Kitabı oku: «Tylko grajek»
Tom I
I
Kiedy śniegi już stopnieją, kiedy się lasy znowu zazielenią, wówczas bociany wracają z długiej swojej wędrówki: bawiły one w dalekiej Afryce, piły z wód Nilu, spoczywały na szczytach piramid. Mieszkańcy brzegów Sycylii i włoskiego przylądka Miseno, tysiączne nam opowiadają wieści o bocianach, które corocznie o pewnej porze licznemi gromadami przybywają z za morza i czernią się na spadkach górzystych, aż się raptem uniosą w powietrze, i ulecą, het! daleko, w krainy Północy, ponad śniegi i chmury alpejskie, gdzie gromada na drobniejsze znowu rozdziela się gromadki, a najmniejsza z nich równie jak największa, bez trudu trafia do kraju, z którego wyszła przed pół-rokiem. Oddział-to niekoniecznie najmniej liczny, który leci do małej Danii, a każdy znów pojedynczy bocian zna port do którego zdąża, zna szumiące szczyty lasów i biały komin nad dworkiem wieśniaczym, gdzie czeka na niego dawne gniazdo. Dziwne, tajemnicze ptaki! na waszych grzbietach wjeżdża do kraju wiosna, a lasy nabierają większej zieloności, trawki powabu, powietrze ciepła i jasności!
Taka-to właśnie para powróciła z podróży, a gniazdo jej stało wysoko nad śpichrzem, w przedmieściu miasta Swendborg1. Dwa te ptaki zajęte były pilną pracą, bo znaleziony w rynku blisko trzyłokciowy powróz ze słomy, starały się zanieść do gniazda, potrzebującego widocznie naprawy: usiłowania te zostały dostrzeżone i były teraz przedmiotem rozmowy w domku sąsiednim. Jedyną rzeczą odznaczającą jednego z dwóch mówców, opartego na poręczy otwartego okna, były zawiesiste, ciemne wąsy i granatowa, wojskowa czapka; w izbie zaś siedział na stole mężczyzna, niemniej silnej postawy, na którego ciemnych włosach kaszkiecik żołnierski byłby się lepiej wydał od białej szlafmicy, i któremu zgrabniej byłoby z pałaszem w ręku, aniżeli z igłą, co teraz szybko grała między jego palcami: człowiek za oknem byłto sierżant poblizkiéj załogi; człowiek na stole był majstrem krawieckim. Mały chłopczyna przy drugim oknie aż nosa sobie przypłaszczył, wyglądając przez szybę za bocianami, o których mówili właśnie starsi.
– Zabawne zwierzęta! – rzekł sierżant gładząc sobie wąsy, – ani za całomiesięczną gażę nie podjąłbym się żadnego z nich zabić! Toć one szczęście przynoszą, gdzie sobie budują gniazdo; dlatego też dostały się żydowi.
– Jużto prawda że siedzą nad domem żyda, – odrzekł krawiec, – ale zawsze i nam się cokolwiek z nich dostanie! co roku płacą swoją dziesięcinę, w jednym roku jajko, w drugim pisklę: dziobem, jakby ostrem szydłem, przebijają grzbiet pisklęcia, a potem fora z gniazda! Zresztą, całato komedya patrzeć jak karmią, albo jak przyuczają do lotu swoje młode. Przy karmieniu naprzykład, stare dokazują dziwaczne sztuki; bo stanąwszy prościutko w gnieździe, wyginają w tył długie szyje aż za ogon, tak jak robi kuglarz który wygina się, żeby z za siebie z podłogi podnieść srebrny szeląg. Najprzód tedy wciągają szyję, potem znowu wypychają ją i wyrzucają z niej małe, ładniutkie żabki i ślimaki, któremi częstują swoje młode: ale co nauka latania, to już ze wszystkich jest najpocieszniejszą! Musztra ta odbywa się na dachu, gdzie młode chodzą jakby skoczki na linie, balansują skrzydłami i zaczynają od drobnych skoków, bo jeszcze ciałka ich ciężkie, a pierza nie ze wszystkiem porosły. To też rok rocznie, gdy widzę że już bociany wracają z długiej podróży, tak mi się wydaje, jak gdybym i ja niedawno powrócił z wędrówki, a dawne wspomnienia budzą się we mnie, gdy pomyślę o wysokich górach, na którem się wdrapywał, o wspaniałych miastach, gdzie domy wyglądają jak zamki, o kościołach, w których tyle jest bogactwa co w cesarskim skarbcu. Zapewne, bardzo to pięknie za granicą, – westchnął, – tam największą prawie część roku trwa lato. Jużto z nami Pan Bóg obszedł się jakby z pasierbami! Ale o czémto była mowa? prawda, o bocianach! Nikt jeszcze nie zbadał wszystkich osobliwości, które widzimy w tych ptakach. Zanim odlecą, zbierają się zawsze po rozmaitych miejscach kraju. Widziałem ich przeszło kilkaset pod Kwerndrup i przyznam się, że odbywały kompletną musztrę: najprzód wszystkie razem klekotały dziobami, tak, iż własnego słowa nie można było dosłyszeć; – rozmawiały zapewne o podróży. Po ukończonéj naradzie, raptem największa gromada rzuciła się na kilka pojedynczych, które zakłóła dziobami; – więcej jak pół tuzina legło ich na placu: sąto podobno słabowite i chore, którym sił na daleką drogę nie starczyłoby. Potém cała chmara wzleciała do góry tak dziwnemi obrotami, jak gdyby grajcarek w korku. Niechże nas Bóg zachowa! Jak poszły wysoko, to zdawały się rojem komarów, aż w końcu znikły zupełnie. Żółtka w ich jajach są czerwone jak krew; zaraz widać, że je zniosły słoneczne ptaki, i że w środku leżą młode z gorących krajów południowych.
– Czy i mnie bocian przyniósł z gorącego kraju? – zapytał nagle chłopczyk, który ciągle twarz przyciskał do szyby, lecz jednak uważnie słuchał każdego słowa.
– Ciebie wyłowił ze stawu młyńskiego, – odpowiedział ojciec, – przecież wiesz, że małe dzieci przynoszą ze stawu.
– Ale, – odezwał się chłopczyna, – toć te dzieci nie mają sukien, więc zkądże bocian może wiedzieć, czyto chłopcy, czy dziewczęta?
– Zapewne, dlatego też nieraz się myli, – rzekł sierżant, – bo przynosi nam dziewczynę kiedyśmy się spodziewali chłopca.
– Czy nie przejdziem od bociana do skowronka? – przerwał krawiec i wyjął niebieską butelkę z kredensu, pełnego dzbanków i kubków, wśród których stał pięknie przystrojony posążek Matki Boskiej.
– Matka Boska ślicznie wygląda! – rzekł sierżant i wskazał na figurkę, – czyście to sami zrobili?
– Głowę mam z Austryi, – odpowiedział krawiec, nalewając z flaszki, – ale suknie sam uszyłem: takie rzeczy przypominają mi podróże, kiedym jeszcze był młody. Taką samą figurkę stawiały dzieci na stole przed domem; wokoło paliły się małe świeczki, a dzieci żebrały u przechodzących wołając: „To narodzenie Madonny.” Ale teraz pokażę wam obraz z przemianami, który sam zrobiłem. – To mówiąc, wskazał na źle rysowany, kolorowany obraz w dużych ramach. – Oto doktor Faust w swojej pracowni: po jednej stronie stoi zegar, indexa wskazują dwunastą, po drugiej stronie leży biblia. Pociągnijcie teraz za lewy sznurek! Widzicie, oto zegar przemieni się w biesa, który chce skusić doktora. Teraz pociągnijcie za drugi sznurek, a otworzy się biblia i z ćwiartek wyjdzie anioł ze słowami pokoju. – Jak rzekł, tak się i stało, a przy każdej figurze okazał się zarazem wierszyk z pokusą djabła i z przestrogą anioła. Krawiec pociągnął znów za prawy sznurek, a anioł skrył się w biblii; tylko szatan pozostał z Faustem.
– Co u kaduka! – zawołał sierżant, – czyście to sami wymyślili? Wamby nie być krawcem: wy macie rozum!
– Obraz ułożyłem podług podobnego obrazu, który niegdyś widziałem w Niemczech: mechanikę sam wymyśliłem. Sama historyjka o Fauście czarnoksiężniku także nie jest moją; widywałem ją nieraz w czasie moich podróży w teatrach maryonetek. Anioł wychodził z biblii i przestrzegał doktora, ale zegar przedzierzgnął się w biesa, który otrzymywał władzę nad Faustem, skoro anioł odszedł, a biblia zamknęła się. Tenże Faust miał famulusa, jak go nazywali, który wiedział o całym pakcie i sam już nawet był na złej drodze, z której się jednak zawczasu jeszcze cofnął. Biedny i nędzny występuje w ostatnim akcie, jako stróż nocny w tem mieście, w którem mieszkał doktor; wiedział zaś, że gdy wyśpiewa dwunastą, wówczas przyleci djabeł i porwie dawnego jego pana. Wybiła złowroga godzina, famulus składa ręce na piersiach i: Mości Panowie Gospodarze! woła, westchnąwszy głęboko; ale czy nie mógł, czy nie chciał powiedzieć: Już dwunasta, dość że z cicha tylko szepnął: Na zegarze! A to wszystko na nic się nie przydało, bo ognistą pożogą Faust wyleciał przez okno swego domu.
– Wyście nie stworzeni na to, żeby siedzieć na stole – rzekł sierżant. – Toć i tak żyjecie tylko myślą o marszach i podróżach. Wojsko, tobyto było dla was życie! Naprzód! Marsz! Na ramię broń! Zanim się rok skończy, bylibyście sierżantem.
– A żona i dziecko? – rzekł krawiec. – Chłopak możeby poszedł za mną jako dobosz, a kobieta za markietankę? Toby nie dla nich było życie! Nie, jużto chyba trzeba być wolnym; wtedy cały świat do nas należy. Toćto były czasy, te pięć lat, kiedym był własnym swoim panem! Widzicie, sierżancie, miałem lat dopiero dziewiętnaście; ani ojca nie miałem, ani matki, ani kochanki! Faaborg2 niezłe miasteczko; otóż tamem się urodził, tam wybyłem swój termin! Marya, córka naszego sąsiada, już była dorosłą dziewczyną, kiedy mnie jeszcze nazywano chłopcem; dla tego też wbijałem się w dumę, że ta ładna, słuszna panna, któraby z łatwością była znalazła tylu „dobrych przyjaciół,” ściskała mnie za rękę i filuternie do mnie uśmiechała się. Alem nigdy nawet nie śmiał zamarzyć, żeby Marya mogła zostać moją kochanką! chciałem podróżować, skorobym się tylko wyzwolił na czeladnika; chciałem widzieć ten świat, o którym nieraz czytałem w opisach. Gdy mnie już tedy wyzwolili, zebrałem zaoszczędzonych kilka groszy, związałem tornister i pożegnałem przyjaciół! Otóż w Faaborg, widzicie, tak jest, że kościół stoi na jednym końcu miasta, a wieża na drugim. Przechodząc tedy wieczorem koło wieży, spotkałem Maryą; objęła moję głowę rękami i pocałowała w same usta: mnie się zdawało, że to ogień; nigdy od tej pory pocałunek tak mnie nie przeniknął do wnętrza; byłbym wówczas pragnął, żeby całe miasto na to patrzyło: ale nas było tylko dwoje! Spojrzałem na wieżę: nie ma tam galeryi strażniczéj, oprócz wymalowanej z jednej strony na murze; dwóch także strażaków jakiś malarz postawił tam na niej, w naturalnéj wielkości; toć ich widać jeszcze dzisiaj, choć kolorów nikt już nie odnawia. Jakżebym wówczas był szczęśliwy, gdyby ci strażacy byli żywi, a i tak nie mogłem się wstrzymać, żebym nie krzyknął w duchu: Byliście świadkami, jak mnie ucałowała najpiękniejsza z całego miasta dziewczyna!
– Czyto były już wasze zaręczyny? – zapytał sierżant.
– Ale gdzie tam! Zaczerwieniłem się jak rak, lecz w myśli byłem wesół, a pełen radości zabrałem się do wędrówki! Przez pięć lat podróżowałem od kraju do kraju; natrafiałem na dobrych ludzi i na zacnych majstrów, alem nigdzie miejsca nie zagrzewał.
– Jużto pocałunek Maryi niezawodnie był wam przedsmakiem; dopierożeście dostali apetytu na dziewczęta!
– No, co prawda to prawda! Nie chcę uchodzić za lepszego, aniżelim jest w istocie; ale i to nie kłamię, że kiedym pierwszy raz w obcym kraju uścisnął dziewczynę i dostał od niéj pocałunek, nagle Marya przyszła mi na myśl, a nawet w dziwny sposób! Bo zdawało mi się w tej chwili, jakby patrzyła na mnie i uczułem, że się rumienię aż po same uszy! Nigdy też, choćby ztąd najdalej, nie czułem się w obcym kraju obcym, a częstokroć, kiedym w jakiem mieście przebył kilka tygodni, zdawało mi się, że już dawniej i ciągle tam mieszkałem, żem zawsze znał tych samych wesołych towarzyszy i z niemi śpiewał piosneczki niemieckie. Tylko jeżelim coś takiego zobaczył, co mnie przejmowało do wnętrza, jak np. stary kościół Św. Szczepana w Wiedniu, albo wysokie góry, z obłokami naokoło, a u stóp swych z żyznemi polami, jakby najobfitszym sadem warzywnym, wtenczas stawał mi na myśli Faaborg ze wszystkiemi dawnemi znajomemi; a gdy oczy zachodziły mi łzami nad pięknością tego świata, mimowolnie wspomniałem w duchu wieżę w Faaborg, z wymalowaną galeryą strażniczą i wymalowanych również strażaków, którzy byli świadkami mojego pożegnania z Maryą, i zdawało mi się, jakoby tu dla mnie mogło być jeszcze piękniej, gdyby tylko stała stara wieża, a pod nią Marya w spancerku w kwiaty i z zieloną spodnicą. Alem sobie prędko zaśpiewał piosenkę, a wnet wracała wesołość, i z kamratami znowu wybieraliśmy się na wędrówkę.
– Ależ i tu w domu jest pięknie, – zawołał sierżant.
– Zapewne że i tu pięknie, kiedy kwitną drzewa owocowe, a pola wyglądają jakby mappa różnokolorowa. Ale gdybyście widzieli jak to wygląda z tamtej strony owych gór wysokich i niebieskich; Alpy naprzykład, boć tak je zowią, to istny ogromny ogród: fraszka przy nich cały sad w Glörup, fraszka nawet wszystkie parki królewskie w naszych krajach północnych. Z gór tych wyrąbują marmur, biały jak cukier, a jakie tam wiszą winogrona, duże i jędrne, jakby nasze śliwki! Byłem tam ze trzy lata; nareszcie odebrałem list od ciotecznej siostry z Horne, a na marginesie były te słowa: „Marya się kłania i prosi, żebyś o niej nie zapomniał.” Poznałem rękę Maryi: wtedy jakoś zrobiło mi się dziwnie na sercu; przekonałem się, że to miłość, a odtąd już nie miałem spokojności. Dostałem tęsknoty, zachciało mi się do domu, koniecznie do domu! Nie jednę noc przeszedłem samotną drogą, koło wielkich klasztorów, przez drobne wioseczki, górą i doliną; w końcu mowa duńska obiła się znów o moje uszy, ujrzałem krzyż nad wieżą kościelną w Horne, kurhany pod Faaborgiem: potem poprosiłem o rękę Maryi i otrzymałem ją. Odtąd już nie wędruję! patrzę tylko na bociany, które odlatują w drogę i wracają do domu, a czasem, kiedym nie w humorze, Marya ma już swój sposób rozweselenia mnie. Raz do roku w lecie płyniemy do Thorseng3; toć i to przecież mała podróż, a w dużą wędrówkę, to niech sobie chłopak pójdzie na nią, jak podrośnie: trzeba wam wiedzieć, sierżancie, że w nim nie mało jest życia.
– Za to też dostanie tej wody – odrzekł sierżant i podał mu kieliszek napełniony do połowy. Chłopiec uchwycił go oburącz i wypił jednym tchem, że mu aż łzy stanęły w oczach.
– Otóż i nasza jejmość, – zawołał sierżant, widząc wchodzącą Maryą. Pełna jej kibić i duże ciemne oczy, były jakby stworzone na to, żeby rozkochane serce przyciągnąć z krain południowych. Dosyć ostro spojrzała na męża, i z lekka, choć grzecznie, skłoniła się sierżantowi, który ją poklepał po ramieniu. – Słyszałem całą historyą miłosną, – rzekł, – i całą wędrówkę odbyłem z naszym majstrem.
– A tak, bo nic innego nie ma do roboty – odrzekła sucho i chusteczkę złożyła do komody. – Czemuż tam nie został, jeżeli mu było tak dobrze; Bóg wie po co tu wrócił! Raz mu tutaj za zimno; raz za wiele deszczu! To mu też nieraz i mówię: idź sobie! nikt cię nie trzyma! ja sobie mogę pójść do obowiązku, a dla chłopca też znajdę na kawałek chleba.
– Maryo, – rzekł mąż, – nie na prawdę tak mówisz! Gdybym nie był powrócił, tobyś dziś jeszcze była panną!
– Dziesięciu bym miała za jednego! Może nie wiesz, że syn zagrodnika z Oerebäk koniecznie chciał się żenić ze mną, alem ja była głupia, jak to się często zdarza nam kobietom.
– Nie pożałowałaś tego, Maryo, – rzekł mąż z przymileniem i przyciągnął ją do siebie. Pocałowała go w twarz, rozśmiała się i wyszła do kuchni, gdzie wnet zasmażyły się ryby do małej uczty familijnej.
II
Na prowincyi zwykle każdy dom ma swój ogródek, jakkolwiek nie miał go dom naszego krawca; postarano się tedy o coś w podobnym niby guście, niechby tylko na garść szczypiorku, i w samej rzeczy postawiono na swojem. Byłto, że tak powiem, wiszący ogród północy, na jaki zdobyć się może ubóstwo: duża drewniana skrzynia, napełniona ziemią i stojąca wysoko na dachu, żeby się kaczki do niej nie dostały.
Ile razy potrzebowano z niej co zerwać, wystawiano schodki, które stały w kuchni między półkami a kominem; jeden podtrzymywał je, a drugi właził pod strych, otworzył lukę i wierzchnią częścią ciała sięgał do skrzyni.
To też dopiero było święto dla małego chłopczyka, kiedy się matka jego wybierała na dach; raz nawet pozwoliła mu, trzymając go pod ręce, żeby całkiem wylazł z luki i nogami dotknął się sztucznego ogrodu.
– Nas może równie tyle cieszy to trochę ziemi – mawiała Marya – ile żyda przepyszne jego sady.
– Alebyśmy się z chęcią na nie zgodzili, – odpowiadał krawiec. – Jużto tam w środku ma być pięknie i pełno kwiatów: jakieś rzadkie rośliny, których nie znajdzie w żadnym innym ogrodzie w Swendborgu: w lecie wieczorem, jak wiatr zawieje w tę stronę, czuć nawet woń jaśminów. Nieraz już miałem ochotę przystawić schody do dachu, wleźć ztamtąd w gniazdo bocianie i zajrzeć do ogrodu. Widzisz Maryo, te śliczne topole, które poza dach sam sięgają, dziwne myśli naprowadzają mi do głowy. W lecie, kiedy pełnia na niebie, tak ciemno odbijają od modrego powietrza, zupełnie tak samo, jak ogromne cyprysy we Włoszech. Ile razy, kiedyś ty spała, ja wstawałem i otwierałem okno; otóż jeśli wtenczas dochodził mnie łagodny wietrzyk i wonie jaśminu, wyobrażałem sobie, żem daleko, gdzieś między górami pięknej Italii.
– Czy już znowu pleciesz trzy po trzy? – rzekła Marya i odeszła. Ale mały chłopczyk wytrzeszczył duże oczy na opowiadanie ojcowskie. Jakżeby chętnie i on wraz z bocianami odleciał do cudzych krajów, jakże byłby szczęśliwym, gdyby choć mógł usiąść na gnieździe i zajrzeć w ogród żyda; rzekłby kto, że zawarty tam był dla niego cały świat tajemnic. Tylko w samem domostwie kupca był on kiedyś z matką, właśnie gdy żydzi obchodzili swoje święta kuczek: nigdy też nie zapomniał pysznego sklepienia z sosen i krzaków szparagowych, prześlicznych granatów przed sienią, i białego niekwaszonego chleba. W długie wieczory zimowe ojciec czytywał głośno z Tysiąca i Jednej Nocy, ale własne jego podróże wydawały się chłopcu niemniej cudownemi. Bocian był dla niego jakiemś czarodziejskiem zwierzęciem, jakby ptakiem Skałą, a ogród żyda, którego nigdy nie widział, był mu Hesperyą, mieszkaniem Szeherezady ze złotą fontanną i gadającym smokiem.
Było to w lipcu. Malec bawił się w pustej komórce, stanowiącej granicę między domem a światem jego wyobraźni. W samym kącie obluzowało się kilka cegieł; chłopiec położył się na podłodze i zajrzał przez szpary muru, ale nic więcej nie zobaczył, tylko zielone liście, które w blasku słonecznym zdawały się całkiem przezroczyste. Ze drżącą ręką, jak gdyby szło o zdarcie zasłony z najświętszej jakiej tajemnicy, odważył się na wyciągnięcie jednej cegiełki; inne, co nad nią leżały, poszły za nią: serce jego biło głośno, ale on wstrzymywał oddech i nie śmiał się ruszyć. W kilka minut nabrał znowu odwagi. Otwór już teraz był większy, a i tak jeszcze nie dojrzał nic więcej, tylko kwaterę z truskawkami, która jednak wyobraźni dziecięcej takiem się wydała bogactwem, jak dorosłemu widok najbujniejszych drzew owocowych, których gałęzie pod ciężarem owoców uginają się ku ziemi. Liście truskawek tak były duże i pełne, przez niektóre z nich świeciły promienie słońca, inne znów ciemniejsze ukrywały się w cieniu, a w pośród tej obfitości wisiały dwie wielkie, czerwone jagody, świeże i soczyste: winogrona Kanaanu nie wzniecały zapewne większego pojęcia o żyzności krainy, nad te dwie truskawki. Wprawdzie i pokusę zerwania wzbudził jednocześnie ten widok, ale to było niepodobnem: na dzisiaj wyjęcie jednej cegły dość wielkim już niezawodnie było grzechem.
Nazajutrz popołudniu kamienie jeszcze były nietknięte; zielone liście przed otworem drżały od pociągu wietrzyka, a jagody wisiały tam gdzie wczoraj. Wówczas mała rączka sięgła bojaźliwie i dotknęła się truskawki, choć nie zrywając jej; kiedy zaś po raz drugi zbliżyła się, a palce objęły zieloną łodygę, w tej samej chwili inna dziecinna rączka dotknęła jéj. Chłopiec cofnął swą rękę z takim pośpiechem, że jedna jeszcze cegła wypadła; sam odskoczył na bok i dopiero po kilku pełnych obawy minutach odważył się bliżej przystąpić i wyjrzał przez powiększony otwór.
Dwoje dużych i ciemnych oczków wyjrzało naprzeciw niego; znikły one natychmiast, ale wnet znowu ukazały się. Byłato piękna mała dziewczynka, która patrzyła nań ciekawie, choć w ostrożnem oddaleniu; od razu też poznał w niej Naomi, wnuczkę żyda, od któréj o rok może był starszy. Widział on ją kiedyś stojącą w żółtych, safianowych bucikach, na oknie w domu swego dziadka; te buciki niezatarte na chłopcu uczyniły wrażenie.
Przez długą chwilę dzieci nic nie mówiąc patrzały na siebie.
– Mały chłopczyku, – rzekła Naomi, – mógłbyś tu przyjść do mnie! Wyjm jeszcze parę cegiełek!
Jakby na rozkaz potężnej czarodziejki, dwie cegły zleciały na ziemię.
– Jakże się nazywasz? – zapytała.
– Krystyan, – odpowiedział chłopiec i wsadził głowę w oświecony od słońca i woniejący ogród. Naomi odgarnęła latorośl winną, która ocieniała ścianę; pogrążony w tym widoku stanął, jakby w krainie swoich marzeń.
Człowiek dorosły byłby tu ujrzał tylko mały, ładny i kwitnący ogródek, z mnóstwem rzadkich kwiatów, z winogronami zwieszonemi po murach, z topolami i dwiema akacyami; ale my przejmijmy się tym widokiem, jak się nim przejął wchodzący chłopczyk, a odetchniemy z nim razem silną wonią kwiatów, uczujemy ciepło słońca, jak on podziwiać będziemy przepych niezmierzonego szczęścia i bogactwa.
Na ścianach wiły się cudnym kobiercem bujne szerokolistne winogrona, woniejące kapryfolie, czerwone i niebieskie konwolwule. Krzaczek centyfolii półksiężycem okalał najpyszniejsze lewkonie, wielkości i rozmaitości kolorów nadzwyczajnej, począwszy od najciemniejszego granatu aż do śnieżnej białości; woń ich zdawała się przewyższać wszystkie inne. Pod topolą, na któréj wiły się mocne liście ciemnozielonego bluszczu, stała mała Naomi, z rozumnemi oczkami i ciemną cerą, dowodzącą wschodniego pochodzenia; ale krew świeżo i pięknie przeglądała przez pełne policzki, kruczemi splotami ocienione. Ciemna sukienka, czarno przepasana, odziewała drobną, kształtną kibić.
Zaprowadziła go do ławki pod akacyą, gdzie w gęstych gromadkach wisiały bladoróżowe kwiatki. Dzieci raczyły się najpiękniejszemi truskawkami. Chłopiec obejrzał się, porwany wirem jakiegoś hesperycznego świata, który mu się wydawał tak dalekim od rodzicielskiej komnaty; wtem na górze zastukał bocian, on zaś poznał gniazdo i stojące w niem pisklęta, które zdawały się wlepiać w niego swoje rozumne oczy. Wówczas pomyślał o małym dworku swego ojca, o skrzyni z szczypiorkiem na dachu, i zdziwił się, że to wszystko jest tak blizko. Jeden tylko bocian patrzał jednocześnie na oba jego światy.
Teraz Naomi wzięła go za rękę i poszli do małej altany, w której pomieścić się mogły tylko cztery osoby, ale która dzieciom zdawała się wielką salą; toć wyobraźni dziecięcej dosyć patyczkiem rysować po piasku, a utworzy zamki ze sklepionemi komnatami.
Jedyne okno z ciemnoczerwonemi szybami, rzucało dziwne światło na ciemne obicia, na których zwierzęta, ptaki i kwiaty łączyły sie z sobą w fantastycznych liniach; pod kopułą wisiało strusie jajko, które od czerwonego światła nabierało jakiejś dziwnej barwy ognistej. Naomi wskazała na okno, Krystyan przystąpił i wszystko na dworze ukazało się w jakiemś dzikiem oświetleniu; mimowolnie przypomniał sobie płonącą górę, o której mu rozpowiadał jego ojciec. Wszędzie naokoło blask łuny; każdy krzaczek i kwiatek w płomieniach; obłoki zdawały się ogniem w ognistej atmosferze: nawet bocian, gniazdo i młode stały w ogniu.
– Pali się! – krzyknął Krystyan, lecz Naomi zaśmiała się i klasnęła w drobniutkie rączki. Skoro dzieci znów drzwi otworzyły, wszystko powróciło do świeżej, zielonej barwy, nawet z pozoru silniejszej jeszcze, aniżeli gdy poprzednio stały w ogrodzie. Była znowu taż sama rozmaitość kolorów kwiatowych, a bocian stał znowu w gnieździe biały, na czerwonych, długich szczudłach.
– Bawmy się w przedawanie pieniędzy! – zawołała mała Naomi, przeciągając źdźbło słomy przez listek, co miało wyobrażać szalki: żółte, czerwone i niebieskie listki, były niby pieniędzmi.
– Czerwone najdroższe, – rzekła. – Ty będziesz kupował, aleś i ty powinien dać mi coś za to! to będą fanty. Możesz mi dać twoje usta! My się tylko bawimy, ja na prawdę ich nie wezmę! Dasz mi twoje oczy!
Dziewczynka rączką niby sięgała po jedno i po drugie, a Krystyanowi dawała czerwone i niebieskie listki: nigdy jeszcze w życiu swojem tak pięknie się nie bawił.
– Mój ty Boże! toś ty tutaj, Krystyanie! – zawołała Marya, wścibiając do połowy głowę przez otwór w murze, którym dzieci przed chwilą się zeszły.
Przestraszony puścił rękę Naomi, pogubił tak drogo nabyte listki kwiatów i znikł co prędzej tym samym otworem, którym przyszedł. Na przyjęcie spotkało go kilka porządnych cięgów przez plecy; cegły ułożono na powrót, jak można było najlepiej, i najsurowiej zabroniono podobnych kawałków, jak je nazywała Marya, choć i jej niekoniecznie pilno szła robota około naprawy wyłomu, bo przypatrywała się ogrodowi i zerwała nawet kilka najbliższych truskawek, których widok był dla niej zbyt nęcącym.
Nazajutrz od strony ogrodu otwór w murze zabity był deskami; musiała zapewne Naomi rozpowiedzieć cóś o dziwnych odwiedzinach. Napróżno Krystyan przyciskał do desek cegiełki, nawet się więcej jeszcze ośmielił i zastukał: wchód do pięknej krainy kwiatów na zawsze był zamknięty!
Przed oczami stawał mu ciągle cały przepych wspaniałego przybytku, drzewa i kwiaty, czerwone szyby i śliczna Naomi. O nich też myślał wieczorem, aż dopóki niewinny sen nie spadł na jego powieki.