Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 13
I kochankowie znaleźli się niebawem w pałacu Rafaela.
– Och, jaka jestem rada, żem obejrzała to wszystko – wykrzyknęła Paulina, mnąc w palcach jedwabne firanki ocieniające łóżko. – Kiedy będę usypiać, znajdę się tu w myśli. Wyobrażę sobie twoją drogą głowę na tej poduszce. Powiedz mi, Rafaelu, nie radziłeś się nikogo, urządzając swój pałac?
– Nikogo.
– Naprawdę? To nie kobieta…?
– Paulino!
– Och! Czuję się bardzo zazdrosna! Masz dobry gust. Chcę mieć jutro łóżko takie samo jak ty.
Rafael pijany szczęściem wziął Paulinę w ramiona.
– Och! Mój ojciec… mój ojciec!… – rzekła.
– W takim razie odwiozę cię, chcę jak najmniej rozstawać się z tobą – wykrzyknął Valentin.
– Jakiś ty dobry! Nie śmiałam cię prosić…
– Czyż nie jesteś moim życiem?
Byłoby nużącym wiernie notować tutaj te urocze szczebioty miłości, którym jedynie akcent, spojrzenie, niepodobny do przetłumaczenia gest, dają cenę. Valentin odwiózł Paulinę do samego domu i wrócił, mając w sercu tyle szczęścia, ile człowiek może odczuć i udźwignąć tu na ziemi. Kiedy usiadł w swoim fotelu przy kominku, myśląc o nagłym i zupełnym ziszczeniu wszystkich swoich nadziei, zimna myśl przeszyła mu duszę, tak jak ostrze sztyletu przeszywa pierś. Spojrzał na jaszczur: skurczył się lekko. Zaklął potężnie, pochylił głowę na fotel i trwał bez ruchu, patrząc przed siebie, a nie widząc.
– Wielki Boże! – wykrzyknął – Jak to! Wszystkie moje pragnienia, wszystkie! Biedna Paulina!…
Wziął cyrkiel, zmierzył, ile ten ranek kosztował go istnienia.
– Nie mam przed sobą ani dwóch miesięcy! – rzekł.
Oblał go zimny pot; naraz ogarnęło go uczucie niewymownej wściekłości; chwycił jaszczur wołając:
– Jestem głupiec!
Wybiegł pędem, przebył ogród i rzucił talizman do studni.
– Niech się dzieje co chce!… – rzekł. – Do czarta wszystkie te głupstwa!
Rafael poddał się szczęściu kochania i żył z oczyma w oczach Pauliny. Ślub ich, opóźniony przez trudności, które zbytecznym byłoby opowiadać, miał się odbyć w pierwszych dniach marca. Wypróbowali się, nie wątpili o sobie samych; szczęście objawiło im całą siłę ich uczucia. Nigdy dwie dusze, dwa charaktery nie zespoliły się tak doskonale jak oni mocą namiętności. Poznając się, pokochali się tym bardziej: z obu stron ta sama delikatność, wstydliwość, rozkosz, najsłodsza ze wszystkich rozkoszy, rozkosz aniołów; żadnej chmurki na ich niebie; kolejno pragnienia jednego stawały się prawem drugiego. Bogaci oboje, nie znali kaprysów, których by nie mogli zaspokoić, tym samym nie mieli kaprysów. Wytworny smak, poczucie piękna, prawdziwa poezja ożywiała duszę Pauliny; gardziła kobiecymi błyskotkami, uśmiech ukochanego zdawał się jej piękniejszy niż wszystkie perły wschodu, muślin lub kwiaty tworzyły jej najbogatsze ozdoby. Zresztą Paulina i Rafael uciekali przed światem, samotność była im tak piękna, tak szczodra! Co wieczór to urocze stadło ukazywało się w Operze lub we Włoskim. Jeżeli zrazu salony ostrzyły sobie na nich po trosze języki, niebawem wir wypadków, które przeszły przez Paryż pogrążył w niepamięci tych niewadzących nikomu kochanków. Wreszcie – co mogło być usprawiedliwieniem w oczach świętoszek – ślub był zapowiedziany, a przypadkowo służba była dyskretna; żadna zatem szczególna złośliwość nie zmąciła ich szczęścia.
Pod koniec lutego, w porze, gdy ładne dni dawały jak gdyby przedsmak wiosny, jednego rana Paulina i Rafael jedli razem śniadanie w małej cieplarni, rodzaju saloniku pełnego kwiatów, wychodzącego wprost na ogród. Łagodne i blade słońce zimowe, którego promienie sączyły się poprzez rzadkie rośliny, ogrzewało temperaturę. Żywe kontrasty rozmaitych liści, kolory kwitnących pęków, wreszcie kapryśna gra świateł i cieni, wszystko to radowało oczy. Kiedy cały Paryż grzał się jeszcze przy smętnych kominkach, młoda para gawędziła i śmiała się pod baldachimem kamelii, bzów, paproci. Radosne ich głowy wychylały się ponad narcyzy, konwalie i róże bengalskie. W tej bogatej i rozkosznej cieplarni nogi stąpały po afrykańskiej macie barwnej jak dywan. Ściany obite zielonym drelichem nie zdradzały najmniejszego śladu wilgoci. Sprzęty były z drzewa na pozór grubego, ale wypolerowana ich kora błyszczała od schludności. Młody kot, przycupnąwszy na stole, dokąd go zwabił zapach mleka, pozwolił się Paulinie mazać kawą; bawiła się z nim, broniła śmietanki, której mu dawała zaledwie powąchać, aby wypróbować jego cierpliwość i podtrzymać walkę; parskała śmiechem przy każdym jego grymasie i plotła tysiąc głupstw, aby nie dać Rafaelowi czytać dziennika, który już dziesięć razy wypadł mu z rąk. Było w tej rannej scenie niewymowne szczęście, jak wszystko, co jest naturalne i prawdziwe. Rafael wciąż udawał, że czyta gazetę i przyglądał się ukradkiem Paulinie drażniącej się z kotem, swojej Paulinie otulonej w długi peniuar, który nie zasłaniał mu jej całkowicie, swojej Paulinie z włosami w nieładzie i pokazującej małą stopkę z błękitnymi żyłkami w pantofelkach z czarnego aksamitu. Urocza w tym rannym stroju, rozkoszna jak fantastyczne postacie Westhalla, zdawała się równocześnie młodą dziewczyną i kobietą; może bardziej młodą dziewczyną kobietą; kosztowała szczęścia bez przymieszki i znała z miłości jedynie pierwsze upojenia. W chwili gdy zupełnie pochłonięty słodkim marzeniem Rafael zapomniał o dzienniku, Paulina chwyciła go, zmięła, uczyniła zeń kulę, rzuciła w ogród, a kot pobiegł za polityką, która, jak zawsze, robiła koziołki. Kiedy Rafael ubawiony tą dziecinną sceną chciał dalej czytać i sięgnął ręką po gazetę, której już nie było, rozległ się śmiech szczery, radosny, przeciągły niby śpiew ptaka.
– Jestem zazdrosna o gazetę – rzekła, wycierając łzy, które wycisnął jej ten dziecinny śmiech. – Czy to nie jest zdrada – ciągnęła, stając się nagle kobietą – aby czytać w mojej obecności proklamacje rosyjskie i woleć mowę cesarza Mikołaja od słów i spojrzeń miłości?
– Nie czytałem, aniele ukochany, patrzyłem na ciebie.
W tej chwili ciężkie kroki ogrodnika, pod którego okutymi butami zaskrzypiał piasek w alei, rozległy się koło cieplarni.
– Niech pan wybaczy, panie margrabio, jeżeli przeszkadzam, i jaśnie pani także, ale przynoszę państwu osobliwość, jakiej jeszcze nigdy nie widzieli. Przed chwilą, kiedy, za pozwoleniem państwa, wyciągnąłem ze studni wiadro wody, wydostałem ten osobliwy wodorost! O, jest! Musi to być bardzo nawykłe do wody, bo ani nie zwilgło ani nie przemokło. Suche to jak drewno i wcale nietłuste. Ponieważ pan margrabia jest z pewnością uczeńszy ode mnie, pomyślałem że trzeba mu to przynieść i że go to zajmie.
I ogrodnik pokazał Rafaelowi nieubłagany jaszczur, którego powierzchnia nie miała ani sześciu kwadratowych cali.
– Dziękuję, Vanière – rzekł Rafael. – To bardzo ciekawe.
– Co tobie, aniele? Ty bledniesz! – wykrzyknęła Paulina.
– Zostaw nas, Vanière.
– Głos twój przeraża mnie – ciągnęła młoda dziewczyna – dziwnie jest zmieniony… Co tobie? Co się tobie dzieje? Gdzie cię boli? Tobie niedobrze! Lekarza! – krzyknęła. – Jonatas, na pomoc!
– Cicho, Paulino, cicho – odparł Rafael, odzyskując panowanie nad sobą. – Chodźmy stąd. Jest tu może jakiś kwiat, którego zapach mnie mdli. Może to ta werwena?
Paulina skoczyła ku niewinnej roślinie, chwytając za łodygę i rzucając w ogród.
– O mój aniele! – wykrzyknęła, obejmując Rafaela uściskiem silnym jak ich miłość i podając mu z tkliwą zalotnością wiśniowe wargi do pocałunku – widząc, jak bledniesz, zrozumiałam, że ja bym cię nie przeżyła: twoje życie jest moim życiem. Rafaelu, dotknij ręką moich pleców. Czuję w nich jeszcze mróz. Wargi twoje są palące. A twoja ręka?… Jest jak lód – dodała.
– Szalona! – wykrzyknął Rafael.
– Czemu ta łza? Daj mi ją wypić.
– O Paulino, Paulino, zanadto mnie kochasz!
– W tobie się dzieje coś niezwykłego, Rafaelu?… Bądź szczery, ja wnet odgadnę twoją tajemnicę. Daj mi to – rzekła, biorąc jaszczur.
– Jesteś moim katem! – wykrzyknął młody człowiek, spoglądając ze zgrozą na talizman.
– Jaki zmieniony głos! – rzekła Paulina, upuszczając ów złowrogi symbol losu.
– Kochasz mnie? – spytał.
– Czy cię kocham, cóż za pytanie?
– Więc zostaw mnie, idź.
Biedne dziecko wyszło.
– Jak to! – wykrzyknął Rafael, znalazłszy się sam – dziś, w wieku nauki, kiedyśmy odkryli, że diamenty są krystalicznym węglem, w epoce, gdy wszystko umiemy wytłumaczyć, kiedy policja stawiłaby nowego Mesjasza przed sąd i przedłożyłaby jego cuda Akademii, w czasie, w którym wierzymy tylko w to, co stwierdzone notarialnie, ja miałbym wierzyć, ja, w jakieś Mane, Tekel, Fares?… Nie, na Boga, nie uwierzę, aby najwyższa istota mogła znaleźć przyjemność w dręczeniu niewinnego człowieka… Idźmy poradzić się uczonych.
Przybył niebawem, pomiędzy Halą win, olbrzymim zbiornikiem beczek, a Salpêtrière, olbrzymim seminarium pijaństwa, nad małe bajorko, gdzie pluskają się kaczki, wyróżniające się rzadkością gatunków, a mieniące ich kolory, podobne katedralnym witrażom, błyszczą w promieniach słońca. Wszystkie kaczki świata były tutaj, krzycząc, chlapiąc się, żerując i tworząc coś w rodzaju kaczego parlamentu, ale na szczęście bez konstytucji i zasad politycznych. Żyły, nie lękając się myśliwych, pod okiem przyrodników, którzy zaglądali na nie od czasu do czasu.
– Oto pan Lavrille – rzekł odźwierny do Rafaela, który poprosił o audiencję u tego arcykapłana zoologii.
Margrabia ujrzał małego człowieczka głęboko zatopionego w mądrych dumaniach nad obrazem dwóch kaczek. Uczony ten, człowiek w sile wieku, miał fizjognomię łagodną, osłodzoną jeszcze uprzejmym wyrazem; ale w całej jego osobie wyrażała się namiętność nauki. Peruka jego, ustawicznie drapana i fantastycznie przekrzywiona, odsłaniała rąbek siwych włosów i świadczyła o żądzy odkryć, która podobnie jak wszystkie namiętności odrywa nas tak potężnie od rzeczy tego świata, iż tracimy świadomość własnego ja. Rafael, człowiek nauki i wiedzy, patrzył z podziwem na tego przyrodnika, którego dni poświęcone były rozszerzeniu wiedzy ludzkiej i którego błędy nawet pomnażały chwałę Francji; ale elegantka uśmiechnęłaby się z pewnością na widok odstępu znajdującego się pomiędzy spodniami profesora a kraciastą kamizelką, która to przestrzeń była zresztą suto wypełniona koszulą, pomarszczoną obficie wskutek ciągłego schylania się i prostowania w miarę zoologicznych spostrzeżeń.
Po paru wstępnych uprzejmościach Rafael uważał za stosowne wypalić panu Lavrille banalny komplement na temat jego kaczek.
– Och, na punkcie kaczek jesteśmy bogaczami – odparł przyrodnik. – Rodzaj ten jest zresztą, jak panu z pewnością wiadomo, najobfitszym z gatunku płetwonogów. Zaczyna się od łabędzia, a kończy się na kaczce zinzin, obejmując sto trzydzieści siedem odmian indywiduów bardzo odrębnych, mających swoje nazwy, obyczaje, swoją ojczyznę, swoją fizjognomię, i które tak samo są do siebie niepodobne jak biały i Murzyn. To pewna, proszę pana, iż kiedy jemy kaczkę, nie zdajemy sobie przeważnie sprawy z obszaru…
Przerwał na widok ładnej kaczki, która wyszła brzeg bajora.
– Widzi pan tu kaczkę z krawatem, biedne dziecię Kanady, przybyłą z daleka, aby nam pokazać swoje brunatno-szare upierzenie, swój mały czarny krawat! O, drapie się… Oto słynna gęś edredonowa czyli kaczka eider, pod której puchem śpią nasze elegantki; Jaka ona śliczna! Któż by nie podziwiał tego biało-różowego brzuszka, tego zielonego dzioba. Właśnie, proszę pana, byłem świadkiem sparzenia, o którym już zwątpiłem. Małżeństwo odbyło się dość szczęśliwie i będę niecierpliwie czekał wyników. Pochlebiam sobie, że uzyskam sto trzydziesty ósmy rodzaj, który może otrzyma moje nazwisko! Oto młodzi oblubieńcy – rzekł, pokazując dwie kaczki. – Jedna to gęś śmieszka (anas albifrons), druga to wielka kaczka gwiżdżąca (anas ruffina) Buffona. Długo wahałem się między kaczką gwiżdżącą, kaczką białobrewą i anas clypeata: o, widzi ją pan, to wielkie ciemnobrunatne ladaco o zielonej szyi mieniącej się tak delikatnie. Ale, drogi panie, kaczka gwiżdżąca miała czubek, rozumie pan tedy, że się nie wahałem. Brak nam tu jedynie kaczki z czarną mycką. Panowie koledzy utrzymują, że ta kaczka jest tożsama z cyranką o zakrzywionym dziobie; co do mnie…
Uczynił cudowny gest malujący zarazem skromność i dumę uczonego, dumę pełną uporu, skromność pełną zarozumiałości.
– …Nie sądzę – dodał. – Widzi pan, drogi panie, że my tu nie tracimy czasu. Zajmuję się w tej chwili monografią gatunku kaczka… Ale jestem na pańskie rozkazy.
Towarzysząc mu w stronę ładnego domku przy ulicy Buffona, Rafael przedłożył jaszczur badaniom pana Lavrille.
– Znam ten produkt – rzekł wreszcie uczony, obejrzawszy talizman przez lupę – musiał służyć na obicie jakiegoś pudełka. Jaszczur jest bardzo stary. Dziś rymarze wolą się posługiwać galiszatem. Galiszat jest to, jak panu z pewnością wiadomo, skóra z raja sephen, ryby w Morzu Czerwonym.
– Ale to, proszę pana, skoro pan jest tak uprzejmy…?
– To – odparł uczony, przerywając swój wywód – To jest co innego: między galiszatem a jaszczurem istnieje różnica taka jak między oceanem a ziemią, rybą a czworonogiem. Bądź co bądź, skóra ryby twardsza jest niż skóra ziemnego stworzenia. To – rzekł, wskazując talizman – jest, jak panu zapewne wiadomo, jeden z najciekawszych produktów zoologicznych.
– A, tak? – wykrzyknął Rafael.
– Proszę pana – odparł uczony, zanurzając się w fotelu – to jest skóra osła.
– Wiem o tym – odparł młody człowiek.
– Istnieje w Persji – ciągnął przyrodnik – osioł nadzwyczaj rzadki, zwany dziki osioł, onager, u starożytnych equus asinus, u Tatarów kulati; Pallas zbadał go na miejscu i przywrócił go wiedzy. W istocie, zwierzę to długo uchodziło za fantastyczne. Jest, jak panu wiadomo, sławne w Piśmie świętym; Mojżesz zabronił parzyć go z jego pobratymcami. Ale dziki osioł jest jeszcze sławniejszy przez wyuzdania, których był przedmiotem, a o których często mówią biblijni prorocy. Pallas, jak panu z pewnością wiadomo, oświadcza w swoich Act. Petrop., tom II, że te dziwaczne wybryki są jeszcze uświęcone przez religię u Persów i Nogajów jako skuteczne lekarstwo przeciw bólom nerek i scyjatyce. Nie mamy o tym pojęcia, my, biedni paryżanie. Muzeum przyrodnicze nie posiada dzikiego osła. Cóż za wspaniale zwierzę! – ciągnął uczony. – Jest pełne tajemnic; oko jego uzbrojone jest rodzajem reflektora, któremu mieszkańcy Wschodu przypisują działanie uroczne; szata jego jest bardziej wykwintna i lśniąca niż u naszych najpiękniejszych koni; cętkowana jest w płowe pasy i bardzo przypomina skórę zebry. Sierść jego ma coś miękkiego, falistego, tłustego w dotknięciu; wzrok jego równy jest co do bystrości i dokładności wzrokowi człowieka. Większy nieco niż nasze osły domowe, obdarzony jest nadzwyczajną odwagą. Jeżeli przypadkowo go zaskoczyć, broni się z nadzwyczajną zręcznością najdzikszym zwierzętom. Co się tyczy szybkości w biegu, można go porównać jedynie z lotem ptaków; w wyścigu z dzikim osłem padłyby, drogi panie, najlepsze konie arabskie lub perskie. Wedle ojca sumiennego doktora Niebuhra, którego, jak panu wiadomo, opłakujemy świeżą stratę, przeciętna zwyczajnego biegu tych cudownych stworzeń wynosi siedem tysięcy geometrycznych kroków na godzinę. Nasze zwyczajne osły nie mogą dać żadnego pojęcia o tym ośle pełnym niepodległości i dumy. Postać ma lekką, żywą, minę inteligentną, sprytną, fizjognomię pełną wdzięku, ruchy zalotne! Jest to zoologiczny król Wschodu. Tureckie i perskie zabobony przypisują mu nawet tajemnicze pochodzenie, a imię Salomona wplata się w opowiadania tybetańskich i tatarskich bajarzy o zdatności przypisywanej tym szlachetnym zwierzętom. Wreszcie dziki osioł oswojony wart jest olbrzymie sumy; prawie niepodobna ująć go w górach, gdzie skacze jak kozica i zdaje się latać jak ptak. Bajka o skrzydlatych koniach, o naszym Pegazie, z pewnością wzięła początek w tych krajach, gdzie pasterze mogli często widywać dzikie osły skaczące z jednej skały na drugą. Osły wierzchowe, uzyskane w Persji ze skrzyżowania oślicy z oswojonym onagrem, są w myśl odwiecznej tradycji malowane na czerwono. Zwyczaj ten dał może początek francuskiemu przysłowiu: „Zły jak czerwony osioł”. W epoce, kiedy historia naturalna była we Francji bardzo zaniedbana, jakiś podróżnik musiał, jak sądzę, przywieźć któreś z tych interesujących zwierząt, bardzo źle znoszących niewolnictwo. Stąd przysłowie! Skóra, którą mi pan przedłożył, ciągnął uczony, to skóra dzikiego osła. Różnimy się w zdaniach co do pochodzenia nazwy. Jedni twierdzą, że Chagri14 jest to słowo tureckie, inni utrzymują, że Chagri to miasto, gdzie ten zoologiczny wytwór poddany jest preparacji chemicznej dość ściśle opisanej przez Pallasa, a dającej mu ową osobliwą ziarnistość, którą w nim podziwiamy; Martellens donosi mi, że Châagri jest to rzeka…
– Panie profesorze, dziękuję panu za objaśnienia, które dostarczyłyby wspaniałej noty jakiemu dom Calmetowi, gdyby benedyktyni jeszcze istnieli; ale mam zaszczyt zwrócić pańską uwagę, że ten skrawek miał pierwotnie rozmiary… tej mapy – rzekł Rafael, pokazując uczonemu otwarty atlas – otóż od trzech miesięcy skurczył się bardzo znacznie…
– Dobrze – odparł Lavrille – rozumiem. Tak, proszę pana, wszystkie szczątki istot żyjących podległe są łatwemu do pojęcia naturalnemu niszczeniu, którego bieg zależny jest od wpływów atmosferycznych. Nawet metale rozszerzają się albo kurczą w wybitny sposób, inżynierowie bowiem zauważyli dość znaczne rozstępy między wielkimi głazami pierwotnie spojonymi za pomocą sztab żelaznych. Wiedza jest rozległa, życie ludzkie bardzo krótkie. Toteż nie mamy pretensji znać wszystkich praw natury.
– Panie – rzekł Rafael niemal zawstydzony – niech pan daruje pytanie, które panu zadam. Czy pan jest zupełnie pewny, że ta skóra podlega zwyczajnym prawom zoologii, że można ją rozciągnąć?
– Och, z pewnością!… Tam do kata!… – rzekł p. Lavrille, próbując ciągnąć talizman. – Ale, proszę pana – dodał – jeżeli pan zechce odwiedzić mego kolegę Planchette'a, słynnego profesora mechaniki, on znajdzie z pewnością sposób, aby oddziałać na tę skórę, zmiękczyć ją, rozciągnąć.
– Och, panie, wraca mi pan życie!
Rafael pożegnał uczonego przyrodnika i pobiegł do Planchette'a, zostawiając poczciwego Lavrille w gabinecie pełnym słojów i suchych roślin. Wynosił z tej wizyty, sam nie wiedząc o tym, całą ludzką wiedzę: nomenklaturę! Poczciwy Lavrille podobny był do Sanczo Pansy, gdy opowiada don Kichotowi historię kóz: zabawiał się liczeniem zwierząt i numerowaniem! Znalazłszy się nad grobem, zaledwie znał maleńką cząstkę niezmierzonych liczb wielkiego stada, rzuconego przez Boga w ocean świata w niewiadomym celu. Rafael był zadowolony.
– Będę trzymał mego osiołka na uwięzi! – wykrzyknął.
Sterne powiedział przed nim: „Oszczędzajmy naszego osiołka, jeżeli chcemy dożyć późnych lat”. Ale to zwierzę jest tak samowolne!
Planchette był to wysoki chudy człowiek, prawdziwy poeta pogrążony w nieustannej kontemplacji, wciąż pochłonięty patrzeniem w otchłań bez dna, RUCH. Pospólstwo pomawia o szaleństwo te wzniosłe umysły, ludzi niezrozumianych, którzy żyją w cudownej beztrosce o zbytek i o świat, paląc przez całe dni zgasłe cygaro lub wchodząc do salonu bez troski o to, czy guziki przy ubraniu są dobrze pożenione z przeznaczonymi im dziurkami.
Pewnego dnia, po długim mierzeniu próżni lub gromadzeniu X-ów pod Aa–Gg, zanalizowali jakieś prawo przyrody i rozłożyli najprostszą zasadę; naraz tłum podziwia jakąś nową machinę, jakąś nową dźwignię, której łatwa struktura zdumiewa nas i oszałamia! Skromny uczony uśmiecha się, powiadając swoim admiratorom: „Cóż ja stworzyłem? Nic. Człowiek nie wynajduje siły, kieruje nią tylko, a wiedza polega na naśladowaniu natury”.
Rafael zastał mechanika wrosłego w ziemię niby wisielec, który spadł prosto z szubienicy. Planchette badał kulkę agatową, którą puszczał na kompas, czekając, aż się zatrzyma. Biedny człowiek nie miał ani krzyża, ani pensji, nie umiał bowiem dobrze sprzedać swoich cyfr. Szczęśliwy, że żyje pogonią za odkryciem, nie myślał ani o sławie, ani o świecie, ani o sobie samym; żył w nauce dla nauki.
– To nie do określenia! – wykrzyknął. – A, drogi panie – dodał, spostrzegając Rafaela – sługa pański. Jak się ma szanowna mamusia?… Niech pan raczy zajść do mojej żony.
„I ja mogłem żyć w ten sposób!” – pomyślał Rafael; wyrwał uczonego z zadumy, pytając go o sposób oddziałania na talizman, który mu przedłożył.
– Choćby się pan miał śmiać z mojej łatwowierności – rzekł w końcu margrabia – nie będę panu nic ukrywał. Ta skóra posiada jakąś tajemną siłę oporu, której nic nie może przemóc.
– Panie – rzekł Planchette – ludzie światowi odnoszą się zawsze do wiedzy dość bezceremonialnie; po trosze tak jak pewien elegant, który oświadczył wielkiemu Lalanne, spóźniwszy się z damami na zaćmienie słońca: „Może pan będzie tak dobry rozpocząć na nowo”. O jakie działanie panu chodzi? Celem mechaniki jest stosować prawa ruchu lub też neutralizować je. Co do ruchu samego w sobie, wyznaję panu z pokorą, nie umiemy go określić. To przyjąwszy, zauważyliśmy parę niezmiennych objawów, które rządzą działaniem ciał stałych i płynnych. Odtwarzając bezpośrednie przyczyny tych zjawisk, możemy przenosić ciała, udzielać im siły lokomocyjnej w stosunkach określonej chyżości, rzucać je, dzielić na części lub w nieskończoność, bądź to tłukąc je, bądź proszkując; następnie skręcać je, dawać im ruch wirujący, przekształcać, ugniatać, rozszerzać, rozciągać. Ta wiedza, drogi panie, opiera się na jednym fakcie. Widzi pan tę kulę – ciągnął. – Jest tu, na tym kamieniu. Teraz jest tam. Jakim mianem nazwiemy ten akt fizycznie tak naturalny, a moralnie tak niezwykły? Ruch, lokomocja, zmiana miejsca? Cóż za bezmierna czczość ukryta pod słowami! Słowo, czyż to jest rozwiązanie? Oto wszak cała wiedza. Nasze machiny zużywają lub rozkładają ten akt, ten fakt. To błahe zjawisko przeniesione na masy wysadzi Paryż w powietrze. Możemy zwiększać chyżość kosztem siły i siłę kosztem chyżości. Co to jest siła i chyżość? Nasza wiedza niezdolna jest tego powiedzieć, tak jak niezdolna jest stworzyć ruch. Ruch, jakikolwiek by był, jest to olbrzymia siła, a człowiek nie wynajduje sił. Siła jest jedna jak ruch, sama istota siły. Wszystko jest ruchem. Myśl jest ruchem. Natura opiera się na ruchu. Śmierć jest ruchem, którego kierunek jest nam nieznany. Jeżeli Bóg jest wieczny, wierzaj mi, że jest w ciągłym ruchu. Bóg jest może ruchem. Oto czemu ruch jest niewytłumaczony jak on; jak on głęboki, bez granic, niepojęty, niedotykalny. Kto kiedy dotknął, zrozumiał, zmierzył ruch? Czujemy skutki, nie widząc ich. Możemy nawet im zaprzeczyć, jak przeczymy Bogu. Gdzie jest, gdzie go nie ma? Skąd wychodzi? Gdzie jest jego zasada? Gdzie jest jego kres? Otacza nas, przyciska i umyka się nam. Jest oczywisty jak fakt, ciemny jak abstrakcja, jest równocześnie skutkiem i przyczyną. Trzeba mu, jak nam, przestrzeni, a co to jest przestrzeń? Jedynie ruch objawia ją nam; bez ruchu jest tylko słowem bez treści. Problem nie do rozwiązania, podobnie jak próżnia, jak stworzenie, jak nieskończoność! Ruch wprawia w zamęt ludzką myśl; jedyne, co wolno człowiekowi pojąć, to to że go nie pojmie nigdy. Między każdym z punktów, jakie kolejno zajmuje ta kula w przestrzeni – ciągnął uczony – znajduje się przepaść dla ludzkiego rozumu, przepaść, w którą runął Pascal. Aby oddziałać na nieznaną substancję, którą chcesz poddać nieznanej sile, musimy najpierw zbadać tę substancję; zależnie od swojej natury albo się strzaska od uderzenia, albo mu się oprze; jeżeli się rozdrobni, a jeżeli pańskim zamiarem nie jest dzielić jej, nie osiągniemy zamierzonego celu. Jeżeli chcesz ją zgnieść, trzeba udzielić jednakiego ruchu wszystkim cząstkom substancji w ten sposób, aby jednostajnie zmniejszyć przestrzeń, która je dzieli. Jeżeli chcesz ją rozciągnąć, musimy starać się nadać każdej drobinie jednaką siłę odśrodkową; albowiem nie przestrzegając ściśle tego prawa, wywołalibyśmy przerwy spójności. Istnieją, proszę pana, w ruchu nieskończone odmiany, kombinacje bez granic. Na jakie działanie się pan decyduje?
– Proszę pana – odparł Rafael zniecierpliwiony – chodzi mi o jakiekolwiek ciśnienie dość silne, aby rozciągnąć w nieskończoność tę skórę.
– Ponieważ substancja jest skończona – odparł matematyk – nie może rozciągnąć się w nieskończoność; ciśnienie powiększy nieodzownie rozmiary powierzchni kosztem grubości; ścienieje tak, aż jej zabraknie materii…
– Niech pan osiągnie ten wynik – wykrzyknął Rafael – a zarobi pan miliony.
– To byłyby ukradzione pieniądze – odparł profesor z flegmą godną Holendra. – Wykażę panu w dwóch słowach istnienie machiny, która nawet samego Boga zmiażdżyłaby jak muchę. Sprowadziłaby człowieka do stanu bibułki, człowieka w butach, z ostrogami, krawatem, kapeluszem, złotem, klejnotami, wszystkim…
– Cóż za straszliwa machina!
– Zamiast rzucać dzieci do wody, Chińczycy powinni by je zużytkowywać w ten sposób – dodał uczony, nie troszcząc się o szacunek człowieka dla swego potomstwa..
Cały pochłonięty swą myślą, Planchette wziął próżną doniczkę na kwiaty z przedziurawionym dnem i postawił ją na płycie kompasu; następnie poszedł do ogrodu po nieco gliny. Rafael stał oszołomiony jak dziecko, któremu niańka opowiada cudowne bajki. Złożywszy glinę na kamiennej płycie, Planchette wydobył z kieszeni nożyk, uciął dwie gałązki bzu i wydmuchał je, gwiżdżąc, tak jakby Rafaela nie było.
– Oto składniki machiny – rzekł.
Przymocował za pomocą glinianej nasady jedną z tych drewnianych rurek do dna doniczki w ten sposób, iż dziurka bzu przypadła na otwór naczynia. Rzekłbyś, olbrzymia fajka. Rozciągnął na płycie warstwę gliny, dając jej kształt łopatki, umieścił doniczkę na szerszej części, gałąź zaś bzu umocował w części przedstawiającej rękojeść. Wreszcie umocował kawał gliny przy końcu rurki bzowej, umieścił tam drugą wydrążoną gałązkę całkiem prosto, sporządziwszy drugą nasadę, aby ją połączyć z ramieniem poziomym, tak iż powietrze lub jakaś ciecz mogłaby krążyć w tej improwizowanej machinie i biec od otworu rurki prostopadłej, przez pośredni kanał aż do pustej donicy.
– Tak, panie, ten przyrząd – rzekł do Rafaela z powagą akademika wygłaszającego mowę powitalną – jest jednym z najpiękniejszych tytułów, jakie wielki Pascal ma do naszego podziwu.
– Nie rozumiem…
Uczony uśmiechnął się. Zdjął z owocowego drzewa małą flaszeczkę, w której aptekarz przysłał mu lep na mrówki; wybił dno, sporządził sobie lejek, umocował go starannie w otworze pustej gałązki zasadzonej pionowo w glinie, naprzeciwko wielkiego zbiornika, który wyobrażała donica; następnie za pomocą polewaczki, wlał w nią ilość wody wystarczającą, aby wypełnić po brzegi zarówno wielki zbiornik, jak i gałązkę bzu… Rafael myślał o swoim jaszczurze.
– Panie – rzekł mechanik – woda uchodzi dziś jeszcze za ciało nieściśliwe, niech pan nie zapomina tej fundamentalnej zasady; bądź co bądź, da się ścisnąć, ale tak mało, że jej kurczliwość możemy uważać za równą zeru. Widzi pan powierzchnię, jaką przedstawia woda, która doszła do wierzchu doniczki?
– Widzę.
– Otóż, niech pan przyjmie, że ta powierzchnia jest tysiąc razy większa niż ujście pręcika bzowego którym nalałem tę ciecz. O, teraz wyjmę lejek…
– Widzę.
– Otóż, drogi panie, jeżeli jakimkolwiek sposobem powiększę objętość tej masy wprowadzając jeszcze wodę ujściem małej rurki, płyn, zmuszony zejść niżej w rurkę, podniesie się w zbiorniku wyobrażonym przez doniczkę, póki płyn nie dojdzie do jednego poziomu i tu, i tam…
– To oczywiste! – wykrzyknął Rafael.
– Ale jest ta różnica – ciągnął uczony – że jeżeli szczupły słupek wody dodanej w małej prostopadłej rurce przedstawia siłę równą ciężarowi np. funta, to ponieważ działanie jego udzieli się ściśle płynnej masie i działa na wszystkie punkty jej powierzchni w doniczce, znajdzie się tam tysiąc słupków wody, które dążąc wszystkie do podniesienia się, jak gdyby je popychała siła równa tej, która spycha wodę w prostopadłej gałązce, wydadzą tam nieodzownie – rzekł Planchette, wskazując otwór doniczki – siłę tysiąc razy znaczniejszą niż siła wprowadzona tutaj.
To mówiąc, uczony pokazał margrabiemu palcem drewnianą rurkę zatkniętą prostopadle w glinie.
– To zupełnie proste – rzekł Rafael.
Planchette uśmiechnął się.
– Innymi słowy – ciągnął z tą upartą logiką właściwą matematykom – aby odepchnąć napór wody, trzeba by rozwinąć na każdym punkcie wielkiej powierzchni siłę równą sile działającej w pionowym przewodzie; ale z tą różnicą, że jeżeli płynny słup jest tam wysoki na stopę, tysiąc małych słupków wielkiej powierzchni będzie miało jedynie bardzo małą wysokość… Teraz – rzekł Planchette, dając prztyczka swoim gałązkom – zastąpmy ten pocieszny aparacik rurami metalowymi o przyzwoitej sile i wymiarach. Jeżeli pokryjesz płynną powierzchnię wielkiego rezerwuaru silną ruchomą płytą, a tej płycie przeciwstawisz drugą o wypróbowanym oporze i trwałości; jeżeli, co więcej, użyczysz mi władzy dodawania bez ustanku wody do płynnej masy (a to drogą małej prostopadłej rurki), wówczas przedmiot wzięty między te dwie silne płaszczyzny, musi z konieczności ustąpić olbrzymiemu ciśnieniu, które go zgniata nieograniczenie. Sposób stałego doprowadzania wody rurką jest zabawką dla mechaniki, zarówno jak sposób przeniesienia siły z płynnej masy na płytę. Dwa tłoki i parę klap wystarczą. Przyzna mi pan wówczas, drogi panie – rzekł, biorąc Rafaela pod ramię – że nie istnieje substancja, która by umieszczona między te dwa nieograniczone opory nie musiała się rozciągnąć?
– Jak to! Autor Prowincjałek to wynalazł?… – wykrzyknął Rafael.
– On sam, młody panie. Mechanika nie zna nic prostszego ani piękniejszego. Przeciwna zasada, rozprężliwość wody, stworzyła machinę parową. Ale woda jest rozprężliwa tylko do pewnego stopnia, podczas gdy jej nieściśliwość, będąc siłą poniekąd negatywną, jest tym samym nieograniczona.
– Jeżeli ta skóra się rozciągnie – rzekł Rafael – przyrzekam wznieść olbrzymi pomnik Błażejowi Pascalowi, ufundować nagrodę stu tysięcy franków za najpiękniejszy problem mechaniki rozwiązany w każdym dziesięcioleciu, wyposażyć pańskie bratanice, siostrzenice, stryjeczne wnuczki, wreszcie zbudować przytulisko dla matematyków, którzy zwariują lub zejdą na dziady.
– To byłoby bardzo pożyteczne – odparł Planchette. – Jutro – dodał ze spokojem człowieka żyjącego wyłącznie w sferze intelektualnej – pójdziemy do Spieghaltera. Ten niepospolity mechanik sporządził właśnie według moich planów udoskonaloną machinę, dzięki której dziecko mogłoby zmieścić dziesięć tysięcy wiązek siana w kapeluszu.