Kitabı oku: «Quo vadis», sayfa 40
Inaczej przybyć nie mogę.
A tymczasem niech wam Sycylia zmieni się w ogród Hesperyd, niech polne, leśne i źródlane boginki sypią wam kwiaty po drodze, a po wszystkich akantach w kolumnach waszego domu niech gnieżdżą się białe gołębie.”
Rozdział siedemdziesiąty czwarty
Jakoż Petroniusz nie mylił się. W dwa dni później młody Nerwa, zawsze mu życzliwy i oddany, przysłał do Cumae swego wyzwoleńca z wiadomościami o wszystkim, co działo się na dworze cezara. Zguba Petroniusza była już postanowiona. Nazajutrz wieczór zamierzano wysłać do niego centuriona z rozkazem, aby zatrzymał się w Cumae i czekał tam dalszych rozporządzeń. Następny posłaniec, wyprawiony w kilka dni później, miał przynieść mu wyrok śmierci.
Petroniusz wysłuchał wieści wyzwoleńca z niezmąconą pogodą, po czym rzekł:
— Zaniesiesz swemu panu jedną z waz moich, którą ci wręczę przed drogą. Powiedz mu też ode mnie, że mu dziękuję z całej duszy, gdyż w ten sposób będę mógł uprzedzić wyrok.
I nagle począł się śmiać jak człowiek, który wpadłszy na doskonałą myśl cieszy się z góry jej wykonaniem.
A tegoż jeszcze wieczora jego niewolnicy rozbiegli się zapraszając wszystkich bawiących w Cumae augustianów i wszystkie augustianki na ucztę do wspaniałej willi arbitra elegancji.
On zaś sam pisał w godzinach popołudniowych w bibliotece, po czym wziął kąpiel, po której kazał się ubrać westyplikom, i świetny, strojny, podobny do bogów, zaszedł do triclinium, by rzucić okiem znawcy na przygotowania, a następnie do ogrodów, gdzie pacholęta i młode Greczynki z wysp wiły z róż wieńce do wieczerzy.
Na twarzy jego nie było widać najmniejszej troski. Służba poznała tylko z tego, że uczta będzie czymś nadzwyczajnym, iż rozkazał dać niezwykłe nagrody tym, z których był zadowolony, zaś lekką chłostę wszystkim, których robota nie przypadła mu do smaku lub którzy przedtem jeszcze zasłużyli na naganę i karę. Cytarzystom i śpiewakom polecił z góry hojnie zapłacić, a w końcu siadłszy w ogrodzie pod bukiem, przez którego liście przedzierały się promienie słoneczne pstrząc ziemię jasnymi plamami, wezwał do siebie Eunice.
Przyszła, ubrana biało, z gałązką mirtu na włosach, cudna jak Charyta, on zaś posadził ją koło siebie i lekko dotknąwszy palcami jej skroni począł patrzeć na nią z takim rozmiłowaniem, z jakim znawca patrzy na boski posąg, który wyszedł spod dłuta mistrza.
— Eunice — rzekł do niej — czy ty wiesz, że od dawna już nie jesteś niewolnicą?
A ona podniosła na niego swoje spokojne, błękitne jak niebo oczy i poczęła zaprzeczać ruchem głowy.
— Jestem, panie, zawsze — odrzekła.
— Lecz może tego nie wiesz — mówił dalej Petroniusz — że ta willa i ci niewolnicy, którzy tam wiją wieńce, i wszystko, co w niej jest, i pola, i stada należą od dziś do ciebie.
Eunice usłyszawszy to odsunęła się nagle od niego i głosem, w którym zabrzmiał nagły niepokój, zapytała:
— Czemu mi to mówisz, panie?
Następnie zbliżyła się znów i poczęła patrzeć na niego, mrugając z przerażenia oczyma. Po chwili twarz jej stała się blada jak płótno, on zaś uśmiechał się ciągle i wreszcie rzekł jedno tylko słowo:
— Tak!
Nastała chwila milczenia, tylko lekki powiew poruszał liśćmi buku.
Petroniusz mógł istotnie sądzić, że ma przed sobą posąg wykuty z białego marmuru.
— Eunice! — rzekł — Chcę umrzeć pogodnie.
A dziewczyna, spojrzawszy nań z rozdzierającym uśmiechem, wyszeptała:
— Słucham cię, panie.
Wieczorem goście, którzy bywali już nieraz na ucztach Petroniusza i wiedzieli, że w porównaniu z nimi nawet uczty cezara wydają się nudne i barbarzyńskie, poczęli się schodzić tłumnie, nikomu zaś ani przez myśl nie przeszło, by to miał być „symposion”480 ostatni. Wielu wiedziało wprawdzie, że nad wykwintnym arbitrem zawisły chmury niechęci cezara, ale zdarzało się już to tyle razy i tyle razy Petroniusz umiał je rozproszyć jakimś jednym zręcznym postępkiem lub jednym śmiałym słowem, że naprawdę nikt nie przypuszczał, by miało mu grozić poważne niebezpieczeństwo. Jego wesoła twarz i zwykły niedbały uśmiech utwierdziły do reszty wszystkich w tym mniemaniu. Śliczna Eunice, której powiedział, że chce umrzeć pogodnie, a dla której każde jego słowo było jakby słowem wyroczni, miała w boskich rysach spokój zupełny i jakieś dziwne światła w źrenicach, które można było za radość poczytać. We drzwiach triclinium pacholęta z włosami w złotych siatkach kładły wieńce z róż na głowy przybyłych, ostrzegając ich zarazem wedle zwyczaju, by przestępowali próg prawą nogą. W sali rozchodził się lekki zapach fiołków; światła płonęły w różnokolorowych szkłach aleksandryjskich. Przy ławach stały greckie dziewczątka, mające zwilżać woniami stopy gości. Pod ścianami cytrzyści i śpiewacy ateńscy czekali znaku swego chorowoda481.
Nakrycie stołu jaśniało przepychem, lecz przepych ów nie raził, nie ciążył nikomu i zdawał się sam przez się wykwitać. Wesołość i swoboda rozlewały się wraz z wonią fiołków po sali. Goście, wchodząc tu, czuli, że nie zawiśnie nad nimi ni przymus, ni groźba, jak to bywało u cezara, gdzie nie dość górne lub nawet nie dość trafne pochwały śpiewu lub wierszy można było życiem przypłacić. Wraz też, na widok świateł, bluszczowych kruż, win lodowaciejących w śniegowej pościeli i wyszukanych potraw, rozochociły się serca biesiadników. Rozmowy poczęły brzęczeć raźnie, jak brzęczy rój pszczół nad okrytą kwiatami jabłonią. Czasem tylko przerywał je wybuch wesołego śmiechu, czasem szmer pochwał, czasem zbyt głośny pocałunek, złożony na białym ramieniu.
Goście, pijąc wino, strącali z czasz po kilka kropel bogom nieśmiertelnym, by zjednać ich opiekę i przychylność dla gospodarza. Nic to, że wielu nie wierzyło w bogów. Tak kazał obyczaj i przesąd. Petroniusz, leżąc obok Eunice, rozmawiał o nowinach rzymskich, o najnowszych rozwodach, o miłości, miłostkach, o wyścigach, o Spikulusie, który w ostatnich czasach wsławił się na arenie, i o najnowszych książkach, jakie ukazały się u Atraktusa i Sozjuszów. Strząsając wino mówił, że strząsa tylko na cześć Pani Cypryjskiej, która jest starszą i większą od wszystkich bogów, jedynie nieśmiertelną, trwałą, władnącą.
Rozmowa jego była jak promień słońca, który coraz to inny przedmiot oświeca, lub jak letni powiew, który porusza kwiaty w ogrodzie. Wreszcie skinął na chorowoda i na ten znak zabrzękły lekko cytry, młode zaś głosy ozwały się im do wtóru. Potem tancerki z Kos, rodaczki Eunice, poczęły migotać spod przezroczystych osłon różowymi ciałami. W końcu egipski wróżbita począł przepowiadać gościom przyszłość z ruchu tęczowych dorad482, zamkniętych w kryształowym naczyniu.
Lecz gdy już tych zabaw mieli do syta, Petroniusz uniósł się nieco na swym syryjskim wezgłowiu i rzekł z niechcenia:
— Przyjaciele! Wybaczcie mi, że na uczcie z prośbą do was wystąpię: oto niech każdy przyjmie ode mnie w darze tę czarę, z której najpierwej strząsnął na cześć bogów i na pomyślność moją.
Czary Petroniusza lśniły od złota, klejnotów i rzeźb mistrzowskich, więc jakkolwiek rozdawanie podarków było rzeczą zwykłą w Rzymie, radość zalała serca biesiadników. Jedni poczęli mu dziękować i sławić go głośno; drudzy mówili, że nawet sam Jowisz nie uczcił nigdy bogów w Olimpie darem podobnym; byli na koniec i tacy, którzy wahali się z przyjęciem, tak rzecz przechodziła miarę powszednią.
On zaś podniósł w górę krużę mirreńską, do tęczy z blasku podobną i wprost bezcenną, po czym rzekł:
— A oto jest ta, z której ulałem na cześć Pani Cypryjskiej. Niechaj jej odtąd niczyje usta nie dotkną i niechaj żadne ręce na cześć innej bogini z niej nie uleją.
I rzucił kosztowne naczynie na posypaną liliowymi kwiatami szafranu posadzkę, a gdy rozbiło się w drobne szczątki, rzekł widząc naokół zdumione spojrzenia:
— Drodzy, weselcie się, zamiast zdumiewać. Starość, bezsilność smutni to towarzysze ostatnich lat życia. Ale ja wam dam dobry przykład i dobrą radę: można, widzicie, na nich nie czekać i nim nadejdą, odejść dobrowolnie, jak ja odchodzę.
— Co chcesz uczynić? — spytało z niepokojem kilka głosów.
— Chcę się weselić, pić wino, słuchać muzyki, patrzeć na te oto boskie kształty, które obok mnie widzicie, a potem zasnąć z uwieńczoną głową. Już pożegnałem się z cezarem i czy chcecie posłuchać, com mu na pożegnanie napisał?
To rzekłszy wydobył spod purpurowego wezgłowia list i począł czytać, co następuje:
„Wiem, o cezarze, że wyglądasz z niecierpliwością mego przybycia i że twoje wierne serce przyjaciela tęskni dniami i nocami za mną. Wiem, że obsypałbyś mnie darami, powierzył mi prefekturę pretorii, a Tygellinowi kazał być tym, do czego stworzyli go bogowie: dozorcą mułów w tych twoich ziemiach, któreś po otruciu Domicji odziedziczył. Wybacz mi jednak, bo oto przysięgam ci na Hades, a w nim na cienie twej matki, żony, brata i Seneki, że przybyć do ciebie nie mogę. Życie jest wielkim skarbem, mój drogi, jam zaś z owego skarbu umiał najcenniejsze wybierać klejnoty. Lecz w życiu są także rzeczy, których już dłużej znieść nie potrafię. Och, nie myśl, proszę, że mnie zraziło to, iżeś zabił matkę i żonę, i brata, iżeś spalił Rzym i wysłał do Erebu wszystkich uczciwych ludzi w twym państwie. Nie, mój prawnuku Kronosa. Śmierć jest udziałem ludzkiego pogłowia, po tobie zaś innych postępków nie było się można spodziewać. Ale kaleczyć sobie uszy jeszcze przez lata całe twoim śpiewem, widzieć twe domicjuszowskie cienkie nogi, miotane tańcem pirrejskim, słuchać twej gry, twej deklamacji i twoich poematów, biedny poeto z przedmieścia, oto co przewyższyło moje siły i wzbudziło do śmierci ochotę. Rzym zatyka uszy słuchając ciebie, świat cię wyśmiewa, ja zaś dłużej już za ciebie płonić się nie chcę, nie mogę. Wycie Cerbera, mój miły, choćby do twego śpiewu podobne, mniej będzie dla mnie dotkliwe, bom nie był mu nigdy przyjacielem i za głos jego wstydzić się nie mam obowiązku. Bądź zdrów, lecz nie śpiewaj, zabijaj, lecz nie pisz wierszy, truj, lecz nie tańcz, podpalaj, lecz nie graj na cytrze, tego ci życzy i tę ostatnią przyjacielską radę posyła ci Arbiter elegantiae.”
Biesiadnicy struchleli, wiedzieli bowiem, że gdyby Nero państwo utracił, cios byłby dla niego mniej okrutnym. Zrozumieli też, że człowiek, który taki list napisał, musi umrzeć, a przy tym ich samych obleciał strach blady, że takiego listu słuchali.
Lecz Petroniusz rozśmiał się tak szczerym i wesołym śmiechem, jakby o najniewinniejszy żart chodziło, po czym powiódł oczyma po obecnych i ozwał się:
— Weselcie się i odpędźcie daleko trwogę. Nikt nie potrzebuje się chwalić, że tego listu wysłuchał, ja zaś pochwalę się nim chyba Charonowi w chwili przeprawy.
Po czym skinął na Greka lekarza i wyciągnął doń ramię. Biegły Grek w mgnieniu oka przewiązał je złotą przepaską i otworzył żyłę na zgięciu ręki. Krew trysnęła na wezgłowie i oblała Eunice, która podparłszy głowę Petroniusza pochyliła się nad nim i rzekła:
— Panie, czyś ty myślał, że ja cię opuszczę? Gdyby bogowie chcieli mi dać nieśmiertelność, a cezar władzę nad światem, poszłabym jeszcze za tobą.
Petroniusz uśmiechnął się, podniósł się nieco, dotknął ustami jej ust i odpowiedział:
— Pójdź ze mną.
Potem zaś dodał:
— Tyś mnie naprawdę kochała, boska moja!...
A ona wyciągnęła ku lekarzowi swe różane ramię i po chwili krew jej poczęła się zlewać i łączyć z jego krwią.
Lecz on dał znak chorowodowi i znów ozwały się cytry i głosy, śpiewano naprzód Harmodiosa, a potem zabrzmiała pieśń Anakreonta, w której poeta skarży się, że znalazł raz pod drzwiami zziębłe i zapłakane dziecko Afrodyty: zabrał je, ogrzał, wysuszył skrzydełka, a ono, niewdzięczne, przeszyło mu za nagrodę serce swym grotem i odtąd opuściła go spokojność...
Oni zaś wsparci o siebie, piękni jak dwa bóstwa, słuchali uśmiechając się i blednąc. Petroniusz po skończonej pieśni polecił roznosić dalej wino i potrawy, potem zaczął rozmawiać z siedzącymi w pobliżu biesiadnikami o rzeczach błahych, ale miłych, o jakich zwykle rozmawiano przy ucztach. Wreszcie przywołał Greka, by mu podwiązał na chwilę żyły, albowiem mówił, że morzy go sen i chciałby jeszcze oddać się Hypnosowi, zanim Tanatos uśpi go na zawsze.
Jakoż usnął. Gdy się rozbudził, głowa dziewczyny leżała już, podobna do białego kwiatu, na jego piersiach. Wówczas oparł ją na wezgłowiu, by się jej raz jeszcze przypatrzeć. Za czym znowu rozwiązano mu żyły.
Śpiewacy na jego skinienie zanucili nową pieśń Anakreonta, a cytry towarzyszyły im cicho, tak aby słów nie zagłuszać. Petroniusz bladł coraz bardziej, gdy jednak ostatnie dźwięki umilkły, zwrócił się raz jeszcze do biesiadników i rzekł:
— Przyjaciele, przyznajcie, że razem z nami ginie...
Lecz nie mógł dokończyć; ramię jego objęło ostatnim ruchem Eunice, po czym głowa opadła mu na wezgłowie — i umarł.
Biesiadnicy jednak patrząc na te dwa białe ciała, podobne do cudnych posągów, zrozumieli dobrze, że z nimi razem ginie to, co jedynie jeszcze pozostało ich światu, to jest jego poezja i piękność.
Epilog
Początkowo bunt legii galijskich pod wodzą Windeksa nie zdawał się być zbyt groźnym. Cezar miał dopiero trzydziesty pierwszy rok życia i nikt nie śmiał się spodziewać, by świat wnet już miał być wolny od duszącej go zmory. Wspomniano, że wśród legii nieraz już, jeszcze za dawniejszych panowań, przychodziło do rozruchów, które jednak mijały nie pociągając za sobą zmiany panowań. Tak za Tyberiusza Drusus uśmierzył bunt legii panońskich, a Germanikus nadreńskich. „Któż by zresztą — mówili ludzie — mógł objąć po Neronie panowanie, gdy wszyscy niemal potomkowie boskiego Augusta wyginęli za jego rządów?” Inni, patrząc na kolosy wyobrażające go jako Herkulesa, mimo woli wyobrażali sobie, że żadna siła takiej potęgi nie złamie. Byli i tacy, którzy od czasu jak wyjechał do Achai, tęsknili po nim, albowiem Helius i Politetes, którym zostawił rządy Rzymu i Italii, rządzili jeszcze krwawiej od niego.
Nikt nie był pewny życia i mienia. Prawo przestało bronić. Zagasła godność ludzka i cnota, rozluźniły się węzły rodzinne, a znikczemniałe serca nie śmiały dopuścić nawet nadziei. Z Grecji dochodziły echa o niesłychanych tryumfach cezara, o tysiącach koron, które zdobył, i tysiącach współzawodników, których pokonał. Świat wydawał się jedną orgią, krwawą i błazeńską, lecz zarazem wszczepiło się mniemanie, że przyszedł kres cnocie i rzeczom poważnym, że nadszedł czas tańca, muzyki, rozpusty, krwi i że odtąd tak płynąć już musi życie. Sam cezar, któremu bunt otwierał drogę do nowych łupiestw, niewiele się troszczył o zbuntowane legie i Windeksa, a nawet często radość swoją z tego powodu wypowiadał. Z Achai nie chciał też wyjeżdżać i dopiero gdy Helius doniósł mu, że dalsza zwłoka może go o utratę państwa przyprawić, wyruszył do Neapolu.
Tam znów grał i śpiewał, puszczając mimo uszu wieści o coraz groźniejszym przebiegu zdarzeń. Próżno Tygellinus tłumaczył mu, że dawne bunty legionów nie miały wodza, teraz zaś stoi na czele mąż z dawnych królów akwitańskich pochodzący, a przy tym wojownik sławny i doświadczony. „Tu — odpowiadał Neron — słuchają mnie Grecy, którzy sami jedni słuchać umieją i sami jedni godni są mego śpiewu.” Mówił, że pierwszym jego obowiązkiem jest sztuka i sława. Lecz gdy wreszcie doszła go wieść, że Windeks ogłosił go lichym artystą, zerwał się i wyjechał do Rzymu. Rany zadane mu przez Petroniusza, które zagoił pobyt w Grecji, otwarły się w jego sercu na nowo i chciał u senatu szukać sprawiedliwości za krzywdę tak niesłychaną.
Po drodze ujrzawszy grupę, odlaną z brązu, przedstawiającą wojownika Gala obalonego przez rzymskiego rycerza, poczytał to za dobrą wróżbę i odtąd, jeśli wspominał zbuntowane legie i Windeksa, to jedynie dlatego, by się z nich naśmiewać. Wjazd jego do miasta zgasił wszystko, co dotąd widziano. Wjechał na tym samym wozie, na którym niegdyś August odbywał triumf. Zburzono jeden łuk cyrku, by otworzyć wejście pochodowi. Senat, rycerze i nieprzejrzane tłumy wyległy na jego spotkanie. Mury drżały od okrzyków: „Witaj, Auguście, witaj, Herkulesie! Witaj, boski, jedyny, olimpijski, pytyjski, nieśmiertelny!” Za nim niesiono zdobyte wieńce, nazwy miast, w których tryumfował i wypisane na tablicach imiona mistrzów, których pokonał. Nero sam był upojony i pytał ze wzruszeniem otaczających go augustianów, czym był tryumf Cezara przy jego tryumfie? Myśl, by ktokolwiek ze śmiertelnych śmiał podnieść rękę na takiego mistrza-półboga, nie chciała mu się w głowie pomieścić. Czuł się istotnie olimpijskim i przez to samo bezpiecznym. Zapał i szaleństwo tłumów podniecały szał jego własny. Jakoż mogło się wydawać w dniu tego tryumfu, że nie tylko cezar i miasto, ale świat cały stracił zmysły.
Pod kwiatami i stosami wieńców nie umiał nikt dojrzeć przepaści. Tegoż jednak jeszcze wieczora kolumny i mury świątyń pokryły się napisami, w których wytykano zbrodnie cezara, grożono mu bliską pomstą i wyśmiewano go jako artystę. Z ust do ust przechodziło zdanie: „Póty śpiewał, dopóki kogutów (gallos) nie zbudził.” Trwożne wieści poczęły obiegać miasto i rosły do potwornych rozmiarów. Niepokój ogarnął augustianów. Ludzie w niepewności, co przyszłość pokaże, nie śmieli wypowiadać życzeń nadziei, nie śmieli niemal czuć i myśleć!
On zaś żył dalej tylko teatrem i muzyką. Zajmowały go nowo wynalezione instrumenty muzyczne i nowy organ wodny, z którym czyniono próby na Palatynie. W zdziecinniałym i niezdolnym do jednej rady lub czynu umyśle wyobrażał sobie, iż daleko sięgające w przyszłość zamiary przedstawień i widowisk odwrócą tym samym niebezpieczeństwo. Najbliżsi widząc, że zamiast starać się o środki i wojsko, stara się jedynie o wyrażenia trafnie malujące grozę, poczęli tracić głowy. Inni atoli mniemali, że tylko zagłusza siebie i drugich cytatami, mając w duszy trwogę i niepokój. Jakoż postępki jego stały się gorączkowe. Co dzień tysiące innych zamiarów przelatywało mu przez głowę. Chwilami zrywał się, by przeciw niebezpieczeństwu wybieżeć, kazał pakować na wozy cytry i lutnie, zbroić młode niewolnice jako amazonki, a zarazem ściągać legie ze Wschodu. Czasem znów myślał, że nie wojną, ale śpiewem skończy bunt galijskich legii. I uśmiechała mu się dusza do tego widowiska, które miało nastąpić po przejednaniu pieśnią żołnierzy: Oto legioniści otoczą go ze łzami w oczach, on zaś zanuci im epinicium483, po którym złota epoka pocznie się dla niego i Rzymu. Czasem znów wołał o krew; czasem oświadczał, że poprzestanie na wielkorządztwie w Egipcie; wspominał wróżbitów, którzy przepowiadali mu panowanie w Jeruzalem, albo rozczulał się myślą, że jako wędrowny śpiewak będzie zarabiał na chleb powszedni, a miasta i kraje uczczą w nim już nie cezara, pana ziemskiego okręgu, ale pieśniarza, jakiego nie wydała dotąd ludzkość.
I tak rzucał się, szalał, grał, śpiewał, zmieniał zamiary, zmieniał cytaty, zmieniał życie swoje i świata w jakiś sen niedorzeczny, fantastyczny i straszny zarazem, we wrzaskliwą hecę, złożoną z nadętych wyrażeń, lichych wierszy, jęków, łez i krwi, a tymczasem chmura na Zachodzie rosła i potężniała z dniem każdym. Miara była przebrana, błazeńska komedia miała się widocznie ku końcowi.
Gdy wieści o Galbie i przyłączeniu się Hiszpanii do buntu doszły do jego uszu, wpadł w wściekłość i szał. Podruzgotał czary, przewrócił stół przy uczcie i wydał rozkazy, których ni Helius, ni sam Tygellin nie śmieli wykonać. Wymordować Galów zamieszkałych w Rzymie, potem podpalić jeszcze raz miasto, wypuścić zwierzęta z arenariów, a stolicę przenieść do Aleksandrii wydało mu się dziełem wielkim, zdumiewającym i łatwym. Ale już dni wszechmocy jego minęły i nawet wspólnicy dawnych zbrodni poczęli nań patrzeć jak na szaleńca.
Śmierć Windeksa i niezgoda zbuntowanych legii zdawały się jednak znów przechylać szalę na jego stronę. Już nowe uczty, nowe tryumfy i nowe wyroki zapowiedziane były w Rzymie, gdy pewnej nocy z obozu pretorianów przybył na spienionym koniu goniec donosząc, że w samym mieście żołnierze podnieśli chorągiew buntu i okrzyknęli Galbę cezarem.
Cezar spał w chwili przybycia gońca, lecz zbudziwszy się, próżno wołał na straże przyboczne, czuwające nocami u drzwi komnat. W pałacu była już pustka. Niewolnicy tylko rabowali w odleglejszych zakątkach, co się naprędce zrabować dało. Lecz jego widok zestraszył ich, on zaś błąkał się samotny po domu, napełniając go okrzykami trwogi i rozpaczy.
Wreszcie jednak wyzwoleńcy: Faon, Spirus i Epafrodyt, przybyli mu na ratunek. Chcieli, by uciekał, mówiąc, że nie ma chwili do stracenia, lecz on łudził się jeszcze. A gdyby, ubrany w żałobę, przemówił do senatu, czyż senat oparłby się jego łzom i wymowie? Gdyby użył całej sztuki krasomówczej, całej wymowy i zdolności aktorskiej, czy ktokolwiek w świecie zdołałby się mu oprzeć? Czyżby mu nie dano choć prefektury Egiptu?
A oni, przywykli do pochlebstw, nie śmieli jeszcze wprost zaprzeczyć, ostrzegli go tylko, że zanim zdoła dojść do Forum, lud rozerwie go na szczątki, i zagrozili, że jeśli natychmiast na koń nie siądzie, i oni opuszczą go także.
Faon ofiarował mu schronienie w swej willi, leżącej za bramą Nomentańską. Po chwili siedli na koń i okrywszy głowy płaszczami pomknęli ku krańcom miasta. Noc bladła. Na ulicach panował już jednak ruch zwiastujący nadzwyczajność chwili. Żołnierze to pojedynczo, to małymi oddziałami rozsypali się po mieście. Niedaleko już obozu koń cezara uskoczył nagle w bok na widok trupa. Wówczas płaszcz zsunął się z głowy jeźdźca i żołnierz, który w tej samej chwili przesuwał się obok niego, poznał władcę, lecz zmieszany niespodzianym spotkaniem, oddał mu pokłon wojskowy. Przejeżdżając koło obozu pretorianów usłyszeli grzmiące okrzyki na cześć Galby. Nero zrozumiał na koniec, że zbliża się godzina śmierci. Opanował go przestrach i wyrzuty sumienia. Mówił, że widzi przed sobą ciemność w kształcie czarnej chmury, z chmury zaś owej wychylają się ku niemu twarze, w których poznaje matkę, żonę i brata. Zęby jego kłapały z przerażenia, a jednak komediancka jego dusza znajdowała jakby jakiś urok w grozie chwili. Być wszechwładnym panem ziemi i stracić wszystko wydawało mu się szczytem tragedii. I wierny sobie grał pierwszą w niej rolę do końca. Opanowała go gorączka cytat i namiętna chęć, by obecni zapamiętali je dla potomności. Chwilami mówił, że chce umrzeć, i wołał o Spikulusa, który zabijał najzręczniej ze wszystkich gladiatorów. Chwilami deklamował. „Matka, małżonka, ojciec na śmierć mnie wzywają!” Błyski nadziei budziły się w nim jednak od czasu do czasu, czcze i dziecinne. Wiedział, że idzie śmierć, i nie wierzył w nią zarazem.
Bramę Nomentańską zastali otwartą. Jadąc dalej, przesunęli się koło Ostrianum, gdzie nauczał i chrzcił Piotr. O świcie byli w willi Faona.
Tam wyzwoleńcy nie ukrywali mu już dłużej, że czas umrzeć, więc kazał kopać dla siebie dół i legł na ziemi, by mogli wziąć miarę dokładną. Lecz na widok wyrzucanej ziemi ogarnął go strach. Tłusta twarz jego pobladła, a na czole osiadły mu na kształt kropel rannej rosy, krople potu. Począł zwłóczyć. Głosem zarazem drżącym i aktorskim oświadczył, że chwila jeszcze nie nadeszła, po czym znów jął cytować. W końcu prosił, by go spalono. „Jakiż artysta ginie!” — powtarzał jakby ze zdumieniem.
Tymczasem przybył goniec Faona z doniesieniem, że senat wydał już wyrok i że parricida484 ma być ukarany wedle dawnego zwyczaju.
— Jakiż to zwyczaj? — spytał zbielałymi ustami Nero.
— Szyję ci chwycą w widły i zasmagają cię na śmierć, a ciało wrzucą w Tyber! — odrzekł szorstko Epafrodyt.
On zaś roztworzył płaszcz na piersiach.
— A więc czas! — rzekł spojrzawszy w niebo.
I jeszcze raz powtórzył:
— Jakiż artysta ginie!
W tej chwili rozległ się tętent koni. To centurion na czele żołnierzy przybywał po głowę Ahenobarba.
— Śpiesz się! — zawołali wyzwoleńcy.
Nero przyłożył nóż do szyi, lecz kłuł się tylko dłonią bojaźliwą i widać było, że nigdy nie ośmieli się zagłębić ostrza. Wówczas niespodzianie Epafrodyt popchnął mu rękę i nóż wszedł aż po głownię, a jemu oczy wyszły na wierzch, straszne, ogromne, przerażone.
— Przynoszę ci życie! — zawołał wchodząc centurion.
— Za późno — odrzekł chrapliwym głosem Nero.
Po czym dodał:
— Oto jest wierność!
W mgnieniu oka śmierć poczęła obejmować mu głowę. Krew z grubego karku bluzgała czarnym strumieniem na ogrodowe kwiaty. Nogi jego poczęły kopać ziemię — i skonał.
Wierna Akte obwinęła go nazajutrz w kosztowne tkaniny i spaliła na przepełnionym wonnościami stosie.
I tak minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu.
Wedle zaś dawnej bramy Kapeńskiej wznosi się dzisiaj maleńka kapliczka z zatartym nieco napisem: „Quo vadis, Domine?”
symposion (gr.) — uczta, biesiada.
[Закрыть]
chorowod — dyrygent.
[Закрыть]
dorada — gat. ryby.
[Закрыть]
epinicium (łac.) — pieśń pochwalna ku czci zwycięzcy.
[Закрыть]
parricida (łac.) — morderca, zbrodniarz.
[Закрыть]