Kitabı oku: «Golem», sayfa 15
Pisarz był najzupełniej spokojny, zażył tabaki, wytarł nos i powiedział:
– Odczytanie tego postanowienia musiało być odłożone do dzisiaj, gdyż nazwisko pańskie zaczyna się od Pe i naturalnie podług alfabetu mogło przyjść dopiero ku końcowi.
Po czym czytał dalej:
– „Ponadto Atanazy Pernath, wycinacz kamei, zostaje zawiadomiony, że podług testamentu zmarłego w maju studenta medycyny Innocentego473 Charouska trzecia część jego całkowitego majątku przypada mu w schedzie474 – i ma pod protokolarnym stwierdzeniem powyższego położyć swój podpis”.
Pisarz przy tych słowach umaczał pióro w atramencie i zaczął bazgrać.
– Innocenty Charousek – bełkotałem nieprzytomny.
Strażnik pochylił się ku mnie i szeptał mi do ucha:
– Na krótko przed śmiercią był u mnie pan doktor Charousek – i dowiadywał się o pana. Kazał panu bardzo, bardzo się kłaniać. Naturalnie wtedy nie mogłem tego zrobić. Najsurowiej zakazane. Straszny koniec zresztą sam sobie zrobił pan doktor Charousek. Sam sobie życie odebrał. Znaleziono go na grobie Arona Wassertruma. Leżał na piersiach. Wyrył dwie głębokie dziury w ziemi, tętnice sobie przeciął i wtedy ramiona włożył w dziury. Tak krew z niego wypłynęła. Zapewne był obłąkany pan doktor Charousek.
Pisarz z hałasem cofnął swe krzesło i wręczył mi pióro do podpisu.
Wtedy przybrał dumną postawę i przemówił niemal tonem barona, swego przełożonego:
– Dozorco, wyprowadzić tego człowieka.
––
––
Jak przed dawnym, dawnym czasem, znów człowiek z szablą i w gaciach w izbie wartowniczej trzymał na kolanach młynek do kawy; ale teraz mnie nie rewidował, tylko zwrócił mi moje drogie kamienie, portmonetę z 10 guldenami475, płaszcz i inne rzeczy.
––
Wreszcie stałem na ulicy.
– Miriam! Miriam! Teraz na koniec znów się zobaczymy! – Powstrzymywałem w sobie okrzyk najdzikszego rozradowania.
Była zapewne północ. Księżyc w pełni toczył się, pozbawiony blasku, jak płowy476 talerz mosiężny, poza mgłą obłoków.
Ulice pokrywała gęsta, lepka warstwa błota.
Przywołałem dorożkę, która w oparach wyglądała jak połamany potwór przedpotopowy. Nogi mi odmawiały posłuszeństwa; prawie zapomniałem chodzić i chwiałem się jak tabetyk477 na bezwrażliwych podeszwach.
– Dorożkarzu, proszę mnie zawieść, jak możecie najprędzej, na Koguci Zaułek, numer 7. Czyście zrozumieli?
– Koguci Zaułek numer 7?
Wolny
Przejechawszy kilka metrów, dorożka się zatrzymała.
– Koguci Zaułek, wielmożny panie?
– Tak jest. Tylko prędko.
Znów pojazd ruszył nieco dalej. Znów się zatrzymał.
Na miłość Boga, co to znaczy?
– Koguci Zaułek, wielmożny panie?
– Tak jest. Właśnie.
– Na Koguci Zaułek nie mogę jechać.
– Dlaczegóż nie?
– Wszędzie bruki powyjmowane. Żydowskie miasto całe przerabiają.
– Proszę więc jechać tak daleko, jak można, ale teraz, jak najprędzej.
Dorożka zrobiła jeden skok galopem, a potem znów zaczęła jechać niedołężnym kłusem.
Opuściłem zaplamione szkła okien dorożki i chciwym płucem ssałem powietrze nocne.
Wszystko mi stało się tak niepojęcie nowe: domy, ulice, zamknięte sklepy.
Biały pies włóczył się samotnie i w złym humorze po mokrym trotuarze478. Spojrzałem na niego. Co za dziwowisko! Pies! Zapomniałem, że takie zwierzęta są na ziemi. – Z radości jak dziecko zacząłem wołać na niego:
– Hej, hej! Jakże to można być tak smutnym!
Co by na to powiedział Hillel? – A Miriam?
Jeszcze parę chwil, a jestem u nich. Postanowiłem sobie póty we drzwi stukać, aż ich z łóżka powyciągam.
Teraz wszystko było dobrze – żałoba całoroczna minęła!
Toż nie prześpię już tej sprawy, jak niegdyś.
Na chwilę znów mnie załamała dawna trwoga: przypomniały mi się słowa więźnia z pyskiem dzikiego zwierza. Spalona twarz, zabójstwo lubieżnicze, ale nie, nie – przemocą odpychałem ten obraz: nie, nie, to niemożliwe! Miriam żyje! Toć jeszcze głos jej słyszałem przez usta Lapondera.
Jeszcze minuta – pół minuty, a wówczas —
Dorożka zatrzymała się koło kupy gruzów.
Wszędzie dokoła barykady z kamieni brukowych.
Na nich palą się czerwone latarnie.
Przy blasku pochodni kopał i łopatą odsypywał ziemię jeden z robotników.
Kopce zwalisk, kamieni i odłamki murów zamykały przejście.
Drapałem się po tych górkach, po kolana się pogrążyłem w gruzy.
Więc to tu miałby być Koguci Zaułek?
Z trudem się orientowałem. Same ruiny dokoła. Czyż nie tu stał dom, w którym mieszkałem? Fasada była zdjęta całkowicie.
Wdarłem się na jeden z kopców; w dole pode mną biegł wzdłuż dawnej ulicy czarny, murowany chodnik. Spojrzałem w górę: jak olbrzymie komórki pszczele zawisły w powietrzu opróżnione siedziby ludzkie, przez pół479 pochodniami oświetlone, przez pół mdłym światłem księżycowym.
Tam w górze musiał to być mój pokój i poznałem po dawnych obiciach, co zostały.
W sąsiedztwie pracownia Saviolego.
Naraz uczułem w sercu próżnię. Jakie to osobliwe! Pracownia! Angelina!
Jakże daleko, jak niewymownie daleko było to wszystko ode mnie.
Obróciłem się: z domu, w którym mieszkał Wassertrum, nie pozostał kamień na kamieniu! Wszystko zrównane z ziemią: sklep tandeciarza480, suterena481 Charouska – – – wszystko, wszystko!
„Człowiek przechodzi tędy jak cień” – przypomniały mi się słowa, które kiedyś czytałem.
Zapytałem robotnika, czy nie wie przypadkiem, gdzie mieszkają ludzie, którzy się stąd wyprowadzili; czy może znał archiwariusza Szemajaha Hillela?
– Niks dajcz482! – była odpowiedź.
Dałam temu człowiekowi florena483; natychmiast niemal zaczął rozumieć po niemiecku, ale nie mógł mi dać żadnego objaśnienia.
Również żaden z jego towarzyszów.
Może u „Loisiczka” można by się czegoś dowiedzieć? Loisiczek był, jak mówiono, zamknięty; dom odnawiano.
A więc obudzić kogo w sąsiedztwie? Czy można?
– Tak szeroko i daleko tu wkoło nawet kot nie mieszka – mówił robotnik. – Administracyjnie zakazane. Wedle484 tyfusu.
– A „Ceber”? Chyba otwarty?
– Ceber zamknięty.
– Na pewno?
– Na pewno.
Na chybił trafił wymieniłem nazwiska handlarzy i trafikantów485, którzy tu w okolicy mieszkali; wymieniłem też imiona Zwaka, Vrieslandera, Prokopa…
Wszyscy kiwali głowami. Nie, nie.
– Może który z was zna Jaromira Kwasniczkę?
Robotnik nasłuchiwał.
– Jaromir? Głuchoniemy?
Dusza moja się radowała. Bogu dzięki. Przynajmiej jeden znajomy.
Tak jest, głuchoniemy. Gdzie mieszka?
– Czy to ten, co wycina obrazki? Z czarnego papieru?
– Tak – to on. Gdzież go mogę spotkać?
Robotnik, o ile mógł najdokładniej, opisywał mi nocne kawiarnie w mieście wewnętrznym – i wnet na nowo zaczął kopać ziemią łopatą.
Więcej niż godzinę brodziłem poprzez pola gruzów, tańcowałem po chwiejących się deskach i pełzałem wśród poprzecznych belek, zamykających ulice. Cała dzielnica żydowska była jedną kamienną pustynią, jakby trzęsienie ziemi zburzyło miasto.
Oddech mi zapierało ze wzruszenia, szedłem zabrudzony i w podartym obuwiu – aż na koniec wydostałem się z tego labiryntu. Kilka szeregów domów – i stałem przed jaskinią, której poszukiwałem. – Nade drzwiami widniał napis: „Cafe Chaos”.
Bezludny, mały lokal, w którym zaledwie starczyło miejsca na parę stolików, stojących pod ścianą.
Na środku sali na trójnożnym bilardzie spał kelner i chrapał.
Przekupka z koszem jarzyn przed sobą siedziała w kącie – pochylona nad szklanką czaju486.
W końcu zdecydował się kelner wstać i zapytać, czego chcę. Z zuchwałego spojrzenia, jakim ten patrzył na mnie od stóp do głów – dopiero teraz przyszło mi na myśl, że muszę wyglądać jak oberwaniec.
Rzuciłem okiem w zwierciadło i przeraziłem się: cudza, anemiczna twarz, pomarszczona, szara jak kit z szczecinowatą brodą i poczochranym długim włosem ukazała się przede mną.
– Czy sylwetkarz Jaromir był tu? – zapytałem i zamówiłem czarną kawę.
– Nie wiem, gdzie on siedzi do tej pory – odpowiedział mi kelner, ziewając.
– Po czym znów się położył na bilard i w dalszym ciągu drzemał.
Wziąłem ze ściany „Prager Tageblatt487” i – czekałem. Litery biegały mi w oczach jak mrówki po stronicach – i ani słowa nie zrozumiałem z tego, com czytał.
Godziny mijały – a za szybami ukazywał się już podejrzany głęboki poświt ciemnoniebieski, który świadczy o wtargnięciu zorzy porannej do lokalu o oświetleniu gazowym.
Tu i ówdzie wypatrywali coś na ulicy policjanci w pióropuszach o zielonym połysku – i powolnym, ciężkim krokiem szli dalej.
Do kawiarni weszli żołnierze – jak widać, po hulaszczo przepędzonej nocy.
Wracający nad ranem jegomość napił się przy bufecie wódki.
Na koniec, na koniec: Jaromir.
Zmienił się tak, żem go zaledwie poznał: oczy miał zagasłe, przednie zęby mu wypadły, włosy się mocno przerzedziły, a za uszami miał głębokie jamki.
Byłem tak rad488, że po długim czasie znów widzę znajomą twarz, że podskoczyłem, ruszyłem ku niemu i ująłem go za rękę. – Jaromir zachowywał się w sposób dziwnie bojaźliwy – i nieustannie spoglądał w stronę drzwi. Za pomocą wszelkich możliwych gestów chciałem mu wykazać, jak się raduję jego spotkaniem. – Długi czas zdawał mi się nie dowierzać.
Ale, jakiekolwiek zadawałem mu pytania, zawsze ten sam rozpaczny ruch ręki, oznaczający: nie rozumiem!
Jakże umożliwić mu zrozumienie rzeczy?
Mam myśl. Kazałem sobie dać ołówek i kolejno rysowałem twarze Zwaka, Vrieslandera i Prokopa.
Jak to? Wszyscy opuścili Pragę?
– Żywo, niby płazem489, uderzył w powietrze dokoła; zrobił ruch wypłaty pieniędzy, poruszał po stole palcami, niby dla oznaczenia pochodu i uderzył się po wierzchu ręki. Odgadłem: wszyscy trzej zapewne od Charouska dostali pieniądze i teraz jako wspólnicy krążyli po świecie z powiększonym teatrem marionetek.
– A Hillel? Gdzież teraz mieszka? – Narysowałem jego twarz, przy tym dom – i w końcu znak zapytania.
Znaku zapytania Jaromir nie zrozumiał; – nie umiał czytać, ale pojął, o co mi chodziło. Wziął zapałkę, rzucił ją pozornie w górę, a potem na sposób prestidigitatorów490 nagle ukrył ją tak, że zniknęła. Co to znaczyło? Czyżby i Hillel wyjechał?
Narysowałem ratusz żydowski. – Głuchoniemy mocno potrząsł głową.
– A więc Hillel już tam nie jest?
– Nie (potrząśnięcie głową).
– Więc gdzie jest?
Znów powtórzył Jaromir swoją sztukę z zapałką.
– Na pewno myśli, że ten pan wyjechał – i nikt nie wie, dokąd – wtrącił się do rozmowy poranny gość, który pił wódkę, a który teraz przez cały czas z wielkim zaciekawieniem nam się przyglądał. Serce mi zdrętwiało z trwogi: Hillela nie ma! – Teraz byłem zupełnie samotny na całej ziemi. – Rzeczy w kawiarni zaczęły mi skakać przed oczami. —
– A Miriam?
Ręka mi drżała z taką siłą, że dłuższy czas nie byłem w stanie narysować jej twarzy z należytym podobieństwem.
– Czy i Miriam zniknęła?
Zniknęła. Tak. Bez śladu.
Westchnąłem, zacząłem biegać po pokoju tam i z powrotem, tak że trzej żołnierze pytająco spoglądali na siebie.
Jaromir starał się mnie uspokoić i próbował jeszcze mnie o czymś powiadomić, o czym wiedział: położył głowę na ramieniu, jak osoba uśpiona.
Oparłem się o blat stołu:
– Na imię Jezusa, czy Miriam umarła?
Potrząśnięcie głową. Jaromir znów powtórzył gest uśpienia.
– Czy Miriam była chora? – Narysowałem flaszkę lekarstwa.
Potrząśnięcie głową. Znów przyłożył Jaromir skroń do ramienia.
Świt jasny rozwidnił izbę, płomienie gazowe gasły jedne po drugich i ciągle jeszcze nie mogłem uchwycić, co znaczyły gesty Jaromira. —
Dałem pokój. Rozważałem.
Jedyna rzecz, która mi pozostała do zrobienia, to jak najwcześniej iść na żydowski ratusz – i tam się poinformować, dokąd mogli wyjechać Hillel i Miriam.
Ja muszę jechać za nimi. —
Milcząco siedziałem przy Jaromirze. – Niemy i głuchy jak on.
Gdym po pewnym czasie spojrzał, zauważyłem, że wycina z papieru nożyczkami sylwetki.
Poznałem profil Rozyny. Podał mi obrazek poprzez stół, położył rękę na oczach i – – płakał sobie cicho.
Potem naraz powstał – i chwiejnym krokiem – bez pożegnania – wyszedł z kawiarni.
––
Archiwariusz Szemajah Hillel pewnego dnia bez żadnego uzasadnienia przestał przychodzić – i nigdy nie powrócił; córkę swoją również zabrał ze sobą: gdyż i jej nikt już nigdy nie widział od owego czasu: tak mi powiedziano w żydowskim ratuszu. To było wszystko, czego się mogłem dowiedzieć.
Nie miałem żadnego śladu, który by mi wskazywał, dokąd się udali.
W banku mi oświadczono, że moje pieniądze ciągle jeszcze sądownie są obciążone – i z dnia na dzień oczekuje się możności ich wypłacenia na moje ręce. —
A więc i spadek po Charousku musiał iść drogą urzędową – i z gorącą niecierpliwością oczekiwałem na pieniądze, aby wówczas wszelkich sposobów użyć, dla poszukiwania śladów Hillela i Miriam. Sprzedałem swoje drogie kamienie, które miałem jeszcze w kieszeni – i wynająłem sobie dwie małe, umeblowane, obok siebie leżące mansardy491 na Staroszkolnej ulicy – jedynej ulicy, która po przebudowaniu dzielnicy żydowskiej została zachowana.
Szczególny przypadek: był to ten sam dobrze znany dom, o którym krążyło podanie, że kiedyś zniknął w nim Golem.
U mieszkańców – po największej części drobnych kupców i rzemieślników – dowiadywałem się, czy jest cokolwiek prawdy w pogłoskach o „pokoju bez wejścia” – i zostałem wyśmiany. – Jak można wierzyć w podobne niedorzeczności!
Moje własne przeżycia, które się z tym wiązały, przybrały w więzieniu mglistość dawno zwietrzałego widzenia sennego – i widziałem w nich już tylko symbole bez życia i krwi – i wykreśliłem z księgi moich wspomnień.
Słowa Lapondera, które nieraz tak wyraźnie w sobie słyszałem, jakby siedział naprzeciwko mnie, jak dawniej w celi – i jakby ze mną rozmawiał – utwierdziły mnie w tym, że musiałem czysto wewnętrznie kontemplować to, co mi przedtem ukazało się jako uchwytna rzeczywistość.
Czyliż nie przeminęło, nie znikło wszystko, com niegdyś posiadał? Księga Ibbur492, fantastyczna talia kart do taroka493, Angelina i nawet moi starzy przyjaciele: Zwak, Vrieslander i Prokop! —
––
Był wieczór Bożego Narodzenia i przyniosłem sobie do domu małą choinkę oraz czerwone świeczki. Chciałem jeszcze raz być dzieckiem, mieć koło siebie płomyki światła, zapach żywicznych igieł i płonącego wosku.
Zanim rok dobiegł do końca, nie dałem za wygraną – i szukałam po miastach i po wsiach – i gdziekolwiek mi serce podyktować mogło – Hillela oraz Miriam.
Wszelka niecierpliwość, wszelkie wyczekiwanie z wolna we mnie odpadły – równie jak znikła wszelka trwoga, że Miriam mogła być zamordowana: wiedziałem sercem, że znajdę oboje.
Był we mnie jakby nieustanny uśmiech szczęścia – i gdym rękę na coś położył, zdawało się, że jakaś siła zbawcza z niej wypływa. Zadowolenie człowieka, który po długiej wędrówce do domu powraca i z dala już ogląda promieniejące wieże swego rodzinnego miasta – napełniało mnie całego w szczególny sposób.
Byłem raz jeszcze w małej kawiarni, chcąc sprowadzić Jaromira do siebie na wigilię. Więcej się już tam nigdy nie pokazał – jak mi powiedziano – i chciałem już ze smutkiem wracać do domu, gdy wszedł stary kramarz494 wędrowny i ofiarował mi różne drobne bezwartościowe przedmioty do nabycia.
Przeszukałem jego skrzyneczkę, gdzie leżały dewizki495 do zegarka, małe koncyfiksy496, grzebienie, szpilki do włosów, broszki; nagle wpadło mi w ręce serce z czerwonego kamienia i pełen podziwu poznałem, że to jest ta sama pamiątka, którą mi kiedyś Angelina, gdy była małą dziewczynką – dała w prezencie koło wodotrysku w swym pałacu.
I nagle przed moim okiem stanęła moja młodość, jak gdybym w kamerze optycznej oglądał widoczek, malowany ręką dziecka.
Długo, długo stałem wzruszony i spoglądałem na małe czerwone serce, które trzymałem w ręku.
––
Siedziałem w swej mansardzie i przysłuchiwałem się, jak syczały igiełki jodłowe, gdy tu i owdzie drobna gałązka zaczynała płonąć od woskowych świeczek.
„Może też właśnie o tej godzinie stary Zwak gdzieści na świecie gra swoje „Boże Narodzenie kukiełek” – wyobrażałem to sobie – „i deklamuje tajemniczym głosem strofkę swego ulubionego poety Oskara Wienera497:
Gdzie jest serce z czerwonego kamienia?
Ono wisi na wstążce jedwabnej.
O ty, nie oddawaj serca —
Ja byłem mu wierny, jam je kochał —
I siedem lat ciężkom służył
Dla tego serca – i kochałem je gorąco!
—–
Szczególnie świąteczny nastrój miałem w duszy. – Świece już się wszystkie wypaliły. Jedna tylko jeszcze migała. Dym krążył po pokoju. – Naraz jakby mnie jakaś ręka pociągnęła, musiałem się odwrócić:
Odbicie mojej osoby stało w progu. Mój sobotwór. W białym płaszczu. Z koroną na głowie.
Trwało to jedno okamgnienie.
Nagle płomienie buchnęły poprzez deski moich drzwi i do pokoju wdarł się obłok duszącego, gorącego dymu.
Pożar w domu. Pożar! Pożar!
––
Roztwieram498 okno. Wdrapuję się na dach.
Z dala już huczy gromkie trąbienie nadjeżdżającej straży ogniowej. Błyszczące hełmy i krótkie, ostre rozkazy komendy.
Potem upiorne, rytmiczne, syczące dyszenie pomp, jakby demony wody gotowały się do skoku na swego śmiertelnego wroga: ogień.
Szkło, brzęcząc, pęka, a czerwony płomień strzela ze wszystkich okien.
Materace wyrzucają z okien, cała ulica jest nimi zaścielona, ludzie skaczą na nie: tłuką się i ranią; straż ich wynosi.
We mnie natomiast coś raduje się w dzikiej, tryumfalnej ekstazie! Nie wiem, dlaczego. Włos mi się jeży.
Biegnę w stronę komina, aby uniknąć osmalenia, gdyż płomienie idą w moją stronę.
Powróz kominiarski otacza go dokoła; obwijam go koło siebie, opasuję nim stawy ręki i nogi, jak tego się uczyłem za lat chłopięcych w szkole gimnastyki – i powoli spływam na dół od strony fasady.
Przesuwam się koło jednego okna; spoglądam do środka: tam wszystko jasno oświetlone.
I widzę tam – – widzę tam – —
Całe moje ciało staje się jednym radosnym okrzykiem:
Hillel! Miriam! Hillel!
Chcę przeskoczyć przez kraty w oknie.
Chwytam za nie. Tracę przy tym swe położenie w sznurze.
Chwilę jedną wiszę głową na dół, z nogami skrzyżowanymi między niebem a ziemią499.
Sznur świszcze przy posunięciu. Trzeszcząc, rozszerzają się włókna.
Upadam. Świadomość we mnie gaśnie.
Jeszcze w upadku chwytam za gzyms okna, ale zbaczam z drogi. Zatrzymać się nie mogę:
Kamień jest gładki.
Gładki jak kawał słoniny.
––
––
Kres
– – – jak kawał słoniny!
To jest kamień, co wygląda jak kawał słoniny.
Słowa te jeszcze dzwonią mi w uszach. Wtedy podnoszę się i muszę sobie przypomnieć, gdzie jestem.
Leżę w łóżku i mieszkam w hotelu.
A więc nie nazywam się Pernath.
Czyżby mi to wszystko śniło się tylko?
Nie! Tak nie wygląda rojenie senne.
Spoglądam na zegar: spałem zaledwie godzinę. Jest w pół do trzeciej.
A tam wisi cudzy kapelusz, który zamieniłem dziś w katedrze na Hradczynie500, gdym podczas wielkiej mszy siedział w ławce.
Czy jest we środku nazwisko? Biorę kapelusz i czytam złotymi literami na białej jedwabnej podszewce, cudze, a jednak tak znajome, nazwisko:
Atanazy Pernath
Teraz już nie mam chwili spokoju; pospiesznie się ubieram i biegnę na dół po schodach.
– Odźwierny! Proszę otworzyć! Idę jeszcze na przechadzkę – na godzinę.
– Dokąd, proszę?
– Do dzielnicy żydowskiej. Na Koguci Zaułek. Czy jest w ogóle ulica, która się tak nazywa?
– Owszem, owszem. Jest – odźwierny uśmiecha się chytrze – ale zwracam uwagę, że z dzielnicy żydowskiej mało co pozostało. Wszystko domy nowo zbudowane.
– Nic nie szkodzi. Gdzie leży Koguci Zaułek?
Odźwierny grubym palcem wskazuje na planie miasta Pragi.
– Tutaj, proszę pana.
– A szynkownia „Loisiczek”?
– Tutaj, proszę pana.
– Proszę mi dać duży kawał papieru.
Zawijam w ten papier kapelusz Pernatha. Rzecz dziwna: jest prawie nowy, nieposzlakowanie czysty, a jednak tak kruchy, jak gdyby był odwieczny i prastary.
Po drodze przedkładam501 sobie:
Wszystko, co przeżył ten Atanazy Pernath, to ja współprzeżyłem z nim we śnie, w jedną noc, widziałem z nim, słyszałem z nim, czułem z nim, jak gdybym to ja był nim. Ale dlaczego nie wiem, co on zobaczył przez zakratowane okno w chwili, gdy powróz się rozluźnił i gdy Atanazy, upadając, zawołał: „Hillel, Hillel”!
Zrozumiałem, że w tej chwili Pernath oderwał się ode mnie. Muszę odnaleźć tego Atanazego Pernatha i muszę się dostać do niego, choćbym miał trzy dni za nim biegać w koło: tak sobie postanowiłem.
––
Więc to jest Koguci Zaułek.
Nawet w przybliżeniu nie był podobny do tego, co widziałem we śnie.
Same nowe domy.
––
W minutę później siedziałem w kawiarni Loisiczka. Gwarny, dość czysty lokal.
W głębi zresztą estrada z drewnianymi poręczami; nie można zaprzeczyć pewnego podobieństwa ze starym, widzianym we śnie Loisiczkiem.
– Co pan rozkaże, proszę pięknie? – pyta kelnerka, zniszczona dziewczyna, w czerwonym, aksamitnym fraku, dosłownie popękanym.
– Proszę o koniak, panienko. – Tak; dziękuję.
– Hm… Panienko!
– Proszę.
– Do kogo należy ta kawiarnia?
– Do pana radcy handlowego Loisiczka. Cały dom należy do niego. Bardzo elegancki, bogaty pan.
Aha, człowiek ze świńskimi zębami na łańcuchu od zegarka! – przypomniałem sobie.
Mam dobry pomysł, który powinien mi dopomóc w orientacji:
– Panienko…
– Proszę?
– Kiedy to zawalił się kamienny most?
– Przed trzydziestu trzema laty.
Hm. Przed trzydziestu trzema laty! przedkładam sobie: zatem wycinacz drogich kamieni Pernath musi teraz mieć koło dziewięćdziesięciu lat?
– Panienko.
– Proszę?
– Czy nie ma kogo między gośćmi, co mógłby sobie przypomnieć, jak wyglądała wówczas stara dzielnica żydowska? Jestem literatem i bardzo mnie to zaciekawia.
Kelnerka się zamyśliła:
– Z gości? Nie. Ale niech pan poczeka: markier502 bilardowy, ten co tam ze studentem gra w karambola503 – widzi go pan? Ten z nosem hakowatym, stary; on zawsze tu mieszkał i wszystko panu powie. Czy mam go zawołać, kiedy skończy?
Szedłem za wzrokiem dziewczyny. Smukły, białowłosy, stary człowiek opiera się tam o lustro i kredą czyści swój kij. Zniszczona, ale bardzo pańska fizjonomia. Kogo to on mi przypomina?
– Panienko, jak się nazywa markier?
Kelnerka, stojąc, opiera się łokciem o stół, liże ołówek, pisze z pośpiechem na marmurowej płycie stołu niezliczone razy jego nazwisko; prędko je wyciera za każdym razem – mokrymi palcami. Jednocześnie rzuca w moją stronę mniej lub więcej ogniste spojrzenia – stosownie do tego, jak jej się uda.
Oczywiście konieczne jest zarazem podniesienie brwi, gdyż to powiększa czarodziejstwo spojrzenia.
– Panienko, jak się nazywa markier? – powtarzam swe pytanie. Spoglądam na nią; ona chętniej by usłyszała: Panienko, dlaczego raczej nie nosisz na sobie nic, prócz fraka? albo coś podobnego. Ale nie pytam o to: zbyt mi po głowie krąży mój sen..
– No, jakże się ma nazywać? – z nadąsaną miną odpowiada. – Oczywiście nazywa się Ferri. Ferri Athenstädt.
Ale, ale! Ferri Athenstädt. – Hm – a więc znów stary znajomy.
– Niechże mi panienka dużo, dużo o nim opowie – mówię słodko, ale zaraz muszę się pokrzepić koniakiem; – Pani tak miło szczebiocze! (Brzydzę się samym sobą).
„Panienka” tajemniczo pochyla się tuż nade mną, aż jej włosy twarz mi łachocą i szepcze:
– Ferri przedtem był to ćwik504 kuty na cztery nogi. Podobno pochodzi z bardzo starej szlachty, ale to oczywiście jest takie tylko bajanie, bo on wcale brody nie nosi. A mówią też, że dawniej miał strasznie dużo pieniędzy. Pewna rudowłosa Żydówka, która już za młodu była „taka” – znów kilka razy szybko napisała jej nazwisko – wycisnęła z niego wszyściusieńko. Oczywiście mówię wedle monety. No, a kiedy on już był bez grosza, to go puściła kantem i wydała się za mąż za bogatego pana: za… – szepnęła mi do ucha jakieś nazwisko, którego nie mogłem uchwycić.
Wielki pan musiał się naturalnie wyrzec wszelkich zaszczytów i od tego czasu mógł się nazywać tylko Ritter von Dammerich. No więc tak. Ale tego, że ona była dawniej „taka”, tego już oczywiście nigdy zmyć z niej nie mógł. Ja zawsze mówię —
– Fritzi! Płacić! – zawołał ktoś z estrady.
Rzuciłem wzrokiem po sali, gdy usłyszałem za sobą ciche, metaliczne ćwierkanie, niby świerszcza.
Obejrzałem się zaciekawiony. Nie dowierzałem swoim oczom.
Twarzą odwrócony ku ścianie, stary jak Matuzal, trzymając pozytywkę małą jak pudełko papierosów na swoich trzęsących się, szkieletowych rękach, siedzi w kącie, skurczony do cna, ślepy, zgrzybiały Neftali Szafranek – i kręci małą korbką.
Podchodzę do niego.
Zmieszany śpiewa szeptem sam sobie.
Frau Pick, Frau Hock
und rote, blaue Stern
die schmusen allerhond
Von Messinung, aus Raucherl und Rohn. 505
—–
– Czy nie wiecie, jak się nazywa ten stary człowiek? – zapytuję przebiegającego kelnera.
– Nie, panie, nikt nie zna jego nazwiska. On sam go zapomniał. Jest zupełnie sam na świecie. Czy pan uwierzy: on ma 110 lat! Dostaje u nas co noc tak zwaną łaskawą szklankę kawy.
Pochylam się nad starcem – i krzyczę mu w ucho jedno słowo:
– Szafranek!
Działa to na niego jak błyskawica. Coś zamruczał. Z zastanowieniem przesuwa ręką po czole.
– Czy pan mnie rozumie, panie Szafranek?
Skinął głową.
– Niech pan dobrze uważa! Chciałbym pana o coś zapytać z dawnych czasów. Jeżeli mi pan dobrze odpowie, dostanie pan guldena506, którego kładę tu na stole.
– Guldena – powtórzył stary i zaraz zaczął kręcić korbą swojej pozytywki.
Powstrzymałem jego rękę.
– Niech pan sobie przypomni! Czy nie znał pan przed trzydziestoma trzema laty wycinacza kamei507, nazwiskiem Pernath?
– Hadrbolec? Wycinacza kamaszy? – zabełkotał astmatycznie i roześmiał się na cały głos w mniemaniu, że powiedziałem mu jakąś zabawną krototochwilę.
– Nie, nie Hardbolec – Pernath!
– Pereles? – tryumfował po prostu.
– Nie, nie Pereles. Pernath!
– Paszeles? – zapiał z radości. Rozczarowany przerwałem badanie.
––
– Pan chciał ze mną porozmawiać, panie – markier Ferri Athenstädt stał przede mną chłodno pochylony.
– Tak. Właśnie chodzi mi o to. – Możemy przy tym zagrać partię bilardu. Czy pan gra na pieniądze? Daję panu for 90 na 100.
– Zgoda: o guldena. Niech pan zaczyna, panie markier!
Jego książęca mość wziął kij, nacelował, zrobił kiksa508, twarz ułożył żałośnie.
Znam się na tym: pozwoli mi dojść do 99, a potem od razu wybębni całą serię.
Coraz większa ciekawość mnie pali! Uderzyłem od razu w sedno.
– Niech pan sobie przypomni, panie markier: przed dawnymi laty, mniej więcej wtedy, kiedy to zawalił się most kamienny, czy nie znał pan w żydowskiej dzielnicy niejakiego Atanazego Pernatha?
Jakiś jegomość w biało-czerwonej kurtce płóciennej, zezowaty i z małym złotym kolczykiem w uchu, który siedział na ławce pod ścianą i czytał gazetę, zerwał się nagle, spojrzał się na mnie i przeżegnał znakiem krzyża świętego.
– Pernath? Pernath? – powtórzył markier i zamyślił się głęboko. – Pernath? Wysoki, szczupły, miał ciemne włosy – i krótko strzyżoną brodę?
– Tak – tak! To dosłowna prawda.
– Miał wtedy ze 40 lat. Wyglądał jak —
– Jego książęca mość nagle spojrzał na mnie zdumiony.
– Czy pan dobrodziej nie jest jego krewny?
Zezowaty znów się przeżegnał.
– Jak? krewny? skądże? Śmieszne przypuszczenie. Nie. Interesuję się nim tylko. Może pan jeszcze coś o nim wie? – mówiłem spokojnie, choć czułem, jak mi serce się zamraża.
– Jeżeli się nie mylę, to swego czasu uchodził on za wariata. Raz twierdził, że nazywa się – – niech pan zaczeka – – hm – tak! Luponder. – A potem znów podawał się za niejakiego – Charouska!
– Ani słowa prawdy! – wtrącił zezowaty. – Charousek żył rzeczywiście. Mój ojciec niejeden tysiąc florenów po nim odziedziczył.
– Co to za człowiek? – zapytuję półgłosem markiera.
– Jest to przewoźnik rzeczny, nazywa się Czamrda. – Co się tyczy Pernatha, to przypominam sobie tylko – albo przynajmniej sądzę, że on w późniejszych latach ożenił się z piękną, smagłocerą Żydówką.
– Miriam! – powiedziałem sobie i byłem tak podniecony, że ręce mi się zatrzęsły i więcej grać nie mogłem.
Przewoźnik się przeżegnał.
– Ale cóż to się z panem dziś dzieje, panie Czamrda? – pytał zdziwiony markier.
– Pernath nigdy nie żył! – krzyczy zezowaty. – Ja w to nie wierzę.
Natychmiast postawiłem temu człowiekowi koniak, aby był rozmowniejszy.
– Są znowu ludzie, co mówią, że Pernath ciągle jeszcze żyje – wygadał się w końcu przewoźnik. – Jak słyszę, jest wycinaczem grzebieni509 i mieszka na Hradczynie.
– Gdzie na Hradczynie?
Przewoźnik żegna się.
– No, mieszka właśnie tam. Mieszka, gdzie żaden żywy człowiek mieszkać nie może: przy murze pod ostatnią latarnią.
– Czy pan zna jego dom, panie – panie – Czamrda?
– Za nic w świecie nie chciałbym tam pójść – protestował zezowaty. – Za kogo pan mnie ma? Jezus, Maria, Józef!
– Ale drogę na górę może mi pan z daleka pokazać, panie Czamrda?
– To – i owszem – mruczy przewoźnik. – Jeżeli pan chce czekać do szóstej rano, to popłynę w dół Wełtawą. Ale ja panu nie radzę. Spadnie pan do Jeleniego Jaru i połamie pan kark i wszystkie kości. O, przenajświętsza Matko Boża!
––
O pierwszym brzasku porannym wychodzimy razem. Świeży wiatr powiewa od rzeki. Z oczekiwania zaledwie czuję grunt pod sobą.
Nagle wynurza się przede mną dom na Staroszkolnej ulicy.
Każde okno znów rozpoznaję: pokrzywioną rynnę na dachu, kraty w oknach, gzymsy kamienne świecące jak tłuszcz słoniny.
– Kiedy ten dom się palił? – pytam zezowatego. Ze zdumienia zasyczał mi w uszy.
– Palił się? Nigdy!
– A jednak! Wiem na pewno.
– Nie palił się.
– A przecie ja wiem doskonale. Chce się pan założyć. O ile?
– O guldena.
– Zgoda! – I Czamrda wyprowadza dozorcę domu.
– Czy ten dom palił się kiedy?
– Ale skądże! – Dozorca śmiał się.
– Ja nie mogę w to żadną miarą uwierzyć.
– Już siedemdziesiąt lat tu mieszkam – zapewnia odźwierny – więc muszę o tym wiedzieć jak się patrzy510.
Szczególne, szczególne.
––
Czamrda przewozi mnie w swym czółnie, które się składa z ośmiu nieheblowanych desek; płynie w śmiesznych, skośnych, drgawkowych ruchach przez Wełtawę. Żółte wody pienią się dokoła drzewa. Dachy Hradczyna błyszczą czerwono w promieniach zorzy porannej. Jakieś nieopisanie uroczyste uczucie ogarnia mnie w pełni. Lekkie, zmierzchające uczucie jakiegoś poprzedniego żywota, jak gdyby świat był dokoła mnie zaczarowany; jakaś nieokreślona, niby w marzeniu sennym tkwiąca świadomość; jakobym żył być może w kilku miejscach naraz.
Wstaję.
– Ile jestem panu winien, panie Czamrda?
– Grajcara511. Gdyby pan mi pomagał wiosłować, to byłoby dwa grajcary.
––
Tą samą drogą, którą dziś w nocy przechodziłem już raz we śnie, kroczę znowu: małą, samotną ścieżką zamkową. Serce mi bije i wiem dlaczego: teraz idzie łyse drzewo, którego gałęzie poprzez mur się wychylają.
Nie: ono jest pokryte białym kwiatem. Powietrze jest pełne słodkiej woni bzu. U moich nóg leży miasto w pierwszym blasku świtania jak wizja obietnicy. Cisza zupełna. Tylko zapach i blask. Z zamkniętymi oczami mógłbym się teraz przedostać na małą, ciekawą Ulicę Alchemików, tak mi każdy krok jest tu pewny i znajomy.