Kitabı oku: «Golem», sayfa 7
Światło
Kilka razy w ciągu dnia stukałem do drzwi Hillela. Nie dawało mi to spokoju. Musiałem z nim mówić i zapytać, co znaczą wszystkie te dziwne przygody; lecz nie było go ani razu w domu. Córka jego miała mnie zawiadomić natychmiast, gdy ojciec powróci z żydowskiego ratusza. Szczególna zresztą dziewczyna ta Miriam. Typ, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Piękność tak niezwykła, że w pierwszej chwili nie można jej uchwycić, piękność, która oniemia, gdy się na nią spojrzy, i budzi niewyjaśnione uczucie czegoś, jak ciche zwątpienie o sobie. Twarz jej jest ukształtowaną podług zasad proporcji, które już od wieków zanikły; takem ją sobie określił, gdym ją znów spostrzegł w duchu przed sobą. I namyślałem się, jaki kamień szlachetny musiałbym wybrać, aby ją w gemmie263 utrwalić i przy tym zachować wyraz artystyczny, choćby tylko co do strony zewnętrznej: granatowoczarny połysk włosów i oczu, który przewyższał wszystko, cokolwiek tylko widziałem. Jak należałoby tę nieziemską szczupłość oblicza zaczarować w gemmie, stosownie do wymagania zmysłów i wizyjności, aby nie wpaść w owo tępe odtwarzanie podobieństwa podług prawideł264 estetyki banalności. Tylko sposobem mozaiki można rozwiązać te zadanie: zrozumiałem to jasno.
Jaki jednakże wybrać materiał? Życie całe przystałoby265 szukać wzajemnej odpowiedniości. Lecz gdzie się podziewa Hillel? Tęskniłem za nim jak za drogim, starym przyjacielem. Rzecz zdumiewająca, jak w ciągu tych kilku dni wrósł mi on w serce, chociaż ściśle biorąc rozmawiałem z nim tylko jeden jedyny raz w życiu.
Ale prawda, listy – jej listy chciałem lepiej ukryć, dla własnego spokoju, gdybym kiedy na dłuższą chwilę wyszedł z domu. Wyjąłem je ze skrzyni, w kasetce będą pewniej schowane. Spośród listów wyślizgnęła się jakaś fotografia, chciałem nie spojrzeć na nią, lecz było już za późno. Złotogłów266 zarzucony na nagie ramiona – zabłysła mi w oczach – tak jak „ją” widziałem po raz pierwszy, gdy uciekła z pracowni Saviolego do mego pokoju. Ból uczułem obłędny. Nie pojmując słów, przeczytałem pod fotografią dedykację i imię:
Twoja Angelina.
––
Angelina!!!
Gdy wymówiłem to imię, zasłona, ukrywająca przede mną moje lata młodzieńcze, rozdarła się nagle od dołu267. Myślałem, że umrę z bólu. Drapałem palcami powietrze i skomliłem – ugryzłem się w rękę. – – Oślepnąć znów, Boże na niebiesiech, daj mi być nadal tą pozorną śmiercią, błagałem. Ból wcisnął mi się w usta. —
Męczarnia! —
Smakowało to dziwnie słodko – jak krew – Angelina!
––
Imię to krążyło w moich żyłach i stało się nieznośną, upiorną tęsknotą. Gwałtownym ruchem zerwałem się i szczękając zębami, zmusiłem wzrok swój, by utkwił w fotografii, aż powoli nad nią zapanuję!
Zapanuję! Jak dzisiaj w nocy nad kartą z taroka268.
––
Nareszcie: kroki? Ludzkie kroki! Przyszedł.
Z radością pobiegłem do drzwi i szarpnąłem je.
Za nimi stał Szemajah Hillel, a za nim – po cichu wyrzucałem sobie, że mnie to rozczarowało: z rudymi baczkami i okrągłymi dziecięcymi oczyma – stary Zwak.
– Ku mojej radości wygląda pan dobrze, mistrzu Pernath – zaczął Hillel.
Chłodne „pan”?
Mróz! Śnieżysty, zabójczy mróz zaległ nagle pokój. Ogłuszony, pół uchem nadsłuchiwałem, co mi plótł zadyszany od wzburzenia Zwak.
– Wiesz pan, że Golem269 znów się ukazał. Niedawno mówiliśmy o tym. Czy wie pan już, mistrzu Pernath? Cała dzielnica żydowska poruszona. Vrieslander sam go widział, Golema, i znów jak zwykle rozpoczęło się to morderstwem —
Słuchałem zdumiony. Morderstwo?
Zwak kiwnął mi:
– To pan nic o tym nie wie? Wszędzie na rogach są porozlepiane olbrzymie wezwania policyjne: zamordowany został gruby Zottman „wolny mularz270”; przypuszczam, że to jest Zottman, dyrektor towarzystwa ubezpieczeń. Lois z tego domu już jest aresztowany. A ruda Rozyna zniknęła bez śladu. – Golem – aż włosy podnoszą się ze strachu.
Nie dałem żadnej odpowiedzi, śledziłem oczy Hillela: dlaczego on się tak przenikliwie na mnie patrzy?
Wstrzymywany uśmiech zadrgał nagle w kątach jego ust.
Zrozumiałem. Miało to dla mnie znaczenie. Z największą chęcią radośnie rzuciłbym mu się na szyję. Nie posiadając się z zachwytu, biegałem bezmyślnie po pokoju. Co najpierw przynieść? Szklanki? Butelkę burgunda271? (Miałem przecie tylko jedną). Cygara? – W końcu znalazłem słowa: „Lecz dlaczegoż panowie nie siadacie!?” Szybko przysunąłem obydwu moim przyjaciołom krzesełka. Zwak zaczął się złościć:
– Dlaczego pan się ciągle śmieje, panie Hillel? Może pan nie wierzy, że Golem straszy? Mnie się zdaje, że pan w ogóle nie wierzy w Golema?
– Nie uwierzyłbym w niego, gdybym go nawet zobaczył przed sobą tutaj w pokoju – odpowiedział spokojnie Hillel ze wzrokiem utkwionym we mnie.
Zrozumiałem dwuznaczność, ukrytą w jego słowach. Zwak, zdziwiony, przerwał picie:
– Czy świadectwo setek ludzi dla pana nic nie znaczy, panie Hillel? – Ale niech pan tylko zaczeka, niech pan pomyśli nad moimi słowami: morderstwo za mordestwem będzie się teraz powtarzało w dzielnicy żydowskiej! Znam to. Golem pociąga za sobą nieprzewidziane skutki.
– Tego rodzaju zdarzenia bynajmniej nie są niczym zadziwiającym – odpowiedział Hillel. Mówił to, chodząc; podszedł do okna i spojrzał w dół na sklepik kramarza. – Gdy silny wiatr wieje, drgają korzenie zarówno słodkie, jak i jadowite.
Zwak mrugnął na mnie wesoło i wskazał głową Hillela.
– Gdyby Rabbi272 zechciał mówić, mógłby nam takie rzeczy opowiedzieć, że aż włosy na głowie by powstawały – dorzucił szeptem.
Szemajah obrócił się.
– Nie jestem Rabbi, chociaż mam prawo używać tego tytułu. Jestem tylko biednym archiwariuszem w żydowskim ratuszu i prowadzę rejestrację żywych i umarłych.
Poczułem w jego mowie jakieś ukryte znaczenie. Właściciel teatru marionetek zdaje się również to wyczuł; zamilkł, długi czas żaden z nas nie odezwał się ani słówkiem.
– Wysłuchaj mnie, Rabbi – przebacz mi, panie Hillel, chciałem powiedzieć – rozpoczął po chwili Zwak, a głos jego brzmiał rażąco poważnie – już od dawna chciałem się pana o coś zapytać.
Pan mi nie odpowie, jeżeli pan nie może lub nie chce —
Szemajah podszedł do stołu i bawił się szklanką od wina i migotaniem jego czerwieni; nie pił; zapewne bronił273 mu tego rytuał żydowski.
– Niech się pan śmiało pyta, panie Zwak.
– – Czy wie pan coś o żydowskiej nauce tajemnej, Kabale274, panie Hillel?
– Bardzo niewiele. —
– Słyszałem, że istnieje dokument, za pomocą którego Kabałę można zrozumieć: tak zwany Zohar275 – —
– Tak, Zohar, księga światłości. —
– A, widzi pan, tam on jest! – drwił Zwak – czy to nie jest wołającą o pomstę do nieba niesprawiedliwością, że pismo, zawierające klucze do zrozumienia Biblii i do szczęścia wiekuistego —
Hillel przerwał mu:
– Niektóre tylko klucze.
– Dobrze, w każdym razie kilka – a więc, że to pismo, wskutek wysokiej ceny i rzadkości, jest dostępne tylko dla bogatych? Że egzystuje, jak mi opowiadano, w jednym jedynym egzemplarzu, który przy tym jeszcze jest schowany w muzeum londyńskim? i napisany do tego po chaldejsku, aramejsku, hebrajsku276 – czy ja wiem zresztą jak? Czy ja miałem na przykład choć raz w życiu sposobność uczyć się tych języków albo pojechać do Londynu?
– Czy wszystkie swoje życzenia wytężał pan tak gorąco do tego celu? – zapytał Hillel z lekką ironią.
– Otwarcie powiedziawszy – nie – odparł Zwak, poniekąd zmieszany.
– Więc nie powinien się pan skarżyć – sucho odpowiedział Hillel – kto nie krzyczy o ducha każdą komórką swej istoty, jak ten, co się dusi, o powietrze, ten nie może przejrzeć tajemnic boskich.
– Pomimo to powinna być wydana książka, zawierająca wszystkie klucze do zagadnień tamtego świata, a nie niektóre tylko – błysnęło mi przez głowę, a ręka moja bawiła się Pagadem277, którego wciąż jeszcze nosiłem w kieszeni. Lecz zanim to pytanie ubrałem w słowa, już je Zwak wypowiedział. Hillel uśmiechnął się zagadkowo!
– Na każde pytanie, które człowiek w duchu zadaje, w tej samej chwili otrzymuje odpowiedź.
– Czy pan rozumie, co on przez to chce powiedzieć? – zwrócił się Zwak do mnie. Nie dałem mu odpowiedzi i wstrzymałem oddech, aby nie uronić żadnego słowa Hillela. Szemajah mówił dalej:
– Całe życie jest to nic innego jak szereg pytań, przeobrażonych w formy, które noszą same w sobie jądro odpowiedzi, oraz szereg odpowiedzi, które płyną brzemienne pytaniami. Jeżeli ktoś co innego w tym widzi – jest głupcem.
Zwak uderzył pięścią w stół!
– Tak, pytania, które za każdym razem inaczej brzmią i odpowiedzi, które każdy inaczej rozumie.
– Właśnie o to się rozchodzi – powiedział Hillel przyjaźnie. – Wszystkich ludzi kurować jedną łyżką jest jedynie przywilejem lekarzy. Pytający otrzymuje tę odpowiedź, która mu jest potrzebna: inaczej stworzenie nie szłoby drogą swojej tęsknoty. Czy pan myśli, że nasze żydowskie pisma są tylko dla jakiegoś widzi mi się pisane wyłącznie spółgłoskami? Każdy wyszukuje sobie skryte samogłoski, które zawierają tylko dla niego określoną myśl – żywe słowo nie powinno zamieniać się w martwy dogmat.
Właściciel teatru marionetek odparł z siłą:
– To są słowa, Rabbi, słowa! Nazwę się Pagad ultimo278, jeżeli będę z tego279 mądry.
Pagad!! —
Słowo to uderzyło we mnie jak piorun. Ze zdziwienia o mało nie upadłem z krzesła. Hillel unikał mego wzroku.
– Pagad ultimo? Kto wie, czy się pan tak rzeczywiście nie nazywa, panie Zwak – uderzyły mnie jak z dalekiej odległości słowa Hillela.
– Nigdy nie można być siebie pewnym. Zresztą ponieważ mówimy właśnie o kartach, panie Zwak, czy gra pan w taroka?
– W taroka? Naturalnie. Od dzieciństwa.
– Dziwi mnie przeto, jak pan mógł się pytać o książkę zawierającą całą Kabałę, jeżeli pan ją miał już tysiące razy w ręku.
– Ja? Miałem w ręku? Ja?
Zwak chwycił się za głowę.
– Tak, pan! Czy panu nigdy nie wpadło na myśl, że tarok ma 22 atuty, właśnie tyle, co alfabet hebrajski liter? Czy nasze czeskie karty nie przedstawiają więcej niż trzeba obrazków, które jawnie są symbolami: głupiec, śmierć, diabeł, sąd ostateczny? Jak głośno, kochany przyjacielu, chciałbyś właściwie, aby ci życie wrzeszczało w ucho swe odpowiedzi? Chociaż pan tego nie potrzebuje wiedzieć, lecz tarok lub tarot znaczy to samo, co żydowskie Tora280 – prawo, albo staroegipskie Tarut – Rozpytywana, a w starożytnym języku Zend281 słowo tarisk – „żądam odpowiedzi”. – Lecz uczeni, zanim to twierdzenie postawią, powinni wiedzieć, że tarok pochodzi z czasów Karola VI282. – I – jak Pagad jest pierwszą kartą w grze, tak człowiek jest pierwszą figurą w swojej książce obrazkowej, swoim własnym sobowtórem: hebrajska litera Alef zbudowana jest w kształcie człowieka, którego jedna ręka wskazuje niebo, druga jest opuszczona na dół, a to ma znaczyć: „Jak jest na górze, tak jest również i na dole; jak jest na dole, tak jest również i na górze”.
– Dlatego też powiedziałem poprzednio: kto wie, czy pan rzeczywiście nazywa się Zwak, a nie „Pagad”.
– Niech pan tego nie wywołuje – Hillel spojrzał przy tym nieznacznie na mnie, ja zaś przeczuwałem, jak pod jego słowami otwierała się otchłań coraz nowych znaczeń – niech pan tego nie wywołuje, panie Zwak! Można się dostać w ciemne przejścia, z których jeszcze nikt, kto nie nosi przy sobie pewnego talizmanu, nie znalazł wyjścia. Podanie mówi, że pewnego razu trzech mężczyzn zstąpiło do państwa ciemności; jeden zwariował, drugi oślepł, tylko trzeci, Rabbi ben Akiba, wrócił zdrów i mówił, że spotkał tam samego siebie. Już niejeden, powie pan, spotykał samego siebie, np. Goethe zazwyczaj na moście283, albo też w przejściu z jednego brzegu rzeki na drugi, spoglądał sam sobie w oczy i nie wariował.
Lecz wtedy było to tylko odzwierciadlenie jego świadomości, a nie prawdziwy sobowtór: nie to, co nazwano tchnieniem kości – „Habal Garmin”, o czym się mówi: „Jak schodził on w grób, nie ulegając zgniliźnie, w swych zwłokach, tak zmartwychwstanie w dzień sądu ostatecznego”. Wzrok Hillela zatapiał się coraz głębiej w moich oczach.
Nasze prababki mówią o nim: mieszka on wysoko ponad ziemią, w izbie bez drzwi, o jednym tylko oknie, skąd porozumienie się z ludźmi jest niepodobieństwem; kto go zdoła oczarować i wysubtelnić, ten będzie samemu sobie dobrym przyjacielem.
Co poza tym tyczy się Taroka, to pan wie wszystko tak dobrze, jak ja: dla każdego gracza karty mają inną wartość, lecz kto odpowiednio zastosuje atuty, ten wygra partię.
Teraz jednak chodźmy, panie Zwak! Chodźmy, wypije pan wszystkie wino mistrzowi Pernathowi, a dla niego samego nic nie zostanie.
Nędza
Śnieżyca srożyła się przed moim oknem. Gwiazdki śniegu ścigały się w szyku bojowym, jak drobni żołnierze w białych, kosmatych płaszczykach – przebiegając w przeciągu minuty jedna za drugą koło okien – wciąż w tym samym kierunku, jak we wspólnej ucieczce przed nadzwyczaj złośliwym przeciwnikiem. Potem naraz zgęściły się przy tej ucieczce, jakby z zagadkowych powodów nabrały wściekłej odwagi, zaszumiały znowu, aż z góry i z dołu nowe armie nieprzyjacielskie napadły na ich skrzydło i wszystko rozproszyły w obłąkanym wirze.
Zdawało mi się, że przeszły miesiące od tego niedawno minionego czasu, w którym przeżywałem te dziwne rzeczy, i gdyby nie dochodziły mnie codziennie po kilka razy coraz to nowe sprzeczne wieści o Golemie284, które kazały mi przeżywać wszystko na nowo, to mógłbym w chwilach zwątpienia podejrzewać, że stałem się ofiarą zamroczenia duszy. Z pstrych arabesek285, w jakie osnuły mnie te zdarzenia, wyłoniło się w jaskrawych barwach to, co mi opowiadał Zwak o dotychczas niewyjaśnionym zamordowaniu tak zwanego „Wolnomularza286”. Nie mogłem dokładnie pojąć, jaki ma z tym związek dziobaty Lois, chociaż trudno mi było się otrząsnąć z mrocznego podejrzenia; prawie bezpośrednio potem, gdy Prokopowi wydawało się, że słyszy pod sztachetą kanału tajemniczy szmer, widzieliśmy chłopaka u „Loisiczka”. Wszelako nie było powodu, by ów krzyk pod ziemią, który mógł być również dobrze złudzeniem zmysłów, uważać za wołanie o pomoc jakiegoś człowieka.
Szerząca się przed moimi oczyma zawierucha śnieżna oślepiła mnie i zacząłem wszystko widzieć w tańczących smugach. Zwróciłem całą swoją uwagą na leżącą przede mną gemmę287. Twarz Miriam, rzuconą na woskowy model, chciałem przenieść na wspaniale błyszczący, błękitnawy selenit288. – Cieszyłem się; był to przyjemny wypadek, że w zapasie swoich minerałów znalazłem coś tak odpowiedniego. Ciemnoczarna macica blendy rogowej289 nadawała kamieniowi prawdziwe światło, a kontury były tak rzetelne, jak gdyby sama natura stworzyła to trwałe odbicie regularnych rysów profilu Miriam.
Początkowo zamierzałem wyryć z tego kruszcu kameę290, przedstawiającą egipskiego boga Ozyrysa291 i wizję Hermafrodyty292 z księgi Ibbur293, którą w każdej chwili mogłem z uderzającą dokładnością w pamięci wywołać, co mnie wielce parło do twórczości, lecz po pierwszych nacięciach znalazłem takie podobieństwo do córki Szemajaha Hillela, że projekt swój zmieniłem.
– Księga Ibbur! —
Wstrząśnięty odłożyłem rylec. Nie do pojęcia, co wdarło się w tym krótkim urywku czasu w moje życie. Jak ktoś co się znalazł nagle w niezmierzonej pustyni, uczułem za jednym ciosem głęboką, bezwzględną samotność, oddzielającą mnie od reszty ludzi.
Czy mógłbym porozmawiać o tym, co przeżyłem, z jakimś przyjacielem – wyłączając Hillela? W cichych godzinach minionych nocy wracało wprawdzie wspomnienie, że całe moje lata młodzieńcze, począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa, męczyła mnie aż do śmiertelnego udręczenia niewypowiedziana żądza dziwów, leżących poza krainą śmiertelnych, lecz spełnienie moich marzeń przyszło jak rozwichrzona burza i stłumiło okrzyk radości mej duszy całym swym ciężarem.
Drżałem przed tą chwilą, w której przyjdę do siebie i wszystko, co się zdarzyło za pełni swego życia, ujmę jako rzeczywistość. Lecz niechaj to jeszcze nie teraz nastąpi. Wpierw spróbować rozkoszy: ujrzeć, jak dochodzi do przejrzystości to, co jest niewypowiedziane. Posiadam to w swojej mocy. Dość mi było tylko przyjść do sypialni i otworzyć kasetkę, w której leży książka Ibbur, dar świata niewidzialnego. Odkąd ta księga tutaj się znajduje, ręka moja dotknęła jej się tylko wtedy, gdy ukrywałem w niej listy Angeliny.
––
Na zewnątrz – tępy odgłos strącanych od wiatru294 mas śniegowych z dachów przerywał głuchą ciszę, poza tym pokrywa śniegowa na chodnikach zagłuszała każdy dźwięk. Chciałem pracować w dalszym ciągu, wtem wzdłuż ulicy zabrzmiały ostre uderzenia podków, aż widać było formalnie sypiące się skry.
Otworzyć okno i wyjrzeć na ulicę było niemożliwe: sople lodu spoiły silne jego brzegi z murem, a szyby były do połowy zamarznięte. Ujrzałem tylko Charouska, stojącego na pozór zupełnie przyjaźnie przy kramarzu Wassertrumie – musieli właśnie rozmawiać ze sobą – spostrzegłem, jak osłupienie, malujące się na ich twarzach, wzrastało; nie mówiąc nic, wlepili wzrok w powóz, którego moje oczy dostrzec nie mogły. Przyszło mi przez myśl, że to mąż Angeliny. – To nie mogła być ona! Własnym ekwipażem295 przyjeżdżać tutaj do mnie – na Koguci Zaułek w oczach wszystkich ludzi! To byłoby szaleństwem. – Lecz co odpowiem jej mężowi, gdyby to był on i znienacka mnie zapytał?
Zaprzeczę, naturalnie zaprzeczę. W mgnieniu oka przedstawiłem sobie wszelkie możliwości: to może być tylko jej mąż. Otrzymał anonimowy list od Wassertruma – że ona tu jest na schadzce i użyła jakiejś wymówki: prawdopodobnie, że zamówiła u mnie jakąś kameę296 lub coś w tym rodzaju.
Wtem – zajadłe stukanie do drzwi – Angelina stanęła przede mną. Nie mogła wymówić ani słowa, lecz wyraz jej twarzy zdradzał wszystko: nie potrzebowała więcej się ukrywać. Pieśń była skończoną. Jednakże coś buntowało się we mnie przeciwko temu wnioskowi. Nie przypuszczałem nawet, aby uczucie, iż jestem w stanie jej dopomóc, miało mnie okłamać. Zaprowadziłem ją do fotela. Nic nie mówiąc, pogłaskałem ją po włosach; ona zaś, śmiertelnie znużona, jak dziecko ukryła głowę na mojej piersi. Słuchaliśmy trzasku palących się w piecu szczap i patrzeliśmy, jak czerwona poświata na palenisku rozżarzała się i gasła, rozżarzała i gasła – rozżarzała i gasła.
––
„Gdzie jest serce z czerwonego kamienia?” – dźwięczało w mej duszy. Zerwałem się; gdzie jestem? Jak długo już ona tu siedzi?
Wypytywałem ją – ostrożnie, powoli, zupełnie wolno, aby nie przebudziła się i abym śledztwem swoim nie uraził bolesnej rany. Urywkami dowiedziałem się, co chciałem wiedzieć i ułożyłem to razem jak mozaikę:
– Mąż pani wie – —?
– Nie, jeszcze nie; wyjechał.
A więc rozchodziło się o życie doktora Saviolego – Charousek odgadł trafnie. A ponieważ rozchodziło się o życie Saviolego, nie zaś jej – przyszła tu. Domyśliłem się, że ona już nie myśli, aby cokolwiek ukrywać. Wassertrum był powtórnie u doktora Saviolego. Groźbą i siłą znalazł sobie drogę aż do łoża chorego. A dalej! Dalej! Czego on chce od niego? Czego chce? ona to na wpół odgadła, na wpół przekonała się: on chce, aby – aby – chce, aby Saviolemu stała się krzywda.
Teraz ona zna również powody dzikiej, nieprzytomnej nienawiści Wassertruma: doktor Savioli doprowadził niegdyś jego syna, okulistę, Wassory'ego do śmierci. Natychmiast, jak błyskawica, wpadła mi myśl; zbiec na dół i wszystko kramarzowi wyjawić; że Charousek zadał cios z zasadzki – a nie Savioli, który był tylko narzędziem. – – „Zdrada! zdrada!” zawyło mi w umyśle – „chcesz więc biednego suchotnika Charouska wydać na łup żądzy zemsty tego łajdaka?” – Rozdarło się to we mnie na krwawiące połowy. – Potem myśl jakaś wypowiedziała mi lodowato i spokojnie rozstrzygnięcie: „Głupcze! w twoim ręku jest wszystko! Starczy, gdy schwycisz pilnik z tego stołu, zbiegniesz na dół i uderzysz nim kramarza w gardło tak, aby koniec wyszedł od strony karku!” Serce moje wydało okrzyk dziękczynny do Boga.
––
Badałem dalej:
– A doktor Savioli?
– Nie ma najmniejszej wątpliwości, że on sam sobie zada śmierć, jeśli ona go nie ocali. Siostry miłosierdzia nie spuszczają go z oczu, uśpiły go morfiną, lecz może nagle się obudzić – może właśnie teraz – i – i – nie, nie, ona musi iść, nie może stracić ani sekundy czasu – ona chce napisać do męża – we wszystkim mu ustąpić – niech on zabierze jej dziecko, lecz Savioli będzie wyratowany, gdyż tym sposobem wytrąciłaby Aronowi z ręki jedyną broń, którą ten posiada i którą grozi. Ona chce tajemnicę sama wyjaśnić, zanim tandeciarz ją zdradzi.
– Tego pani nie zrobi, Angelino! – krzyknąłem, wspomniawszy pilnik, a głos radości odmówił mi posłuszeństwa na myśl o mojej mocy. Angelina chciała się zerwać, zatrzymałem ją siłą. – Jeszcze tylko jedno: niech pani pomyśli nad tym, czy mąż pani uwierzy kramarzowi bez zastrzeżeń?
– Lecz Wassertrum ma dowody, zapewne moje listy i prawdopodobnie moją fotografię – wszystko, co było ukryte w biurku, obok w pracowni.
Listy? fotografie? biurko? – Nie wiedziałem już, co czynię: porwałem Angelinę w objęcia i całowałem ją. W usta, czoło, oczy.
Jej jasne włosy rozpostarły się przed moim wzrokiem, jak złoty welon. Potem trzymałem ją za szczupłe ręce i w przerywanych słowach powiedziałem, że śmiertelny wróg Wassertruma – pewien biedny student czeski listy i inne rzeczy z wielką ostrożnością zabrał, że są one w moim posiadaniu i dobrze utajone. Rzuciła mi się na szyję, śmiała się i przez chwilkę płakała. Całowała mnie. Pobiegła do drzwi. Wróciła raz jeszcze i znów mnie całowała. Potem zniknęła. Stałem jak ogłuszony i wciąż czułem na twarzy oddech jej ust. Słyszałem turkot kół powozu na bruku i wściekły galop podków. Po minucie wszystko ucichło. Jak grób. Również i we mnie.
––
Wtem za mną cicho zaskrzypiały drzwi; w pokoju stał Charousek.
– Wybaczy pan, panie Pernath, długo stukałem, lecz pan zdaje się nie słyszał. – Kiwnąłem tylko głową milcząco.
– Spodziewam się, że pan nie sądzi, jakobym się pogodził z Wassertrumem dlatego, że przed chwilą widział pan, jak z nim rozmawiałem? – Szyderczy uśmiech Charouska mówił mi, że okrutnie sobie zażartował. – A mianowicie, powinien pan wiedzieć, szczęście mi sprzyja; ta kanalia tam na dole chce mnie ująć za serce, mistrzu Pernath. – – To szczególna rzecz, że głos krwi… – dodał cicho, na wpół do siebie. Nie rozumiałem, co chciał przez to powiedzieć i przyjąłem, jak gdybym się przesłyszał. Podniecenie, przez jakie przeszedłem, jeszcze zbyt silnie mną wstrząsało.
– Aron chciał mi podarować palto, mówił wciąż głośno Charousek. – Naturalnie z podziękowaniem nie przyjąłem. Dość mi już gorąco w mojej własnej skórze. A potem wcisnął mi pieniądze.
– Pan je przyjął?! – chciało mi się wyrwać, lecz szybko zatrzymałem język na uwięzi. Na policzkach studenta ukazały się okrągłe czerwone plamy.
– Pieniądze, ma się rozumieć, przyjąłem.
Zakręciło mi się w głowie!
– Przy – przyjął? – zabełkotałem.
– Nigdy nie przypuszczałem, żeby na ziemi można było doznać takiej radości! – Charousek zatrzymał się na chwilę i zrobił minę cudaczną. – Czy to nie jest uczucie wzniosłe: widzieć w gospodarstwie natury ekonomiczny palec „Mateczki Opatrzności”, zarządzający mądrze i przezornie? – Mówił jak pastor297, pobrzękując zarazem pieniędzmi w kieszeni – zaprawdę, uważam za święty obowiązek, aby skarb, powierzany mi przez dobrotliwą rękę, przeznaczyć kiedyś co do halerza298 i feniga299 na cel możliwie najszlachetniejszy.
Czy był pijany? Może oszalał? Charousek zmienił nagle ton:
– W tym właśnie leży szatański komizm, że Wassertrum sam sobie zapłacił za – lekarstwo. Czy pan tego nie spostrzega?
Zamroczyło mnie jakieś przeczucie tego, co się kryje w mowie Charouska i zaczęło mi świtać w jego rozgorączkowanym wzroku.
– Zresztą zostawmy to, mistrzu Pernath. Musimy przedtem załatwić sprawy bieżące. Przed chwilą, ta dama, to była „ona”? Co jej znów przyszło na myśl, aby tutaj zajeżdżać tak jawnie?
Opowiedziałem Charouskowi, co się stało.
– Wassertrum na pewno nie ma żadnych dowodów w ręku – przerwał mi wesoło – gdyż powtórnie nie przeszukiwałby dzisiaj rano pracowni. Zadziwiające, że pan go nie słyszał!? Całą godzinę był sam wewnątrz.
Zadziwiło mnie, skąd Charousek może wiedzieć wszystko tak dokładnie, co mu też powiedziałem.
– Czy mogę? – Dla wyjaśnienia wziął ze stołu papierosa, zapalił go i tłumaczył mi sprawę. – Widzi pan, jeżeli otworzy pan teraz drzwi, to ciąg powietrza, wiejący z klatki schodowej, przyniesie ze sobą stamtąd dym tytoniowy. To jest zapewne jedyne prawo natury, które Wassertrum zna dokładnie i na wszelki wypadek umieścił on w murze frontowym pracowni – jak pan wie, ten dom należy do niego – małą, ukrytą, otwartą framugę: rodzaj wentylacji, a wewnątrz niej czerwoną chorągiewkę. Gdy tylko ktośkolwiek wchodzi do pokoju lub opuszcza go, to znaczy otwiera drzwi, Wassertrum to dostrzega z dołu po silnym trzepotaniu chorągiewki. Jednakże wiem ja również dobrze – dorzucił sucho Charousek – co mam wtedy czynić, i mogę to dokładnie obserwować z nory piwnicznej naprzeciwko, w której łaskawy los wspaniałomyślnie pozwala mi mieszkać. – Milutki żarcik z wentylacją jest wprawdzie patentem czcigodnego patriarchy, lecz również i dla mnie jest to już od lat dostępne.
– Jakąż nadludzką nienawiść musi pan czuć do niego, jeżeli pan czatuje tak na każdy jego krok? A do tego, jak pan mówi, od dawna! dorzuciłem.
– Nienawiść? Charousek zaśmiał się spazmatycznie. Nienawiść? Nienawiść to zbyt słabe wyrażenie. Słowo, które by określało moje uczucie względem niego, musi być dopiero stworzone. – Nienawidzę jego krew.
– Czy pan to rozumie? Węszę, czuję to jak dzikie zwierzę, gdy choć jedna kropla jego krwi płynie w żyłach jakiegoś człowieka – i – zacisnął zęby – to zdarza się „czasami” tutaj w Getcie. – Od wzburzenia niezdolny mówić dalej, podbiegł do okna i zaczął przez nie wyglądać.
Słyszałem, jak tłumił sapanie. Przez chwilę milczeliśmy obaj.
– Halo! Cóż to jest? – zerwał się nagle i natychmiast skinął na mnie. – Prędko, prędko! Czy ma pan lornetkę albo coś w tym rodzaju?
Głuchoniemy Jaromir stał przed wejściem do kramu i o ileśmy się z jego migów mogli domyślić, prosił Wassertruma, aby kupił od niego jakiś mały błyszczący przedmiot, który był na wpół ukryty w ręku chłopca. Wassertrum poskoczył na to jak sęp i cofnął się do swojej jamy. W chwilkę potem wybiegł z powrotem, śmiertelnie blady i porwał Jaromira za piersi: jęli się pasować300 ze sobą zażarcie. – Naraz Wassertrum puścił go i zdawał się rozważać. – Zajadle gryzł swoją górną, zajęczą wargę. Rzucił w naszą stronę śledczym wzrokiem i spokojnie pociągnął Jeromira za rękę do swego sklepu. Czekaliśmy jakiś kwadrans: zdawało się, że handel nie dojdzie do skutku. W końcu głuchoniemy wyszedł z zadowoloną miną i ruszył precz z tandeciarzem.
– Co pan sądzi o tym? – zapytałem. – Zdaje się, że to nic ważnego. Prawdopodobnie biedny chłopak posrebrzył jakiś wyżebrany przedmiot.
Student nie dał mi żadnej odpowiedzi i milcząc usiadł przy drzwiach. Widocznie nie przypisywał tej transakcji żadnego znaczenia, gdyż po przerwie zaczął dalej rozwijać kwestię, na której się zatrzymał:
– Tak. A więc powiedziałem, że nienawidzę jego krew. Niech mi pan przerwie, mistrzu Pernath, gdy będę znów zbyt popędliwy. Chcę traktować rzecz na zimno. Nie mogę trwonić swych najlepszych uczuć. Zresztą później bywa mi czczo301. Człowiek z poczuciem wstydu powinien rozmawiać chłodnymi słowami, a nie z patosem, jak prostytutka – albo poeta. Odkąd świat istnieje, nikomu nie przyszłoby na myśl z żalu „załamywać ręce”, gdyby aktorzy nie stosowali tego gestu jako szczególnie „plastycznego”.
Domyśliłem się, że mówił to jedynie w tym celu, aby zachować spokój wewnętrzny. Nie udawało mu się to bynajmniej. Nerwowo biegał po pokoju, chwytał wszystkie możliwe przedmioty i w roztargnieniu stawiał je z powrotem na miejscu. Potem w jednej chwili wrócił do swego tematu:
– Najmniejszym, mimowolnym ruchem człowieka krew ta zdradza się przede mną.
– Znam dzieci, które są podobne do „niego” i uchodzą za jego dzieci, jednakże nie są one tego samego rodu; złudzić mnie niepodobna. Długie lata nie wiedziałem, że doktor Wassory jest jego synem, lecz ja to, mógłbym powiedzieć, zwęszyłem. Jeszcze jako młody chłopiec, gdy nie mogłem nawet przeczuć, jaki jest stosunek Wassertruma do mnie (jego wzrok przez sekundą spoczął na mnie badawczo), posiadłem ten dar. Kopano mnie nogami, bito, że nie ma chyba miejsca na moim ciele, które by nie wiedziało, co to jest szalony ból – głodzono mnie i pić nie dawano, aż stałem się na wpół niespełna rozumu i pożerałem zbutwiałą ziemię, lecz nigdy nie mogłem nienawidzić tych, którzy mnie dręczyli. Po prostu nie mogłem. Nie było już więcej miejsca we mnie na nienawiść. – Czy pan rozumie? Cała moja istota była nią nasycona. Wassertrum nie uczynił mi nigdy nawet najmniejszej przykrości – chcę przez to powiedzieć, że wtedy, gdy jako ulicznik rozbijałem się po ulicach, nigdy mnie nie uderzył ani nie popchnął, ani nigdy mnie nie zelżył302 – a jednak wszystko, co we mnie wre żądzą zemsty i wściekłością, wyło przeciw niemu. Tylko przeciw niemu.
– Zadziwiające jednak pomimo to, że jako dziecko nigdy nie wypłatałem mu żadnego figla; gdy inni to robili, natychmiast się wycofywałem. Lecz całe godziny mogłem stać w przejściu bramy, ukryty za drzwiami i przez szparę patrzeć nieruchomo w jego twarz, aż od niewytłumaczonego uczucia zemsty czarno mi się robiło w oczach. Przypuszczam, że wtedy właśnie położyłem kamień węgielny tego jasnowidzenia, które budzi się we mnie natychmiast, gdy wchodzę w styczność z istotami, a nawet rzeczami, które są z nim w jakimś związku. Wszystkie jego ruchy, sposób, w jaki nosi chałat303, jak bierze w rękę rzeczy, jak kaszle, jak pije i tysiące innych gestów: wszystkiego tego nieświadomie musiałem nauczyć się na pamięć tak, aby wżarło mi się w duszę, abym wszędzie na pierwszy rzut oka z wszelką pewnością mógł rozpoznać jego dziedziczne ślady.
– Później stawało się to u mnie czasami prawie że manią: wyrzucałem precz niewinne przedmioty, gdyż dręczyła mnie myśl, że może jego ręka się ich dotknęła – inne znowu przypadły mi do serca; kochałem je jak przyjaciół, życzących mu złego.
Charousek na chwilę zamilkł. Ujrzałem, jak nieprzytomny spoglądał w próżnię. Palce jego mechanicznie głaskały pilnik leżący na stole.
– Gdy potem paru litościwych nauczycieli złożyło się dla mnie i studiowałem filozofię i medycynę – gdy przy tym nauczyłem się sam myśleć – wtedy doszedłem powoli do świadomości, co to jest nienawiść.
– Tak głęboko nienawidzieć, jak ja, możemy tylko coś, co jest częścią nas samych. A gdy potem sięgać jąłem304 dalej – powoli dowiedziałem się wszystkiego – czym była moja matka – i – musi być, jeżeli – jeżeli jeszcze żyje – i że moje ciało – odwrócił się, abym nie mógł dojrzeć jego twarzy – jest pełne jego wstrętnej krwi – no tak, Pernath, dlaczego pan ma o tym nie wiedzieć: on jest moim ojcem! – wtedy stało mi się jasnym, gdzie jest źródło – – – – Czasami wydaje mi się, jako tajemniczy jakiś związek z tym wszystkim, fakt, że jestem suchotnikiem305 i muszę pluć krwią: moje ciało broni się przeciwko wszystkiemu, co jest od niego i odwraca się od siebie ze wstrętem.