Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 10
Skinęła twierdząco głową.
– Obróciłem ostatniego talara na to, aby panią tam ujrzeć… Przypomina pani sobie przechadzkę do botanicznego ogrodu? Pani dorożka kosztowała mnie cały majątek.
Opowiedziałem jej moje ofiary, odmalowałem jej moje życie, nie tak, jak je opowiadam tobie dziś, w oparach wina, ale w szlachetnym pijaństwie serca. Namiętność moja wylała się w płomiennych słowach, w tkliwych wyrazach, których później zapomniałem, a których sztuka ani wspomnienie nie zdołałyby odtworzyć. Nie były to chłodne skargi wzgardzonej miłości; miłość moja w całej sile i pięknie swych nadziei natchnęła mnie owymi słowami, które oświetlają całe życie powtarzając krzyk rozdartej duszy. Akcent mój był to akcent ostatniej modlitwy umierającego na polu bitwy. Płakała. Zatrzymałem się. Wielki Boże! Łzy jej były owocem tego sztucznego wzruszenia, jakie się kupuje za pięć franków u bramy teatru: zyskałem sukces dobrego aktora.
– Gdybym była wiedziała… – rzekła.
– Niech pani nie kończy – wykrzyknąłem. – Kocham panią w tej chwili jeszcze dosyć, aby cię zabić.
Chciała pociągnąć za dzwonek. Parsknąłem śmiechem.
– Niech pani nie woła – dodałem. – Pozwolę pani spokojnie dokończyć życia. Zabić panią, to nie byłaby żadna zemsta! Niech się pani nie lęka żadnego gwałtu: spędziłem całą noc u stóp pani łóżka, nie…
– Panie… – rzekła, rumieniąc się.
Ale po tym pierwszym odruchu wstydu, jaki musi tkwić w każdej kobiecie, nawet najmniej wstydliwej, obrzuciła mnie wzgardliwym spojrzeniem i rzekła:
– Musiało panu być bardzo zimno!
– Czy pani sądzi, że piękność pani ma dla mnie taką cenę? – odparłem, zgadując myśli, które ją przenikały. – Pani twarz jest dla mnie obietnicą duszy jeszcze piękniejszej, niż pani jest piękna. Ech, pani, ludzie, którzy widzą w kobiecie tylko kobietę mogą kupować co wieczór odaliski godne seraju i dostępować szczęścia nader tanio… Ale ja byłem ambitny, chciałem żyć z panią w komedii serc, z panią, która nie masz serca. Wiem o tym teraz. Gdybyś miała należeć do mężczyzny, zamordowałbym go. Ale nie, kochałabyś go i śmierć jego sprawiłaby ci może przykrość…. Jakże ja cierpię! – wykrzyknąłem.
– Jeśli to przyrzeczenie może pana pocieszyć – rzekła wesoło – mogę pana zapewnić, że nie będę należała do nikogo…
– A więc – przerwałem jej – znieważa pani samego Boga i będziesz ukarana! Pewnego dnia, leżąc na otomanie, nie mogąc znieść ani głosu, ani światła, skazana na to, aby żyć niby w grobie, będziesz cierpiała niesłychane męki. Kiedy będziesz szukała przyczyny tych powolnych i zasłużonych męczarni, przypomnij sobie wówczas nieszczęścia, które tak hojnie sypałaś po drodze! Posiawszy wszędzie klątwy, wracając, zbierzesz nienawiści! Jesteśmy własnymi sędziami, katami sprawiedliwości, która panuje na ziemi i kroczy ponad sprawiedliwością ludzi, poniżej sprawiedliwości Boga.
– Ba! – rzekła, śmiejąc się – więc jestem taką zbrodniarką, że pana nie kocham? Czy to moja wina? Nie, nie kocham pana, jest pan mężczyzną, to wystarcza. Czuję się szczęśliwą sama; czemuż miałabym zamienić moje życie, samolubne, niech i tak będzie, na kaprysy władcy i pana? Małżeństwo jest to sakrament, mocą którego udzielamy sobie jedynie przykrości. Zresztą dzieci mnie nudzą. Czy nie uprzedziłam pana lojalnie co do mego charakteru? Czemu się pan nie zadowolił mą przyjaźnią? Chciałabym móc panu nagrodzić przykrości, jakie sprawiłam, nie domyślając się pańskich kłopotów pieniężnych; oceniam rozmiary pańskich ofiar; ale jedynie miłość mogłaby odpłacić pańskie oddanie, pańską delikatność, ja zaś jestem w tej chwili tak daleka od miłości, że ta scena działa na mnie przykro.
– Czuję, jak jestem śmieszny, niech mi pani wybaczy – rzekłem łagodnie, nie mogąc powstrzymać łez. – Dosyć panią kocham – ciągnąłem – aby słuchać z okrutną rozkoszą słów, które pani wymawia. Och! Chciałbym móc podpisać mą miłość całą moją krwią.
– Wszyscy mężczyźni raczą nas mniej lub więcej tymi klasycznymi zwrotami – odparła, śmiejąc się ciągle. – Ale zdaje się, że bardzo jest trudno umrzeć u naszych stóp, bo spotykam tych umarłych wszędzie… Jest północ, niech mi pan pozwoli iść spać.
– I za dwie godziny wykrzyknie pani: Mój Boże! – rzekłem.
– Przedwczoraj! Tak – rzekła – myślałam o moim bankierze, zapomniałam kazać mu zmienić moją rentę na trzyprocentową i w ciągu dnia trzyprocentowa spadła.
Patrzałem na nią okiem błyszczącym z wściekłości. Och! Niekiedy zbrodnia musi być całym poematem, zrozumiałem to. Oswojona z pewnością z najpłomienniejszymi oświadczynami, zapomniała już moich łez i moich słów.
– Czy wyszłaby pani za para Francji? – spytałem zimno.
– Może, gdyby w dodatku był księciem.
Wziąłem kapelusz, skłoniłem się jej.
– Niech mi pan pozwoli odprowadzić się do drzwi – rzekła, wkładając akcent dotkliwej ironii w swój gest, ruch głowy i ton.
– Pani…
– Panie?
– Nie ujrzę już pani.
– Mam nadzieję – odparła, kiwając impertynencko głową.
– Chcesz być księżną? – podjąłem smagany jakimś szaleństwem, które gest jej rozniecił w mym sercu. – Chwycił cię obłęd tytułów, zaszczytów? Więc pozwól mi tylko kochać cię, pozwól mojemu pióru mówić, memu głosowi rozbrzmiewać jedynie dla ciebie, bądź tajemną sprężyną mego życia, bądź moją gwiazdą! Potem przyjm mnie za męża jedynie jako ministra, para Francji, księcia… Stanę się dla ciebie wszystkim, czym zapragniesz!
– Dobrze – rzekła z uśmiechem – spożytkował pan swój czas u adwokata: świetny z pana obrońca.
– Ty masz przeszłość – wykrzyknąłem – a ja przyszłość! Ja tracę tylko kobietę, ty tracisz nazwisko, rodzinę. Czas brzemienny jest moją zemstą: przyniesie ci brzydotę i samotną śmierć; mnie sławę!
– Dziękuję za kazanie! – rzekła, powstrzymując ziewnięcie i zdradzając gestem chęć stracenia mnie z oczu.
To słowo nakazało mi milczenie. Zamknąłem moją nienawiść w jednym spojrzeniu i uciekłem. Trzeba mi było zapomnieć Fedory, wyleczyć się z mego szaleństwa, wrócić do mej pracowitej samotni lub umrzeć. Nałożyłem tedy sobie ogrom prac, zamierzyłem dokończyć zaczętego dzieła. Przez dwa tygodnie nie opuszczałem mego poddasza, trawiłem wszystkie noce na studiach. Mimo mej energii i smagającej mnie rozpaczy, pracowałem trudno i z przerwami. Muza pierzchła. Nie mogłem wypędzić świetnego i drwiącego widma Fedory. Każda moja myśl wylęgała inną chorobliwą myśl, jakieś żądze straszne jak wyrzut sumienia. Naśladowałem pustelników Tebaidy. Nie modląc się jak oni, jak oni żyłem na pustyni, żłobiąc moją duszę zamiast żłobić skały. Byłbym sobie w potrzebie opasał biodra paskiem uzbrojonym kolcami, aby pokonać ból moralny bólem fizycznym.
Jednego dnia Paulina weszła do mego pokoju.
– Pan się zabija – rzekła błagalnym głosem – powinien by pan wyjść, odwiedzić przyjaciół…
– Ach, Paulino, twoje proroctwo sprawdziło się. Fedora mnie zabija, chcę umrzeć, życie jest mi nie do zniesienia.
– Czyż tylko jedna kobieta jest na świecie? – rzekła z uśmiechem. – Po co te nieskończone zgryzoty w życiu, które jest tak krótkie.
Spojrzałem na Paulinę ze zdziwieniem. Już jej nie było. Nie zauważyłem jej zniknięcia, usłyszałem głos, nie rozumiejąc znaczenia słów. Niebawem trzeba mi było zanieść rękopis memu pachciarzowi literackiemu. Pochłonięty namiętnością żyłem bez pieniędzy, sam nie wiem jak; wiedziałem tylko, że czterysta pięćdziesiąt franków, które mi się należały, starczą na zapłacenie długów; poszedłem tedy po moją zapłatę. Spotkałem Rastignaca, który zauważył, że jestem zmieniony, wychudły.
– Z jakiego ty szpitala wychodzisz? – spytał.
– Ta kobieta mnie zabija – odparłem. – Nie mogę ani nią gardzić, ani zapomnieć o niej.
– Lepiej zabij ją, przestaniesz może o niej myśleć – wykrzyknął ze śmiechem.
– Myślałem o tym – odparłem. – Ale, o ile orzeźwiam niekiedy mą duszę myślą o zbrodni, gwałcie lub morderstwie i obu razem, czuję się niezdolny do tego w rzeczywistości. Hrabina jest to uroczy potwór, który błagałby zmiłowania, a nie każdemu dano jest być Otellem.
– Jest jak wszystkie kobiety, których nie możemy zdobyć – przerwał Rastignac.
– Szaleję – wykrzyknąłem. – Czuję, jak chwilami szaleństwo wyje w moim mózgu. Myśli moje są jak upiory, tańczą wkoło mnie, nie dając się pochwycić. Wolę śmierć niż to życie. Toteż szukałem świadomie najlepszego środka zakończenia tej walki. Nie chodzi już o Fedorę żywą, o Fedorę z dzielnicy Saint-Honoré, ale o moją Fedorę, o tę, która jest tu! – rzekłem, uderzając się w czoło. – Co myślisz o opium?
– Ba! okropne cierpienia – odparł Rastignac.
– Zaczadzenie?
– Chamstwo!
– Sekwana?
– Sieci ratownicze i morga są bardzo brudne.
– Pistolet?
– Jeżeli się chybisz, zostaniesz zeszpecony. Słuchaj – dodał – i ja, jak wszyscy młodzi ludzie, zastanawiałem się nad samobójstwem. Kto z nas do trzydziestego roku nie zabijał się raz albo dwa razy? Nie znalazłem nic lepszego niż zużyć istnienie rozkoszą. Rzuć się w szaloną rozpustę, a wówczas albo twoja miłość, albo ty, jedno z was zginie. Nadużycie, mój chłopcze, jest królową wszystkich śmierci. Czyż nie ma ono w swej służbie piorunującej apopleksji? Apopleksja to strzał z pistoletu, który nie chybia. Orgie dają nam wszystkie rozkosze fizyczne; czyż to nie jest opium w drobnej monecie? Zmuszając nas do picia nad miarę, rozpusta rzuca trunkowi śmiertelne wyzwanie. Czyż beczka małmazji księcia Clarence nie smaczniejsza niż muł Sekwany? Kiedy padamy szlachetnie pod stół, czyż to nie jest małe periodyczne zaczadzeńko? Kiedy patrol nas zgarnie, wówczas, leżąc na zimnym tapczanie na strażnicy, czyż nie kosztujemy przyjemności Morgi, tylko bez wzdętego, obrzękłego, sinego, zielonego brzucha, a z dodatkiem świadomości zdarzeń? Ach! – dodał – to powolne samobójstwo, to nie śmierć zbankrutowanego sklepikarza! Kupcy zhańbili rzekę, rzucają się w wodę, aby rozczulić wierzycieli. Na twoim miejscu starałbym się umrzeć wykwintnie. Jeżeli chcesz stworzyć nowy rodzaj śmierci, walcząc w ten sposób przeciw życiu, chcę być twoim sekundantem. Nudzę się, jestem rozczarowany. Alzatka, którą mi stręczono za żonę, ma sześć palców u lewej nogi; nie mogę żyć z kobietą, która ma sześć palców! To by się rozgłosiło, ośmieszyłbym się. Ma tylko osiemnaście tysięcy franków renty, majątek jej maleje, a palce się mnożą. Tam do czarta!… Prowadząc wściekłe życie, może znajdziemy przypadkiem szczęście!
Rastignac porwał mnie. Projekt ten lśnił zbyt wieloma urokami, rozpalał zbyt wiele nadziei, miał wreszcie zbyt poetycką barwę, aby się mógł nie spodobać poecie.
– A pieniądze?
– Czyż nie masz czterystu pięćdziesięciu franków?
– Tak, ale jestem winien krawcowi, gospodyni…
– Ty płacisz krawca? Nie będziesz nigdy niczym, nawet ministrem.
– Ale co możemy począć z dwudziestoma ludwikami?
– Iść grać.
Zadrżałem.
– A! – podjął, widząc mój skrupuł – chcesz się rzucić w to, co nazywam systemem marnotrawnym, a boisz się zielonego stolika!
– Słuchaj – odparłem – przyrzekłem ojcu nigdy nie przestąpić progów domu gry. Nie tylko przyrzeczenie to jest święte, ale zarazem doznaję nieprzezwyciężonej grozy, ilekroć przechodzę koło szulerni. Weź tych sto talarów i idź sam. Podczas gdy ty postawisz na kartę nasze mienie, ja pójdę załatwić moje sprawy i będę cię oczekiwał u ciebie w domu!
Oto, mój drogi, jak się zgubiłem. Wystarczy młodemu człowiekowi spotkać kobietę, która go nie kocha lub kobietę, która go zanadto kocha, aby całe jego życie spaczyło się. Szczęście pochłania nasze siły, tak jak nieszczęście gasi nasze cnoty. Wróciwszy do mego hoteliku, patrzyłem długo na poddasze, gdzie wiodłem czyste życie uczonego, życie, które byłoby może uczciwe, długie i którego nie powinienem był rzucać dla życia namiętności ciągnącego mnie w przepaść. Paulina zastała mnie pogrążonego w melancholii.
– Co panu? – spytała.
Wstałem zimno i odliczyłem pieniądze, które byłem winien jej matce, dodając komorne za pół roku. Patrzała na mnie przerażona.
– Opuszczam was, droga Paulino.
– Odgadłam! – wykrzyknęła.
– Słuchaj, moje dziecko, nie zarzekam się, że mogę tu wrócić. Zachowaj mi moją celę przez pół roku. Jeżeli nie będzie mnie tu do piętnastego listopada, odziedziczysz po mnie ten zapieczętowany rękopis – rzekłem, pokazując jej paczkę papierów – to kopia mego wielkiego dzieła o Woli; złożysz je w Bibliotece Królewskiej. Z resztą rzeczy, które tu zostawiam, zrobisz, co zechcesz.
Rzuciła mi spojrzenie, które mi zaciążyło na sercu. Paulina była mi w tej chwili niby żywym sumieniem.
– Nie będzie już lekcji? – rzekła, wskazując fortepian.
Nie odpowiedziałem.
– Czy będzie pan pisywał do mnie?
– Żegnaj, Paulino.
Przyciągnąłem ją lekko; na jej czole dziewiczym jak śnieg, który nie tknął ziemi, złożyłem pocałunek brata, pocałunek starca. Uciekła. Nie chciałem spotkać się z panią Gaudin. Złożyłem klucz na zwykłym miejscu i wyszedłem. Kiedym opuszczał ulicę de Cluny, usłyszałem za sobą lekkie kroki kobiece.
– Wyhaftowałam panu tę sakiewkę, czy i to pan odtrąci? – rzekła Paulina.
Zdawało mi się przy blasku latarni, że widzę łzę w jej oku; westchnąłem. Parci oboje może tą samą myślą, rozeszliśmy się z pośpiechem niby ludzie uchodzący przed zarazą.
Rozwiązłe życie, w które się miałem rzucić, zjawiło mi się dziwacznie wcielone w pokój, w którym z dostojną beztroską oczekiwałem powrotu Rastignaka. Na kominku wznosił się zegar; Wenus siedząca na żółwiu i trzymająca w rękach niedopałek z cygara. Wykwintne meble, dary miłości, stały w nieładzie. Znoszone skarpetki walały się na wabiącej do rozkoszy otomanie. Wygodny sprężynowy fotel, w którym siedziałem zatopiony, był cały w bliznach niby stary żołnierz; ramiona miał nadszarpane, a grzbiet inkrustowany pomadą i starożytną oliwą narosłą z głów przyjaciół. Zbytek i nędza parzyły się naiwnie na łóżku, na ścianach, wszędzie. Rzekłbyś, pałace w Neapolu otoczone lazaronami. Był to pokój gracza lub hulaki, którego zbytek jest na wskroś osobisty, który żyje chwilą i nie troszczy się o ten nieład. Obraz ten nie był zresztą pozbawiony poezji. Życie widniało tam ze swymi błyskotkami i łachmanami, ulotne, fragmentaryczne, jak jest w istocie, ale żywe, ale fantastyczne jak na postoju, gdzie maruder złupił wszystko, co go znęciło. Tom Byrona, któremu brakło kartek, posłużył do rozpalenia ognia młodemu człowiekowi, który stawia na kartę tysiąc franków, a nie ma drew, który rozbija się kabrioletem, nie mając zdrowej i całej koszuli. Nazajutrz jakaś hrabina, aktorka lub écarté dadzą mu królewską wyprawę. Tutaj świeca tkwiła w zielonym tekturowym pudełku; tam leżał portrecik kobiecy odarty z cyzelowanej złotej ramki. W jaki sposób młody człowiek z natury chciwy wrażeń wyrzekłby się uroku życia tak bogatego w kontrasty i dającego mu rozkosze wojny w czasie pokoju? Spałem niemal, kiedy nagle Rastignac otworzył kopnięciem drzwi i wykrzyknął:
– Zwycięstwo! Możemy umierać do woli…
Pokazał mi kapelusz pełen złota, położył go na stole i zaczęliśmy tańczyć koło niego jak dwaj kanibale, wyjąc, drepcąc, podskakując, wymieniając kuksańce zdolne powalić nosorożca i wznosząc hymn na cześć wszystkich rozkoszy świata zawartych w tym kapeluszu.
– Dwadzieścia siedem tysięcy franków – powtarzał Rastignac, dodając nieco banknotów do kupy złota. – Innym pieniądze te starczyłyby, aby żyć, ale czy nam starczą, aby umrzeć? Och, tak! Oddamy ducha w kąpieli ze złota… Hurra!
I znów zaczęliśmy nasz dziki taniec. Podzieliliśmy się jak spadkobiercy, sztuka po sztuce, zaczynając od dubeltowych napoleonów, od wielkich sztuk do coraz mniejszych; przedłużaliśmy naszą radość licząc długo: „Twoje!… Moje!…”.
– Nie będziemy spali – wykrzyknął Rastignac. – Józefie, ponczu!
Rzucił garść złota wiernemu słudze:
– Masz i ty swoją część – rzekł – pogrzeb się, jeżeli możesz.
Nazajutrz kupiłem meble u Lesage'a, wynająłem mieszkanie, w którym mnie poznałeś, przy ulicy Taitbout, i poleciłem najlepszemu tapicerowi przystrojenie go. Trzymałem konie. Rzuciłem się w odmęt przyjemności czczych, ale bardzo żywych. Grałem, wygrywałem i przegrywałem na przemian olbrzymie sumy, ale na balu, u przyjaciół; nigdy w domach gry, wobec których zachowałem mą dawną świętą grozę. Nieznacznie zyskałem przyjaciół: stosunki te zawdzięczałem zwadom lub też owemu łatwemu zaufaniu, z jakim zwierzamy sobie nasze sekrety, plugawiąc się społem. Być może, że prawdziwą spójnię między ludźmi stanowią tylko ich przywary. Wydrukowałem parę utworów, które dobrze przyjęto. Wielkości literackiego rynku, nie widząc we mnie niebezpiecznego rywala, chwaliły mnie, nie tyle zapewne dla mych zalet, ile aby dokuczyć kolegom. Stałem się viveurem, aby się posłużyć malowniczym wyrażeniem waszego świata hulaków. Pokładałem ambicję w tym, aby się zabić szybko, aby miażdżyć najweselszych kompanów moją werwą i tężyzną. Byłem zawsze wyświeżony, wykwintny. Uchodziłem za dowcipnego. Nic nie zdradzało we mnie straszliwego życia, które robi z człowieka beczkę, przyrząd do trawienia, zbytkownego konia. Niebawem rozpusta ukazała mi się w całym majestacie grozy: zrozumiałem ją! To pewna, iż ludzie roztropni, stateczni, którzy numerują butelki dla swoich spadkobierców, nie zdołają pojąć ani teorii tego życia, ani jego normalnego trybu; czy zdołacie wszczepić jego poezję prowincjałom, dla których opium i herbata, te dwa źródła rozkoszy, są jeszcze tylko lekarstwem? W Paryżu nawet, w tej stolicy myśli, czyż nie spotyka się sybarytów niekompletnych? Niezdolni znieść nadmiaru użycia, opuszczają orgię zmęczeni, jak te poczciwe mieszczuchy, które klną muzykę, wysłuchawszy nowej opery Rossiniego? Odrzekają się tego życia, jak człowiek nawykły do skromnego stołu nie chce jeść pasztetu z truflami, ponieważ pierwszy przyprawił go o niestrawność. Rozpusta jest niewątpliwie sztuką jak poezja i wymaga silnej duszy. Aby pochwycić jej tajemnice, aby smakować w jej pięknościach, człowiek winien poniekąd oddać się sumiennym studiom. Jak wszystkie nauki jest zrazu przykra, ciernista. Olbrzymie przeszkody otaczają wielkie przyjemności człowieka; nie jego poszczególne uciechy, ale kompleksy, które czynią nałóg z najrzadszych wzruszeń, skupiają je, użyźniają, stwarzając człowiekowi dramaty życia w jego życiu, żądając nadmiernego, szybkiego strwonienia jego sił. Wojna, władza, sztuka, są to formy zepsucia równie stojące poza zakresem przeciętnej zdolności ludzkiej i równie głębokie jak rozpusta, i do wszystkich zarówno dostęp jest trudny. Ale skoro raz człowiek wdarł się na wyłom tych wielkich tajemnic, czyż nie kroczy jak w nowym świecie? Generałowie, ministrowie, artyści, wszyscy są mniej lub więcej skłonni do rozpusty; czują potrzebę przeciwstawienia silnych rozrywek swej egzystencji, tak bardzo wykraczającej poza zwyczajne życie. Ostatecznie wojna jest rozpustą krwi, jak polityka rozpustą interesów. Wszystkie nadużycia są braćmi. Te potworności społeczne posiadają moc otchłani, pociągają nas jak wyspa św. Heleny wołała Napoleona: sprawiają zawrót głowy, urzekają; nie wiedząc czemu, chcemy ujrzeć ich dno. Może myśl nieskończoności żyje w tych otchłaniach; może schlebiają one miłości własnej człowieka: czyż nie zapełnia wówczas wszystkiego sobą? Aby stworzyć kontrast z rajem swoich godzin pracy, z radością tworzenia, zmęczony artysta żąda, czy to jak Bóg niedzielnego odpoczynku, czy to jak diabeł rozkoszy piekieł, aby przeciwstawić pracę zmysłów pracy ducha. Wytchnieniem lorda Byrona nie mógł być gadatliwy boston, ulubiony mieszczuchom; on poeta, musiał grać o Grecję przeciw Mahmudowi. Czyż na wojnie człowiek nie staje się aniołem zniszczenia, katem, ale i olbrzymem? Czy nie trzeba bardzo niezwykłych uroków, aby nam kazać znosić owe okrutne cierpienia, tak dotkliwe dla naszej wątłej powłoki, które niby żywopłot z cierni otaczają każdą namiętność? Jeżeli palacz wije się w konwulsjach i popada jakby w agonię nadużywszy tytoniu, zaliż w zamian nie zasiadał, w jakichś nieznanych strefach, przy rozkosznej uczcie? Czyż Europa nie rozpoczynała wciąż wojen, nie zdążywszy nawet otrzeć nóg, które nurzają się po kostki we krwi? Czyż więc człowiek zbiorowy ma także swoje pijaństwo jak natura swoje napady miłości? Dla człowieka prywatnego, dla jakiegoś Mirabeau, który wegetuje pod spokojnym rządem i marzy o burzach, rozpusta obejmuje wszystko, jest nieustannym uściskiem całego życia, lub, lepiej jeszcze, pojedynkiem z nieznaną potęgą, z potworem: zrazu potwór przeraża, trzeba go chwycić za rogi; cóż za zmęczenie! Natura dała ci, ot, jakiś tam żołądek, ciasny, leniwy: ujarzmiasz go, rozprzestrzeniasz, uczysz go znosić trunki, oswajasz z pijaństwem, spędzasz bezsenne noce, wyrabiasz w końcu w sobie odporność pułkownika kirasjerów, stwarzasz samego siebie drugi raz, jakby na przekór Bogu! Kiedy człowiek tak się przeobraził, kiedy nowicjusz ostrzela się jak stary żołnierz z hukiem armat, kiedy się wdroży do marszów, wówczas przychodzi do walki między nim a potworem; nie wiadomo, kto będzie górą, tarzają się, kłębią, to jeden to drugi zwycięża, w sferze, gdzie wszystko jest cudowne, gdzie zasypiają bóle duszy, gdzie żyją jedynie cienie idei. Ta okrutna walka stała się już potrzebą. Wcielając te bajeczne postacie, które wedle legendy sprzedały duszę diabłu, aby uzyskać odeń moc czynienia złego, rozpustnik przetargował swą śmierć za wszystkie rozkosze życia, jakże obfite, płodne! Zamiast sączyć się leniwo wśród jednostajnych brzegów, w mroku jakiegoś kantoru lub biura, życie kipi i pomyka jak strumień. Tak, rozpusta jest niewątpliwie dla ciała tym, czym dla duszy rozkosze mistyczne. Pijaństwo zanurza w marzeniu, którego urojenia są równie ciekawe jak wizje ekstazy. Masz godziny urocze jak kaprys młodej dziewczyny, rozkoszne gawędy z przyjaciółmi, słowa, które malują całe życie, szczere i niewymuszone uciechy, podróże bez utrudzenia, poematy rozwijające się w kilku zdaniach. Po brutalnym zadowoleniu bydlęcia, w którym wiedza chciała szukać duszy, następuje czarowne odrętwienie, do którego wzdychają ludzie znużeni własną inteligencją. Czyż wszyscy oni nie czują potrzeby zupełnego spoczynku i czy rozpusta nie jest rodzajem haraczu, który geniusz płaci duchowi zła? Patrz na wszystkich wielkich ludzi: o ile nie są czcicielami rozkoszy, natura stwarza ich wątłych. Jakaś zazdrosna czy drwiąca potęga kazi duszę ich lub ciało, aby przeciwważyć wysiłek ich talentu.
W tych godzinach zamroczenia trunkiem wszystko jawi ci się odziane w twoją liberię. Ty, król stworzenia, odmieniasz ją wedle ochoty. W tym nieprzerwanym oszołomieniu gra leje ci do woli swój roztopiony ołów w żyły. Pewnego dnia stałeś się własnością potwora; przychodzi wówczas na ciebie, jak na mnie przyszło, wściekłe przebudzenie: niemoc siadła u twego wezgłowia. Jeśliś starym żołnierzem, zjadają cię suchoty; jeśliś dyplomatą, anewryzm zawiesza w twoim sercu śmierć na nitce; mnie może choroba płuc powie: „Chodźmy!”, tak jak powiedziała niegdyś Rafaelowi z Urbino, skoszonemu nadużyciem miłości. Oto jak żyłem! Wszedłem w świat albo za późno, albo za wcześnie; bez wątpienia siła moja byłaby niebezpieczna, gdybym jej nie stępił w ten sposób: czyż pod koniec orgii puchar Herkulesowy nie wyleczył świata z Aleksandra? Wreszcie dla pewnych zawiedzionych istnień trzeba nieba lub piekła, rozpusty lub schroniska na górze św. Bernarda. Przed chwilą nie miałem siły, aby prawić morały tym dwom istotom, rzekłem wskazując Eufrazję i Akwilinę. Czyż one nie są moją wcieloną historią, obrazem mego życia? Nie miałem prawa ich oskarżać, wydały mi się niby moi sędziowie. Wśród tego żywego poematu, na łonie tej upajającej choroby, miałem wszakże dwa ataki przeszywającego bólu. W kilka dni potem, jak się rzuciłem niby Sardanapal na mój stos, spotkałem Fedorę w przedsionku teatru. Czekaliśmy każde na swój powóz.
„A, więc jeszcze pana oglądam przy życiu”.
Słowa te wyczytałem w jej uśmiechu, w jakiejś złośliwości, którą szepnęła swemu towarzyszowi, opowiadając mu bez wątpienia moją historię i sądząc mą miłość wedle pospolitej miary. Dumna była ze swej zawodnej przenikliwości. Och! Umierać dla niej, ubóstwiać ją jeszcze, widzieć ją w moich orgiach, w moim pijaństwie, w łóżku kurtyzan i czuć się ofiarą jej żartu! Nie móc rozedrzeć piersi, wyrwać z niej mojej miłości, aby ją rzucić do jej stóp! W końcu wyczerpałem bez trudu mój skarb; ale te trzy lata dawniejszego trybu życia obdarzyły mnie tak potężnym zdrowiem, iż w dniu, w którym znalazłem się bez pieniędzy, miałem się znakomicie. Aby móc umierać dalej, podpisałem krótkoterminowe weksle, nadszedł dzień wypłaty. Okrutne przejścia! Ileż wzruszeń dla młodego serca! Nie byłem jeszcze dojrzały do tego, aby się zestarzeć; dusza moja była wciąż młoda, żywa i krzepka. Mój pierwszy dług wskrzesił wszystkie moje cnoty, które podeszły wolnym krokiem, jawiąc żałosne oblicze. Umiałem z nimi paktować niby ze starą ciotką, która zrazu łaje, a w końcu uroni i łzy, i pieniądze. Wyobraźnia moja, bardziej surowa, przedstawiała mi moje nazwisko wędrujące od miasta do miasta po rynkach Europy. Nasze nazwisko to my sami, powiedział Euzebiusz Salverte. Po tych błędnych wędrówkach miałem jak ów sobowtór niemiecki wrócić do mego mieszkania – którego nie opuszczałem – aby się zbudzić nagle. Ach, ci funkcjonariusze banku, te finansowe wyrzuty sumienia, odziani szaro, noszący srebrną tabliczkę, liberię swego pana!… Niegdyś patrzałem na nich obojętnie, kiedym ich spotkał gdzie na ulicy: dziś nienawidziłem ich z góry. Czyż pewnego rana jeden z nich nie miał się zjawić, aby zażądać ode mnie rachunku z jedenastu weksli, które nagryzmoliłem? Mój podpis wart był trzy tysiące franków, ja sam nie byłem ich wart! Komornik o twarzy obojętnej na wszystkie rozpacze, nawet na śmierć, jawił się przede mną niby kat, który mówi skazańcowi: „Oto wybiło wpół do czwartej”. Pomocnicy jego mieli prawo mnie pochwycić, zapisać moje nazwisko, zbrukać je, wyszydzić. BYŁEM WINIEN! Być winnym czyż nie znaczy przestać należeć do siebie? Czyż inni nie mieli prawa żądać rachunku z mego życia? Czemu jadłem pudding z ananasem? Czemu piłem szampan z lodu? Czemu spałem, chodziłem, myślałem, bawiłem się, nie płacąc im? W momencie poezji, na łonie jakiejś myśli lub też przy śniadaniu, otoczony przyjaciółmi, wśród miłych żartów, wesela, mogłem ujrzeć wchodzącego pana w brązowym ubraniu, z wytartym kapeluszem w ręku. Ten pan to będzie mój dług, mój weksel, upiór, który zmrozi mą radość, zmusi mnie, bym wstał od stołu i rozmówił się z nim; zabierze mi moją wesołość, moją kochankę, wszystko, nawet łóżko. Wyrzut sumienia jest znośniejszy, nie ciska nas ani na bruk, ani do więzienia, nie pcha nas na tę okropną drogę występku; wiedzie nas jedynie na rusztowanie, kędy kat uszlachetnia: w chwili naszego stracenia wszyscy wierzą w naszą niewinność, podczas gdy społeczeństwo nie przyzna ani jednej cnoty rozpustnikowi bez pieniędzy. Następnie te długi na dwóch nogach, odziane w zielone sukno, o niebieskich okularach lub różnokolorowych parasolach; te długi uosobione, z którymi spotykamy się oko w oko na rogu ulicy, w chwili, gdy się uśmiechamy: ci ludzie posiedli okrutny przywilej powiedzenia mi w twarz: „Pan de Valentin jest mi winien, a nie płaci. Mam go. Och, niech się nie waży ani skrzywić na mnie”. Trzeba się kłaniać swoim wierzycielom, kłaniać się z wdziękiem. „Kiedy pan zapłaci?” mówią. I jesteś zmuszony kłamać, płaszczyć się dla pieniędzy, giąć się przed głupcem siedzącym na swej kasie, cierpieć jego zimne spojrzenia, te spojrzenia pijawki wstrętniejsze niż policzek, znosić jego małomieszczańskie morały i jego tępą ciemnotę. Dług to płód wyobraźni, której oni nie rozumieją. Ten, kto się zapożycza działa często pod wpływem porywu duszy, natomiast nic wielkiego, szlachetnego nie powoduje tymi, którzy żyją w pieniądzu i znają tylko pieniądz. Ja miałem wstręt do pieniędzy. Wreszcie, weksel może się przeobrazić w starca obarczonego rodziną, zdobnego cnotami. Byłem może winien pieniądze żywemu obrazowi Greuza, paralitykowi otoczonemu dziećmi, wdowie po żołnierzu; i wszyscy wyciągali ku mnie błagalne ręce. Straszliwi wierzyciele, z którymi trzeba płakać: kiedy się ich spłaci, jeszcze trzeba by ich wspomóc! W wilię wypłaty położyłem się z owym fałszywym spokojem człowieka, który śpi przed straceniem, przed pojedynkiem: zawsze się daje kołysać kłamliwym nadziejom. Ale po przebudzeniu, kiedym ochłonął, kiedym poczuł moją duszę uwięzioną w portfelu bankiera, opisaną, zahipotekowaną, pokreśloną czerwonym atramentem, długi moje opadły mnie jak szarańcza; czaiły się w zegarze, na fotelach lub wciśnięte w sprzętach, które najbardziej lubiłem. Owi mili martwi niewolnicy, stawszy się pastwą harpii sądowych, mieli być porwani ręką komornika i brutalnie rzuceni w halę licytacyjną. Ach! Te moje graty, wszakże to też byłem ja. Dzwonek u drzwi rozbrzmiewał w moim sercu, uderzał mnie tam, gdzie powinno się uderzać królów – w głowę. Było to męczeństwo bez nagrody w niebiesiech. Tak, dla człowieka uczciwego dług to piekło, ale piekło z komornikiem i lichwiarzami. Niezapłacony dług to podłość, to początek łajdactwa, gorzej jeszcze, to kłamstwo! Wskazuje drogę zbrodni, gromadzi belki na rusztowanie. Weksle moje zaprotestowano. W trzy dni potem zapłaciłem je; oto jak. Spekulant jakiś zaproponował mi, abym mu sprzedał wysepkę na Loarze, gdzie był grób mojej matki. Zgodziłem się. Podpisując kontrakt u rejenta, doznałem w tej ciemnej kancelarii uczucia piwnicznego chłodu. Zadrżałem, odnajdując to samo wrażenie chłodnej wilgoci, jaka mnie ogarnęła nad dołem, w który chowano mego ojca. Przypadek ten oddziałał na mnie niby złowroga przepowiednia. Zdawało mi się, że słyszę głos matki i widzę jej cień; jakaś nieznana siła powtarzała głucho moje imię wśród dźwięku dzwonów! Ze sprzedaży wyspy zostało mi po zapłaceniu wszystkich długów dwa tysiące franków. Zapewne mogłem był wrócić do spokojnego życia nauki, wrócić na moje poddasze, doświadczywszy życia, wrócić z głową pełną rozległych spostrzeżeń i zdobywszy już niejaki rozgłos. Ale Fedora nie wypuściła swojej ofiary. Nieraz spotykaliśmy się. Nazwisko moje często obijało się jej o uszy; powtarzali je jej wielbiciele, oszołomieni moim dowcipem, powodzeniem, mymi końmi, pojazdami. Pozostała zimna i nieczuła na wszystko, nawet na te okropne słowa: „Zabija się dla pani!” wymówione przez Rastignaca. Powierzyłem całemu światu swą zemstę, ale nie byłem szczęśliwy. Grzebiąc się w ten sposób w życiu aż do błota, coraz żywiej przeczuwałem rozkosz podzielanej miłości, ścigałem jej majak w kaprysach rozpusty, na łonie orgii. Na moje nieszczęście, zawiodłem się w mej szlachetnej wierze; dobrodziejstwa moje odpłacano niewdzięcznością; błędy moje znalazły nagrodę w tysiącznych rozkoszach. Smutna filozofia, ale prawdziwa dla rozpustnika! Wreszcie Fedora zaraziła mnie trądem swej próżności. Zgłębiając mą duszę, znalazłem ją zgangrenowaną, przegniłą. Duch zła wpił mi w czoło swoją ostrogę. Niepodobna mi już było obejść się bez ciągłych dreszczów życia wciąż stawianego na kartę oraz bez okropnych wyrafinowań bogactwa. Gdybym miał miliony, wciąż byłbym grał, jadł, gonił. Bałem się już zostać sam ze sobą. Potrzebowałem kurtyzan, fałszywych przyjaciół, wina, dobrej kuchni, aby się ogłuszyć. Więzy łączące człowieka z rodziną były we mnie stargane na zawsze. Stawszy się galernikiem użycia, miałem dobiec mego samobójczego wyścigu. Przez ostatnie dni mego dostatku, dopuszczałem się co wieczór niesłychanych wybryków; ale co rano śmierć odrzucała mnie w życie. Niby właściciel dożywocia, mogłem był śmiało przejść przez pożar. Wreszcie znalazłem się sam z jedną dwudziestofrankówką: przypomniałem sobie wówczas szczęście Rastignaca…