozumiem ani słowa – uniosłem się.

– Przecież mówię panu: to był Haszyl! Słyszałem, że już od dawnego czasu znalazł to ubranie w bramie jakiegoś domu. Zresztą, aby powrócić do białego domu na Małej Stronie, rzecz jest nadzwyczaj ciekawa. Mianowicie mówi stare podanie, że tam na górze, w ulicy Alchemików, stoi dom, który jest widocznym tylko podczas mgły i tylko „urodzonym w czepku”. Nazywają to „Mur przy ostatniej latarni”. Kto wejdzie tam w dzień, widzi tylko duży, szary kamień – poza nim grunt schodzi spadzisto w przepaść do Jeleniego Jaru i może pan być szczęśliwy, że nie zrobił pan ani jednego kroku dalej: byłby pan niechybnie zleciał na dół i połamał sobie wszystkie kości. Mówią, że pod kamieniem leży olbrzymi skarb, a ukryć go tam miał zakon „Braci Azjatyckich”, którzy podobno założyli Pragę; jest to rzekomo kamień węgielny pod dom, który kiedyś, gdy się wypełni czas, będzie zamieszkany przez człowieka – jeszcze lepiej przez Hermafrodytę – istotę, która powstanie z połączenia mężczyzny i kobiety. W herbie nosić on będzie obraz zająca, a mówiąc nawiasem, zając był symbolem Ozyrysa378, i stąd pochodzi zwyczaj zajęcy wielkanocnych. Mówią, że aż do chwili wyrocznej Matuzal379 we własnej osobie czuwa na tym miejscu, żeby szatan nie dostał się do kamienia i nie spłodził z nim syna: tak zwanego Armelosa. – Nigdy pan nie słyszał o tym Armelosie? Nawet wiadomo, jak on będzie wyglądał – to znaczy wiedzą o tym starzy rabini – gdy przyjdzie na świat: będzie miał włosy złote, w tyle związane w warkocz, z przodu na pół głowy rozczesane, oczy w kształcie sierpa i ramiona w dół aż od stóp.

– Tego szanownego człowieczka trzeba by narysować – mruknął Vrieslander i zaczął szukać ołówka.

– Więc: Pernath, jeśli pan będzie miał kiedy szczęście zostać hermafrodytą i en passant380 znaleźć zakopany skarb – zakończył Prokop – wtedy nie zapomnij pan, że należałem do twoich najlepszych przyjaciół.

Nie miałem ochoty do żartów i uczułem lekki ból w sercu. Zwak widocznie to zauważył, choć nie znał przyczyny, gdyż przyszedł mi prędko z pomocą:

– Swoją drogą jest to nadzwyczaj dziwne, prawie nie do wiary, że Pernath miał widzenie właśnie w miejscu, które jest tak ściśle związane z prastarą legendą. To są związki, od których splotu pozornie człowiek uwolnić się nie może, jeżeli dusza jego posiada zdolność widzenia formy, choć zmysł dotyku jej nie spostrzega. – Nie mogę sobie z tym dać rady: nadzmysłowość to rzecz najbardziej podniecająca. Jak sądzicie?

Vrieslander i Prokop spoważnieli i każdy z nich uważał odpowiedź za zbyteczną.

– Co pani sądzi, Eulalio? – powtórzył, odwróciwszy się, Zwak – czy nadzmysłowość nie jest rzeczą najbardziej podniecającą?

Stara kelnerka podrapała się drutem po głowie, zaczerwieniła się i powiedziała: – Ale idźże pan sobie, pan jest dla mnie najgorszy ze wszystkich!

––

– Wściekle naprężone było dziś cały dzień powietrze – zaczął Vrieslander, gdy nasza wesołość ucichła – nie namalowałem pędzlem ani jednej kreski. Nieustannie musiałem myśleć o Rozynie, jak ta nago we fraku tańcowała.

– Czy znów się odnalazła? – zapytałem.

– Odnalazła? to słabo powiedziane. Policja obyczajów zaprosiła ją przecież na dłuższe engagement381! Może wtedy u „Loisiczka” wpadła w oko panu komisarzowi? W każdym razie policja teraz jest gorączkowo sprawna; istotnie przyczynia się do podniesienia ruchu obcych w żydowskim mieście. Zupełnie zepsutym zdzierem382 stała się zresztą w krótkim czasie ta dziewucha.

– Jeżeli pomyślisz, co może zrobić kobieta z mężczyzny tylko przez to, że wywołuje w nim miłość ku sobie: to zdumiewające! – dorzucił Zwak. Żeby wydobyć pieniądze, móc iść do niej, biedny chłopak Jaromir stał się przez noc artystą. Chodzi po gospodach i wycina sylwetki dla gości, którzy pozwalają się portretować w ten sposób.

Prokop, który dosłyszał tylko koniec, cmoknął ustami.

– Rzeczywiście? Czy ona tak wyładniała, ta Rozyna? Czy skradłeś już jej całusa, Vrieslander?

Kelnerka natychmiast podniosła się i obrażona porzuciła izbę.

– Kura do rosołu! Tej rzeczywiście to potrzebne: ataki cnoty! Ba! – mruczał za nią rozgniewany Prokop.

– Cóż pan chce, ona przecież odeszła w miejscu niewłaściwym. A oprócz tego pończocha była właśnie gotowa – uspokajał Zwak.

––

Gospodarz przyniósł nowy dzban grogu i rozmowa zaczęła przybierać charakter gorący, parny. Tak parny – że weszła mi krew383 przy moim nastroju gorączkowym. Opierałem się temu, ale im bardziej wewnętrznie się odsuwałem i myślałem o Angelinie, tym więcej huczało mi w uszach. Dość niezręcznie pożegnałem się. Mgła stała się bardziej przejrzysta, sypała na mnie swymi lodowymi igłami, ale była jeszcze tak gęstą, że nie mogłem przeczytać nazwy ulic i zboczyłem nieco z drogi do domu. Dostałem się w inną ulicę i właśnie chciałem skręcić, gdy usłyszałem głos, wołający moje nazwisko:

– Panie Pernath! panie Pernath!

Obejrzałem się dokoła, do góry: nikogo. Otwarta brama, nad nią dyskretna, mała, nerwowa latarnia kołysała się koło mnie, i zdawało mi się, że jakaś jasna postać stała głęboko w podwórzu. Znów:

– Panie Pernath! panie Pernath! – Szeptem. Zdumiony wszedłem w korytarz; wtedy koło mej szyi owinęły się ciepłe, kobiece ramiona i w promieniu światła, które wypływało z wolno otwierających się drzwi poznałem, że to była Rozyna, która gorąco się do mnie tuliła.

––

Podstęp

Szary, ślepy dzień. Spałem do późnej godziny, bez snów, nieprzytomnie, jak martwy. Zimny popiół leżał w piecu. Kurz na meblach. Podłoga niezamieciona. Zmarznięty chodziłem po pokoju. Wstrętny zapach wystygłych węgli leżał w powietrzu. Mój płaszcz, moje ubranie czuć było dymem tytoniowym. Otworzyłem okno, znów je zamknąłem; – zimny, brudny wyziew ulicy był nie do zniesienia. Wróble o zmokłym upierzeniu siedziały nieruchomo na rynnach. Gdzie spojrzałem, złowroga niechęć. Wszystko we mnie było podarte, poszarpane. Poduszka na fotelu – jakże była zniszczona! Włosie wydobywało się z krawędzi! Trzeba ją posłać do tapicera – ale niech tak zostanie – jeszcze jedno samotne ludzkie życie, aż się wszystko z hałasem rozpadnie! A tam jakie niegustowne, bezcelowe graty, te łachmany przy oknach. Dlaczego nie postaram się o sznur i nie powieszę się na nim?

Wtedy przynajmniej nie widziałbym nigdy tych obrażających wzrok rzeczy i całe szare, marne narzekanie przejdzie – raz na zawsze. Tak! To byłoby najmądrzejsze! Skończyć! Jeszcze dzisiaj. Jeszcze teraz – przed południem. Nigdzie nie wychodzić – zjeść co bądź. Obrzydliwa myśl: zejść ze świata z pełnym żołądkiem! Leżeć w mokrej ziemi i mieć w sobie niestrawione, gnijące jedzenie. Żeby tylko nigdy słońce nie świeciło i nie rzucało swojego bezczelnego kłamstwa o szczęściu istnienia! Nie, nie dam się więcej ogłupiać, nie chcę być piłką do zabawy niezręcznego, bezcelowego przypadku, który mnie podnosi, a potem znów spycha w kałużę, żebym dzięki temu przekonał się, jak przemijają wszystkie rzeczy ziemskie; chociaż o tym już dawno wiem, o czym każde dziecko wie, każdy pies na ulicy wie. Biedna, biedna Miriam! Gdybym jej mógł przynajmniej pomóc. Należy powziąć postanowienie, zanim przeklęty pociąg do życia znów się we mnie obudzić może i nęcić zacznie nowymi złudami.

I cóż mi przyszło z tego wszystkiego: z owych wieści z królestwa nadrzeczywistości?

Nic – zupełnie nic.

Tyle tylko być może, żem obłąkał się w tym kole i ziemię odczuwałem jako niesłychane cierpienie.

I było jeszcze coś. – – —

Obliczałem w myśli, ile miałem pieniędzy złożonych w banku.

Tak, to prawda. To była jedyna, choć licha rzecz, która wśród moich błahych działań na ziemi jeszcze miała jakiekolwiek znaczenie.

Wszystko, com posiadał – oraz trochę drogich kamieni, które były w moim biurku – związać w jeden pakiet i posłać Miriam. Na kilka lat przynajmniej wyzwoli ją to od trosk życia codziennego, A także – napisać list do Hillela, aby mu wytłumaczyć, jak to stała sprawa z „cudami”.

Tylko on mógł jej dopomóc.

Przeczuwałem; on znajdzie dla niej radę. Pozbierałem kamienie, złożyłem je w woreczku, spojrzałem na zegarek: gdybym teraz poszedł do banku – w godzinę mógłbym całą sprawę doprowadzić do porządku.

I przy tym jeszcze bukiet czerwonych róż kupić dla Angeliny! – – krzyczało coś we mnie z dziką tęsknotą.

O, jeszcze jeden dzień żyć tylko, jedyny dzień!

Jak to – i znowu zapaść się w to samo dręczące zwątpienie?

Nie, nie czekać ani chwili dłużej. Jakieś uspokojenie zapanowało we mnie, żem się nie poddał żadnym nowym pokusom.

Spojrzałem dokoła. Co jeszcze miałem do zrobienia?

Prawda: pilnik! Schowałem go do kieszeni – chciałem go rzucić gdzie bądź na ulicy, jak to sobie świeżo postanowiłem.

Nienawidziłem tego pilnika. Niewiele brakło, a stałbym się przez niego mordercą.

––

Któż to znowu mi przeszkadza?

To był tandeciarz384.

– Tylko na chwilę, panie Pernath – prosił bez ceremonii, gdym mu powiedział, że nie mam czasu. Tylko na małą chwileczkę. Tylko parę słów.

Pot lał mu się z twarzy – a dreszcz przenikał go ze wzburzenia.

– Czy można tu z panem mówić bez przeszkody, panie von Pernath? Nie chciałbym, żeby ten – ten Hillel znów tu powrócił. Niech pan lepiej zamknie drzwi, albo idźmy do drugiego pokoju – i pociągnął mnie tam w swój zwykły, gwałtowny sposób za sobą.

Potem obejrzał się ostrożnie kilka razy dokoła i szepnął nieco raźniej:

– Rozważyłem sobie, wie pan – to wszystko na nowo. Tak jest lepiej. Nic z tego nie będzie. Dobrze! Co przeszło, to przeszło.

Starałem się czytać w jego oczach. – Wytrzymał mój wzrok, ale ręką mocno się oparł o poręcz krzesła, takiego to wymagało napięcia.

– Bardzo mnie to cieszy – rzekłem w sposób możliwie najżyczliwszy – życie jest i tak bardzo przykre – i nie trzeba go sobie zatruwać nienawiścią.

– Naprawdę – pan mówi, jakby czytał z drukowanego! – rzekł z odetchnieniem, zaczął czegoś szukać w kieszeni od spodni i znów wyjął złoty zegarek z pogiętą pokrywą – aby zaś widział, że ja to myślę szczerze, musi pan ten drobiazg przyjąć ode mnie. Jako prezent.

– Co też panu do głowy przychodzi? – odparłem – przecie pan nie uwierzy – – – nagle przypomniałem sobie, co mi o nim mówiła Miriam i, aby go nie urazić, wyciągnąłem rękę.

Nie zwracał na to uwagi, zbladł niespodziewanie jak ściana, nasłuchiwał i zarzęził:

– Tak, tak! Wiedziałem o tym. Znowu Hillel. Puka.

Usłyszałem pukanie, wszedłem do drugiego pokoju i, aby go uspokoić, zamknąłem drzwi pośrednie za sobą.

Tymczasem nie był to Hillel. Wszedł Charousek; chcąc mi dać poznać, że wie, kto u mnie jest tuż obok – położył palec na ustach – i zaraz potem, nie czekając co powiem, zasypał mnie całym potokiem słów:

– O, najczcigodniejszy, najdroższy mój mistrzu Pernath, jakież słowa mam znaleźć, by ci wyrazić swą radość, że cię znajduję w domu, żeś sam – iżeś zdrów!… Gadał jak aktor, a jego napuszona i nienaturalna mowa była w tak ostrym przeciwieństwie z jego wykrzywioną twarzą, że opanowała mnie głęboka trwoga.

– Nigdybym nie ośmielił się, mistrzu, przyjść do ciebie w łachmanach, w jakich nieraz mnie widział mistrz na ulicy, co mówię: widział! Toż nieraz mi pan życzliwie podawał rękę pomocną.

Że dziś wchodzę do pana w białym krawacie i nowym ubraniu – wie pan, komu to zawdzięczam? Jednemu z najszlachetniejszych – i niestety – ach – najbardziej zapoznanych ludzi naszego miasta. Wzruszenie mnie ogarnia, gdy o nim pomyślę.

Przy skromnych bądź co bądź swoich środkach ma on zawsze dłoń otwartą dla biednych i potrzebujących. Od dawna, gdym widział, jak smutny stoi przed sklepem, w głębi serca wołało mi coś, abym do niego podszedł i milcząc, rękę mu uścisnął.

Przed paru dniami, gdym przechodził ulicą, przywołał mnie do siebie, ofiarował mi pieniądze i tak umożliwił mi kupienie kostiumu na raty.

A wiesz pan, panie Pernath, kto był moim dobroczyńcą?

Z dumą to mówię, bo od dawna byłem jedyny, co przeczuwał, jak złote serce uderza w jego łonie – to był pan Aron Wassertrum! – – —

Zrozumiałem naturalnie, że Charousek uplanował sobie jakąś komedię z tandeciarzem, choć nie mogłem zrozumieć, do jakiego to dąży celu; niewskazaną bądź jak bądź wydawało mi się rzeczą nieufnego Wassertruma trzymać w półmroku. Charousek odgadł oczywiście z mej miny, co myślę; szyderczo kiwnął głową – i w najbliższych słowach zapewne chciał mi powiedzieć, że dobrze zna swego człowieka – i wie, ile ten może wytrzymać.

– Tak jest! Pan – Aron – Wassertrum! Serce mi niemal pęka z żalu, że mu sam powiedzieć nie mogę, jak mu jestem nieskończenie wdzięczny – i błagam cię, mistrzu Pernath, nie zdradź mnie przed nim nigdy, że ja tu byłem i żem to panu opowiadał. – Wiem, że egoizm ludzki obudził w nim gorycz – i głęboką, nieuleczalną, lecz niestety prawowitą nieufność zasadził w jego piersi.

Jestem psychiatrą, ale moje poczucie mi powiada, że najlepiej będzie, jeżeli pan Wassertrum nigdy się nie dowie – nawet z moich ust – jak ja wysoko go oceniam. Byłoby to: wątpliwości zasiać w tym nieszczęśliwym sercu. A to niechaj będzie jak najdalej ode mnie. Lepiej niech mnie sądzi za niewdzięcznego.

Mistrzu Pernath! Ja sam jestem nieszczęśliwy i od dziecinnych lat żyję samotny i opuszczony na tym szerokim świecie. Nie znam nawet nazwiska mego ojca. I mateczki swej nigdy oko w oko nie widziałem. Zapewne umarła przedwcześnie – głos Charouska stał się dziwnie tajemniczy i przenikający – a była to, jak w przeczuciu sądzę, jedna z tych głęboko nastrojonych natur duchowych, które nigdy nie są w stanie wyrazić, jak nieskończenie zdolne są kochać, a do których też należy pan Aron Wassertrum.

Mam wydartą stronicę z dziennika swojej matki – stale noszę tę kartę przy sobie – a na niej czytam wyznania: ojca mojego, choć ten był podobno wielki brzydal, kochała ona, jak nigdy na ziemi nie kochała człowieka kobieta śmiertelna.

Zdaje się jednak, że nigdy mu tego nie powiedziała. Być może na tej samej zasadzie, dla której na przykład ja panu Wassertrum nie mogłem nigdy powiedzieć – choćby mi serce pękało z tego powodu – jaką wdzięczność dla niego czuję.

Ale jeszcze jedno widoczne jest z tej karty – o ile mogę rzecz odgadnąć, gdyż słowa są od śladu łez prawie nieczytelne: oto, że ojciec mój, kimkolwiek on jest – niechaj pamięć o nim zaginie w niebie i na ziemi! – ohydnie musiał postępować z moją matką.

Charousek nagle padł na kolana, aż podłoga jękła – i zakrzyczał głosem umyślnie tak osobliwym, żem nie wiedział już, czy dalej gra komedię, czy też dostał obłędu:

– Wszechmocny, którego imienia człowiek nie powinien wymawiać, tu na klęczkach leżę przed Tobą: przeklęty, przeklęty przeklęty niechaj będzie mój ojciec na całą wieczność!

To ostatnie słowo prawie rozgryzł na dwoje i przez sekundę przysłuchiwał mu się, rozwarłszy oczy szeroko.

Wtedy syknął jak szatan. Zdawało mi się, że w sąsiedztwie Wassertrum lekko zajęczał.

– Przebacz, mistrzu – rzekł po chwili Charousek głosem mimicznie zdławionym – przebacz, że mnie to opętało, ale jest to moja stała modlitwa, którą oby Wszechmocny prędzej czy później wysłuchał: niechaj mój ojciec – ktokolwiek nim jest – kiedyś zakończy żywot w najokropniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić.

Mimo woli chciałem coś odpowiedzieć, ale Charousek przerwał mi gwałtownie.

– Ale teraz, panie Pernath, przechodzę do prośby, którą panu chcę przedstawić. Pan Wassertrum posiadał wychowańca, którego kochał nad wyraz – był to podobno jego siostrzeniec. Mówią nawet, że to był jego syn, ale ja w to nie wierzę, bo przecież nosiłby przynamniej to samo nazwisko; w rzeczywistości nazywał się Wassory, doktor Teodor Wassory.

Łzy mi płyną z oczu, gdy go w duszy widzę przed sobą. Byłem mu z całej duszy oddany, jakby łączył mnie z nim bezpośredni związek miłości i pokrewieństwa.

Charousek łkał, jakby ze wzruszenia nie był w stanie dalej mówić.

– Ach, że ten szlachetny człowiek opuścić musiał nasz padół ziemski! – Ach, ach!

Jaka była tego przyczyna – nigdy nie mogłem się dowiedzieć – sam sobie zadał śmierć. I ja byłem śród tych, co zostali do pomocy wezwani – ach, za późno – za późno – za późno! I gdym samotny stał przy jego łożu śmiertelnym i gdym pocałunkami pokrywał jego zimną, bladą rękę, wtedy – czemuż nie mam tego wyznać, mistrzu Pernath? – wtedy popełniłem kradzież – wziąłem różę z piersi trupa i przywłaszczyłem sobie razem flaszeczkę, której zawartością nieszczęsny przyspieszył koniec swego kwitnącego życia.

Charousek wyciągnął flaszeczkę apteczną z kieszeni i mówił dalej:

– Obie rzeczy – składam – tu – na – pańskim stole: powiędłą różę i flaszeczkę; były mi one pamiątką po zaginionym przyjacielu.

Jakże często w godzinach wewnętrznego załamania, gdy osamotnione moje serce, przepełnione tęsknotą po mej umarłaj matce, pożądało śmierci, bawiłem się tym flakonem – i sprawiało mi to bolesną pociechę – czynić takie próby: dość mi było tylko płyn rozlać na chustkę i wdychać go – a bezboleśnie unosiłem się duchem na równinę, gdzie mój drogi, dobry Teodor odpoczywa po mękach naszej doliny łez.

A teraz proszę cię, szanowny mistrzu, i po to właśnie przyszedłem – weź pan obie te rzecy i wręcz je panu Wassertrumowi.

Niech pan powie, żeś to otrzymał od kogoś, co był bliski doktorowi Wassory'emu; imienia jego jednak przysiągłeś nigdy nie wymieniać, chyba przed kobietą. – Uwierzy – a rzecz ta będzie dla niego pamiątką, jak była dla mnie drogą pamiątką. Będzie to potajemny znak wdzięczności, jaki mu składam. Jestem ubogi; to wszystko, co posiadam – ale raduje mnie, gdy wiem, że teraz jedno i drugie będzie należało do niego – a przecie on nigdy się nie domyśli, że to dar ode mnie. Jest w tym dla mnie coś niewymownie słodkiego. A teraz bądź pan zdrów, szanowny mistrzu, i z góry tysiąc podziękowań racz przyjąć.

Mocno pochwycił mnie za rękę, nachylił się i szeptał coś tak po cichu, żem nic nie mógł wyrozumieć.

– Panie Charousek, proszę poczekać, odprowadzę pana kawałek – mówiłem mechanicznie, jakby powtarzając słowa, które wyczytałem z jego ust – i wyszedłem z nim na schody.

Na ciemnym przejściu schodów na pierwszym piętrze zatrzymaliśmy się – i chciałem się z Charouskiem pożegnać.

– Zaczynam się domyślać, jaki był cel pańskiej komedii. Pan – pan chciał, żeby Wassertrum się tą flaszką otruł.

Powiedziałem mu to w oczy.

– Oczywiście – rzekł Charousek najspokojniej.

– I pan sądzi, że ja do tego przyłożę swoją rękę.

– Wcale to niepotrzebne.

– Ale mówił pan, że ja muszę Wassertrumowi flaszkę oddać.

Charousek wstrząsnął głową.

– Gdy pan teraz wróci, to zobaczysz, że on ją natychmiast weźmie i schowa.

– Jak pan to może przypuszczać? – pytałem zdumiony. – Człowiek jak Wassertrum nigdy się nie zabije – zbyt tchórzliwy jest po temu385 – nigdy nie czyni nic pod gwałtownym impulsem.

– Nie zna pan wkradliwego zatrucia sugestii – przerwał poważnie Charousek. Gdybym mówił zwykłym, codziennym sposobem – nie wywarłbym żadnego wrażenia. Ale ja tu obliczyłem najmniejszy spadek tonu. Tylko obrzydliwy patos działa na takie psie nogi. Niech pan mi wierzy. Mógłbym panu najdokładniej odrysować wszystką386 grę jego twarzy przy każdym moim słowie. Żaden kicz, jak to mówią malarze, nie jest dość nikczemny, by nie wywołać łez aż do szpiku w okłamanej tłuszczy – takiemu trafia to do serca. Czy pan sądzi, że gdyby było inaczej, to od dawna nie zniszczono by ogniem i mieczem wszystkich teatrów? Z sentymentalizmu poznaje się kanalię! Tysiące biedaków może zdychać z głodu, a nikt dla tego płakać nie będzie, ale gdy jaki histrion387 na scenie, przebrany za chłopa łachmaniarza, wywraca oczy – wtedy, widzę, gromadą wyją jak psy podwórzowe. – Choćby papa Wassertrum do jutra może zapomniał, ile go jęków serdecznych kosztowały moje słowa: to jednak każde z nich znowu w nim odżyje, gdy godziny dojrzeją, w których on sam sobie wyda się niezmiernie godnym pożałowania. – W takich chwilach wielkiego Miserere388 dość najmniejszej pobudki – a najtchórzliwsze nawet łapsko sięgnie po truciznę. Byle tylko była pod ręką! Teodorek pewno by też nie chapnął tych kropelek, gdybym mu z wszelką wygodą nie podsunął flaszeczki.

– Charousek – jesteś straszliwy człowiek – Czyż nie czujesz żalu? – —

Szybko zamknął mi usta – i pociągnął mnie w niszę muru.

– Cicho. To on.

Chwiejnym krokiem – opierając się o ścianę – Wassertrum schodził po schodach – i przekołysał się koło nas.

Charousek potrząsnął mi ulotnie rękę – i wyślizgnął się za nim. – —

Gdym powrócił do pokoju, ujrzałem, że róża i flaszka zniknęły – a na ich miejscu leżał na stole złoty, pogięty zegarek tandeciarza.

Ośm389 dni musiałem czekać, zanim wydadzą mi pieniądze; taki jest termin wypowiedzenia: tak mi powiedziano w banku.

Trzeba sprowadzić dyrektora, gdyż bardzo mi spieszno i za godzinę chciałbym odjechać: użyłem takiego wyrażenia w odpowiedzi.

Nie ma on tu nic do rzeczy – i obyczajów banku żadną miarą zmienić nie może, a jakiś błazen w monoklu390, który wraz ze mną zjawił się przy okienku – zaśmiał się głośno z moich słów.

Ośm ponurych, strasznych dni czekać mam jeszcze na śmierć! Był to dla mnie okres czasu nieskończony.

Byłem tak przygnębiony, że straciłem świadomość, jak już długo, przed drzwiami jakiejś kawiarni, chodziłem w tę i w tamtą stronę.

W końcu wszedłem po prostu, aby się uwolnić od wstrętnego błazna w monoklu; ten poszedł z banku moim śladem i ciągle był w pobliżu mojej osoby, a gdym tylko się odwrócił, zaraz patrzył na ziemię, jakby zgubił coś na ulicy. —

Miał na sobie jasnopopielaty, kratkowany, za ciasny paltot i czarne, świecące jakby od tłuszczu spodnie, które mu wisiały na nogach jak worki. Na lewym trzewiku miał wystębnowaną391 jajowatą, sklepioną łatkę skórzaną, co wyglądało tak, jakby nosił pierścień na wielkim palcu u nogi. —

Zaledwiem usiadł – wszedł i on i umieścił się przy stoliku tuż obok. Sądziłem, że chce mnie „naciągnąć” na pieniądze i już szukałem portmonetki, gdy na jego nabrzmiałych, rzeźnickich palcach zauważyłem duży brylant.

Godziny całe siedziałem w kawiarni – i z wewnętrznego zdenerwowania sądziłem, że oszaleję – ale dokąd pójdę? – Do domu? Może włóczyć się po ulicach? Jedno zdawało mi się okropniejsze niż drugie.

Pełne zaduchu powietrze. Wieczny, bezmyślny huk bilardowych kul. Suche, nieustające mamrotanie jakiegoś tygrysa gazet w moim sąsiedztwie. Urzędnik z akcyzy o bocianich nogach, który na zmianę już to dłubał w nosie, już to żółtymi od cygaretek palcami gładził sobie brodę przed kieszonkowym lusterkiem. Aksamitne, brunatne kurtki zapoconych, obmierzłych392, klekocących Włochów, którzy siedzieli przy stole i kłótliwie grali w karty, od szwargotu393 przy swoich kozerach394 przechodząc do pięści, a przy tym nieustannie pluli na podłogę.

366.spelunka – knajpa, szynk, od łac. spelunca – jaskinia. [przypis edytorski]
367.trójliść – motyw dekoracyjny, przypominający karcianego trefla. [przypis edytorski]
368.arak – alkohol o smaku anyżowym, otrzymywany z destylacji zacieru ryżowego lub daktyli. [przypis edytorski]
369.baczyć (daw.) – zauważać, zwracać na coś uwagę. [przypis edytorski]
370.jasełkarz – lalkarz. [przypis edytorski]
371.Tusculum – miejscowość 5 km od Rzymu, w której Cyceron napisał Rozmowy tuskulańskie; przen. miejsce odpoczynku lub twórczości, oddalone od zgiełku miasta. [przypis edytorski]
372.miejsce – tu: stanowisko. [przypis edytorski]
373.rydel – rodzaj łopaty o zaokrąglonym ostrzu. [przypis edytorski]
374.doborowy – wyselekcjonowany, wysokiej jakości. [przypis edytorski]
375.woskoboj a. woskobojnik – rzemieślnik zajmujący się obróbką wosku. [przypis edytorski]
376.grog – napój alkoholowy: rum wymieszany z gorącą, osłodzoną wodą. [przypis edytorski]
377.golem – w legendach żydowskich istota stworzona na podobieństwo człowieka, zazwyczaj z gliny, żywa lecz pozbawiona duszy i dlatego posłuszna poleceniom człowieka, który ją stworzył. Stworzenie golema wiązało się z powtórzeniem Boskiego procesu kreacji. [przypis edytorski]
378.Ozyrys – egipski bóg śmierci i odradzającego się życia, jak również sędzia ludzi zmarłych. [przypis edytorski]
379.Matuzal a. Matuzalem – wyjątkowo długowieczny patriarcha biblijny, syn Henocha. [przypis edytorski]
380.en passant (fr.) – mimochodem. [przypis edytorski]
381.engagement (fr.: umowa, potyczka, zaangażowanie) – tu: spotkanie. [przypis edytorski]
382.zdzier – dziś: zdzira. [przypis edytorski]
383.weszła mi krew – sens: wzburzyła mi się krew. [przypis edytorski]
384.tandeciarz – handlarz tandetą, tj. tanimi, byle jakimi towarami z drugiej ręki. [przypis edytorski]
385.po temu – do tego. [przypis edytorski]
386.wszystek (daw.) – cały. [przypis edytorski]
387.histrion – aktor w starożytnym Rzymie. [przypis edytorski]
388.miserere (łac.: zmiłuj się) – pierwsze słowo Psalmu 51, proszącego o zmiłowanie się Boga nad grzesznikiem. [przypis edytorski]
389.ośm – dziś popr.: osiem. [przypis edytorski]
390.monokl – szkło korekcyjne noszone w jednym oku, zazwyczaj przymocowywane łańcuszkiem do kieszeni fraka. [przypis edytorski]
391.wystębnowany – przyszyty ciągłym ściegiem, widocznym po wierzchniej stronie materiału. [przypis edytorski]
392.obmierzły – budzący obrzydzenie. [przypis edytorski]
393.szwargot – mowa w języku, którego nie znamy i nie lubimy. [przypis edytorski]
394.kozera (daw.) – karta atutowa. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
03 haziran 2020
Hacim:
290 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 1 oylamaya göre
Orfanelle
Franz Winter
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4, 2 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 8 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 1, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin, ses formatı mevcut
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre