Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 14
– Do jutra, drogi panie.
– Do jutra.
– Niech żyje mechanika – wykrzyknął Rafael. – Czyż to nie najpiękniejsza ze wszystkich nauk? Tamten ze swymi onagrami, klasyfikacjami, kaczkami, gatunkami i słojami pełnymi potworów dobry jest co najwyżej do znaczenia punktów przy bilardzie w kawiarni.
Nazajutrz Rafael uszczęśliwiony wstąpił po Planchette'a i udali się razem na ulicę Zdrową; dobrze wróżąca nazwa! U Spieghaltera młody człowiek znaazł się w olbrzymiej sali, gdzie oczy jego ujrzały mnóstwo czerwonych i huczących pieców. Był to deszcz ognia, potop gwoździ, ocean tłoków, śrub, dźwigni, szyn, pił, muter, morze płynnego metalu, drzewa, klap, sztab. Opiłki drapały w gardle. W rozpalonym powietrzu było żelazo, ludzie byli okryci żelazem, wszystko cuchnęło żelazem, żelazo miało życie, stawało się żywym ustrojem, cieczą, chodziło, myślało, przybierając wszystkie formy, poddając się wszystkim kaprysom. Poprzez wycia miechów, crescendo młotów, świst wież, w których warczało żelazo, Rafael dostał się do wielkiej hali, czystej i dobrze wietrzonej, gdzie mógł się do woli napatrzeć olbrzymiej prasie, o której mówił Planchette. Podziwiał olbrzymie tarcice z żelaza oraz duże żelazne odnogi złączone potężnym trzonem.
– Gdybyś pan obrócił szybko siedem razy tę korbę – rzekł Spieghalter, pokazując mu rączkę z polerowanej stali – rozkruszyłbyś stalową płytę na milion pocisków, które wbiłyby ci się w nogi jak igły.
– Bagatela! – wykrzyknął Rafael.
Planchette własnoręcznie wsunął jaszczur między dwie płyty wszechpotężnej prasy i z całym spokojem, jaki daje przeświadczenie naukowe, zakręcił żywo korbą.
– Kładźcie się wszyscy na ziemi, zginęliśmy! – krzyknął Spieghalter grzmiącym głosem, padając sam na ziemię.
Okropny świst rozległ się w warsztatach. Woda zawarta w machinie skruszyła metal, trysnęła strumieniem o niewiarygodnej sile, szczęściem kierując się na stary piec, który obaliła, zburzyła, skręciła, tak jak huragan chwyta dom i unosi z sobą.
– Och – rzekł spokojnie Planchette – jaszczur jest zdrów jak moje oko! Mistrzu Spieghalter, musiała być jakaś skaza w stali albo jakaś szczelina w wielkiej rurze…
– Nie, nie, ja znam moją stal. Ten pan może zabrać swój przedmiot, diabeł siedzi w tej skórze.
Niemiec chwycił młot kowalski, rzucił skórę na kowadło i z całą siłą, jaką daje gniew, wymierzył w talizman najstraszliwszy cios, jaki kiedykolwiek jęknął w pracowni.
– Ani śladu nie ma – wykrzyknął Planchette, głaszcząc oporny jaszczur.
Zbiegli się robotnicy. Werkmajster wziął skórę i zanurzył ją w piecu pełnym gorejącego węgla. Wszyscy, stojąc półkolem koło ognia, oczekiwali z niecierpliwością działania olbrzymiego miecha. Rafael, Spieghalter, profesor Planchette, zajmowali środek tej czarnej i bacznej ciżby. Widząc wszystkie te białe oczy, te głowy przyprószone żelazem, tę czarną i lśniącą odzież, te kosmate piersi, Rafael miał wrażenie, że znajduje się w nocnym i fantastycznym świecie niemieckich ballad. Werkmistrz chwycił skórę szczypcami, zostawiwszy ją wprzód w ogniu przez dziesięć minut.
– Proszę mi ją oddać – rzekł Rafael.
Werkmistrz podał ją żartem Rafaelowi. Margrabia zwinął z łatwością skórę, chłodną i miękką pod jego palcami. Rozległ się krzyk zgrozy, robotnicy uciekli. Valentin został sam z profesorem Planchette w opustoszałej sali.
– Jest stanowczo coś diabelskiego w tym wszystkim! – wykrzyknął Rafael w rozpaczy. – Więc żadna siła ludzka nie zdoła mi przyczynić ani jednego dnia?
– Panie, zbłądziłem – odparł matematyk ze strapioną miną – powinniśmy byli poddać tę osobliwą skórę działaniu machiny do ciągnienia blachy. Gdzież ja miałem głowę, aby panu proponować ciśnienie!
– To ja prosiłem o to – odparł Rafael.
Uczony odetchnął jak winny uwolniony dwunastoma głosami przysięgłych. Jednakże zaciekawiony osobliwym problemem, jaki nastręczała ta skóra, zastanowił się chwilę i rzekł:
– Trzeba zażyć tę nieznaną substancję odczynnikami. Chodźmy do Jafeta, chemia będzie może szczęśliwsza od mechaniki.
Valentin popędził konia w nadziei zastania słynnego chemika Jafeta w jego laboratorium.
– I cóż, stary przyjacielu – rzekł Planchette, widząc Jafeta siedzącego w fotelu i oglądającego jakiś strąt – jakże się miewa chemia?
– Drzemie. Nic nowego. Prawda, Akademia uznała istnienie salicyny, ale salicyna, asparagina, woklina, digitalina, to nie są odkrycia…
– Nie mogąc wynajdywać rzeczy – rzekł Rafael – zdaje się, że jesteście skazani na wynajdywanie nazw.
– Dalibóg, masz słuszność, młodzieńcze!
– Słuchaj – rzekł Planchette do chemika – spróbuj nam rozłożyć tę substancję: jeżeli wydobędziesz z niej jakikolwiek pierwiastek, nazywam go z góry diaboliną, próbując bowiem zgnieść ten skrawek, rozwaliliśmy dopiero co prasę hydrauliczną.
– Pokażcie, pokażcie! – wykrzyknął radośnie chemik – może to będzie jaki nowy pierwiastek.
– Panie – rzekł Rafael – to jest po prostu kawał oślej skóry.
– Mój panie… – zaczął poważnie wielki chemik.
– Ja nie żartuję – odparł margrabia, podając mu jaszczur.
Baron Jafet przyłożył do skóry unerwione brodawki swego języka, tak sprawne w rozpoznawaniu soli, kwasów, zasad, gazów i rzekł po kilku próbach:
– Żadnego smaku! No, spróbujmy się jej dać napić trochę fluoru.
Poddana działaniu tego odczynnika, tak energicznie rozkładającego tkanki zwierzęce, skóra nie doznała żadnej zmiany.
– To nie jest jaszczur! – wykrzyknął chemik. – Potraktujemy tego tajemniczego jegomościa jak minerał i damy mu po nosie, pakując go do tygielka, gdzie mam właśnie czerwony potas.
Jafet wyszedł i wrócił niebawem.
– Proszę – rzekł do Rafaela – niech mi pan pozwoli kawałek tej osobliwej substancji; jest tak niezwykła…
– Kawałek? – wykrzyknął Rafael – Ani nawet wielkości włosa. Zresztą, próbuj pan! – dodał z uśmiechem smutnym i żartobliwym zarazem.
Uczony złamał brzytwę, chcąc naciąć skórę, spróbował skruszyć za pomocą silnego wybuchu elektryczności, potem poddał ją działaniu stosu Wolty, słowem, wszystkie pioruny wiedzy rozbiły się o ten straszliwy talizman. Była siódma wieczorem, Planchette, Jafet i Rafael, zapominając o mijaniu czasu, czekali wyniku ostatniego doświadczenia. Jaszczur wyszedł zwycięsko ze straszliwego wstrząsu, jakiemu go poddano przy pomocy pokaźnej dawki chlorku azotu.
– Jestem zgubiony! – wykrzyknął Rafael. – W tym jest ręka Boga. Trzeba umrzeć…
Zostawił uczonych pogrążonych w zdumieniu.
– Nie opowiadajmy o tej przygodzie w Akademii, koledzy wyśmialiby się – rzekł Planchette do chemika po długiej pauzie, w czasie której spoglądali po sobie, nie śmiejąc sobie udzielić wzajem swoich myśli.
Dwaj uczeni byli niby chrześcijanie, którzy opuścili swoje groby i nie znaleźli Boga w niebie. Wiedza? Bezsilna! Kwasy? Czysta woda! Czerwony potas? Zhańbiony! Stos Wolty, iskra elektryczna? Zabawki dziecinne!
– Prasa hydrauliczna rozwalona jak domek z kart! – dodał Planchette.
– Wierzę w diabła – rzekł baron Jafet po chwili milczenia.
– A ja w Boga – odparł Planchette.
Obaj byli w swojej roli. Dla mechanika wszechświat jest machiną, która wymaga robotnika; dla chemii, tego dzieła czarta, które rozkłada wszystko, świat jest to gaz obdarzony ruchem.
– Nie możemy zaprzeczyć faktowi – dodał chemik.
– Ba! Na naszą pociechę, panowie doktrynaliści stworzyli ten mglisty aksjomat: głupi jak fakt.
– Twój aksjomat – odparł chemik – musi być tedy faktem, gdyż jest solennie głupi.
Zaczęli się śmiać i poszli na obiad w nastroju ludzi, którzy widzą w cudzie już tylko objaw przyrody.
Wracając do domu, Valentin był pastwą zimnej wściekłości; nie wierzył już w nic, myśli mąciły mu się w mózgu, kłębiły się i wirowały jak myśli wszelkiego człowieka w obliczu niemożliwego faktu. Chętnie uwierzył w jakąś tajemną wadę w machinie Spieghaltera, niemoc wiedzy i ognia nie dziwiły go; ale gibkość skóry, kiedy on ją miął w palcach, a sztywność jej, kiedy ją poddano wszystkim środkom zniszczenia, jakie człowiek posiada, przerażały go. Ten niezaprzeczony fakt przyprawiał go o zawrót głowy.
„Jestem szalony – powiadał sobie. – Mimo że od rana jestem na czczo, nie chce mi się jeść ani pić, czuję w piersiach ogień który pali…”
Włożył z powrotem jaszczur w ramkę, w której znajdował się niegdyś, po czym, obrysowawszy czerwoną linią obecny kontur talizmanu, usiadł w fotelu
– Już ósma! – wykrzyknął. – Ten dzień minął jak sen.
Oparł się o poręcz, złożył głowę na lewej ręce, utonął w posępnej zadumie, w owych pożerających myślach, których tajemnicę unoszą z sobą skazani na śmierć.
– Ach! Paulina – wykrzyknął – Biedne dziecko! Są przepaści, których miłość nie zdoła przebyć mimo siły swych skrzydeł!
W tej samej chwili usłyszał bardzo wyraźnie stłumione westchnienie i poznał, mocą najbardziej wzruszającego przywileju miłości, oddech Pauliny.
„Och! – pomyślał – oto mój wyrok. Gdyby ona była tutaj, chciałbym umrzeć w jej ramionach”.
Wybuch bardzo szczerego i radosnego śmiechu sprawił, iż Rafael obrócił głowę w stronę łóżka: za przeźroczystą firanką ujrzał twarz Pauliny, uśmiechniętej jak dziecko szczęśliwe z udanej psoty; piękne włosy rozsypały się tysiącem pukli na ramiona; była podobna do bengalskiej róży na pęku róż białych.
– Uprosiłam Jonatasa – rzekła. – Czyż to łóżko nie należy do mnie? Do mnie, twojej żony? Nie łaj mnie, drogi, chciałam tylko spać koło ciebie, zrobić ci niespodziankę. Daruj mi to szaleństwo.
Wyskoczyła z łóżka ruchem kotki, ukazała się promienna w swoich muślinach i siadła na kolanach Rafaela.
– O jakiej przepaści mówiłeś, ukochany? – rzekła z wyrazem troski na czole.
– O śmierci.
– Przykrość mi sprawiasz – odparła. – Są myśli, których my, biedne kobiety, nie możemy udźwignąć, które nas zabijają. Czy to siła miłości czy brak odwagi? Nie wiem. Śmierć nie przeraża mnie – dodała, śmiejąc się. – Umrzeć z tobą, jutro rano, zaraz, w ostatnim pocałunku, to byłoby szczęście. Zdaje mi się, że żyłabym jeszcze więcej niż sto lat. Co znaczy ilość dni, jeżeli w jedną noc, w jedną godzinę, wyczerpaliśmy całe życie spokoju i miłości?
– Masz słuszność, niebo mówi przez twoje piękne usta. Daj mi je, niech je ucałuję i umierajmy – rzekł Rafael.
– Umierajmy tedy – odparła, śmiejąc się.
Około dziewiątej rano światło zaglądało przez szczeliny w żaluzjach; przygaszone muślinem firanek, pozwalało mimo to rozeznać bogate barwy dywanów i puszyste meble pokoju, gdzie spoczywała para kochanków. Tu i ówdzie błyszczały złocenia. Promień słońca zamierał w miękkim edredonie, który w igraszkach miłości spadł na ziemię. Zawieszona na wielkim lustrze suknia Pauliny rysowała się jak mgliste zjawisko. Maleńkie trzewiczki leżały z dala od łóżka. Słowik przysiadł na gzymsie za oknem; jego przeciągłe trele, szmer skrzydeł, które nagle rozwinął, ulatując, obudziły Rafaela.
– Aby umrzeć – rzekł, kończąc myśl rozpoczętą śnie – trzeba, aby mój organizm, ta machina z ciała i kości, ożywiona moją wolą i czyniąca ze mnie indywiduum ludzkie, przedstawiała jakieś namacalne uszkodzenie. Lekarze muszą znać objawy podcięcia żywotności, powiedzą mi, czy jestem zdrów czy chory.
Popatrzył na śpiącą żonę, która obejmowała jego głowę, wyrażając tym we śnie tkliwą pieczołowitość serca. Wdzięcznie wyciągnięta jak dziecko, z twarzą zwróconą ku niemu, Paulina zdawała się patrzeć nań jeszcze, podając mu ładne usta rozchylone czystym, równym oddechem. Porcelanowe ząbki uwydatniały kolor jej świeżych warg, na których błądził uśmiech; cera była w tej chwili żywsza i bielsza niż w najbardziej miłosnych godzinach dnia. Jej wdzięczne i ufne oddanie łączyło powaby kobiety z urokiem uśpionego dziecka. Kobiety, nawet najbardziej naturalne, podlegają jeszcze w dzień pewnym konwencjom społecznym, które krępują naiwne wylewy ich duszy; ale sen przywraca im poniekąd ową bezpośredniość życia będącą czarem dziecięctwa. Paulina nie wstydziła się niczego, jak owe drogie i niebiańskie istoty, u których rozsądek nie tchnął jeszcze ani myśli w gesty, ani tajemnic w spojrzenie. Profil jej odcinał się żywo na cienkim batyście poduszek, gruba piana koronek zmieszana z włosami w nieładzie dawała jej wyraz nieco kapryśny, ale usnęła w rozkoszy, długie jej rzęsy kładły się na policzkach jak gdyby po to, aby zasłonić wzrok przed zbyt mocnym światłem lub też dopomóc owemu skupieniu, jakim dusza sili się przytrzymać doskonałą, ale ulotną rozkosz. Maleńkie białe i różane uszko, oprawne w pęk włosów i odcinające się od śniegu koronek, byłoby rozkochało na zabój artystę, malarza, starca, byłoby może wróciło rozum jakiemu szaleńcowi. Widzieć kochankę uśpioną, uśmiechniętą w spokojnym marzeniu pod twoją opieką, kochającą cię nawet we śnie, w chwili gdy świadome życie przestaje istnieć, podającą ci jeszcze nieme usta, które we śnie mówią ci o ostatnim pocałunku! Widzieć kobietę ufną, pół nagą, ale spowitą w swoją miłość niby w płaszcz i czystą w pełni szału; podziwiać jej rozrzucone suknie, jej jedwabne pończoszki szybko ściągnięte wczoraj na twoje żądanie, zdjętą sznurówkę świadczącą o wierze bez granic, czyż to nie jest niewysłowiona rozkosz? Ta sznurówka to cały poemat; kobieta, którą chroniła, nie istnieje już, należy do ciebie, stała się tobą; odtąd zdradzić ją znaczyłoby zdradzić samego siebie. Rafael patrzał z rozczuleniem na ten pokój przesycony miłością, pełen wspomnień, gdzie świat barwił się odcieniem rozkoszy; wrócił do tej kobiety o kształtach czystych, młodych, jeszcze kochającej; istoty, której uczucia zwłaszcza należały doń bez podziału. Pragnął żyć wiecznie. Kiedy spojrzenie jego padło na Paulinę, otwarła natychmiast oczy, niby tknięta promieniem słońca.
– Dzień dobry, jedyny – rzekła z uśmiechem. – Jakiś ty ładny, ty niegodziwy!
Te dwie głowy strojne wdziękiem czerpanym w uczuciu, w młodości, półmroku i ciszy, tworzyły jedną z owych boskich scen, których ulotny czar właściwy jest jedynie pierwszym dniom miłości, tak jak naiwność, czystość, są przywilejami dziecięctwa. Niestety! Te wiośniane rozkosze miłości, tak samo jak igraszki naszych młodych lat, mają ulecieć i żyć jeno w naszym wspomnieniu, aby nas grążyć w rozpaczy lub też rzucać nam jakiś kojący zapach, zależnie od kaprysu naszych tajemnych dumań.
– Czemuś się obudziła? – rzekł Rafael. – Tak mi było słodko widzieć cię uśpioną… płakałem patrząc na ciebie…
– I ja także – odparła – płakałam dziś w nocy, patrząc na ciebie, jak śpisz; ale to nie było z radości. Słuchaj, mój Rafaelu, słuchaj mnie. Kiedy śpisz, twój oddech nie jest swobodny, coś ci gra w piersi: to mnie przeraża. Pokaszlujesz przez sen, zupełnie podobnie jak mój ojciec, który umiera na suchoty. W tym graniu twoich piersi rozpoznałam niektóre objawy tej dziwnej choroby. Przy tym masz gorączkę, jestem pewna, ręka twoja była wilgotna i paląca… Kochanie! Jesteś młody – dodała, wstrząsając się – mógłbyś się jeszcze wyleczyć, gdyby, nieszczęściem… Ale nie – wykrzyknęła radośnie – nie ma nieszczęścia, ta choroba udziela się, powiadają lekarze.
Objęła ramionami Rafaela i wypiła jego oddech w pocałunku, w którym oddaje się całą duszę:
– Nie chcę dożyć starości – rzekła. – Umrzyjmy młodo oboje i idźmy do nieba z rękami pełnymi kwiatów.
– Takie projekty zawsze się robi wówczas, gdy się jest zdrowym – odparł Rafael, zanurzając palce we włosach Pauliny.
Ale równocześnie pochwycił go straszliwy kaszel, ów kaszel ciężki i dźwięczny, jakby wychodził z trumny, kaszel, od którego blednie czoło chorego; który pozostawia go drżącym, całym w pocie, wstrząsa wszystkie nerwy, rozpiera żebra, wysysa szpik pacierzowy i wlewa w żyły jakąś dziwną ociężałość. Rafael, wyczerpany, blady, położył się wolno, ścięty z nóg jak człowiek, który wszystkie siły wydał w ostatnim wysiłku. Paulina patrzała nań martwo z oczyma rozszerzonymi przez strach, nieruchoma, blada, milcząca.
– Nie róbmy już szaleństw, mój aniele – rzekła, chcąc ukryć przed Rafaelem okropne przeczucia, które nią miotały.
Zasłoniła sobie twarz rękami, ujrzała bowiem ohydny szkielet ŚMIERCI. Głowa Rafaela stała się blada i upiorna, niby czaszka dobyta z głębin cmentarza, iżby służyła dla studiów jakiegoś uczonego. Paulina przypomniała sobie wykrzyknik, jaki poprzedniego dnia wydarł się Rafaelowi, i rzekła:
– Tak, są przepaści, których miłość nie może przebyć, ale wówczas powinna się w nich zagrzebać.
W kilka dni po tej rozpaczliwej scenie, w marcowy poranek Rafael znalazł się w fotelu w otoczeniu czterech lekarzy, którzy posadzili go na wprost światła przy oknie i kolejno badali puls, obmacywali, wypytywali go z pozorem zainteresowania. Chory śledził ich myśli, tłumacząc sobie ich gesty i najdrobniejsze fałdy tworzące się na ich czołach. Ta narada była jego ostatnią nadzieją. Ci najwyżsi sędziowie mieli nań wydać wyrok życia lub śmierci. Jakoż, aby wydrzeć wiedzy ludzkiej jej ostatnie słowo, Valentin zwołał wyrocznie nowoczesnej medycyny. Dzięki jego majątkowi i nazwisku trzy systemy, między którymi buja wiedza ludzka, znalazły się tu, na wprost niego. Ci trzej lekarze przynieśli z sobą całą filozofię medycyny, reprezentując walkę, jaką sobie wydają spirytualizm, analiza oraz jakiś pół drwiący eklektyzm. Czwartym lekarzem był Horacy Bianchon, człowiek wielkiej przyszłości i nauki, najwybitniejszy może z młodego pokolenia lekarzy, roztropny i skromny przedstawiciel pracowitej młodzieży, która gotuje się podjąć dziedzictwo skarbów nagromadzonych od pięćdziesięciu lat przez Szkołę Paryską i która wzniesie może pomnik z tylu różnorodnych materiałów skupionych przez poprzednie wieki. Będąc przyjacielem margrabiego i Rastignaca, miał pod swoją opieką Rafaela od kilku dni i pomagał mu odpowiadać na pytania trzech profesorów; zarazem podkreślał od czasu do czasu i z pewnym naciskiem objawy, w których dopatrywał się suchot płucnych.
– Pewno się pan nie szanował, hulał pan? Oddawał się pan wytężonej pracy umysłowej? – spytał Rafaela jeden z trzech sławnych lekarzy, ten, którego kwadratowa czaszka, szeroka, oddychająca energią twarz zwiastowały indywidualność wybitniejszą niż u dwóch jego przeciwników.
– Chciałem się zabić rozpustą, strawiwszy trzy lata nad wielkim dziełem, którym będziecie się może panowie zajmowali kiedyś – odparł Rafael.
Wielki lekarz potrząsnął głową na znak zadowolenia, jak gdyby powiadając sobie w duchu: „Byłem tego pewny!”. Ten doktor był to znakomity Brisset, głowa organistów, spadkobierca Cabanisów i Bichatów, typ pozytywisty i materialisty, z tych, którzy widzą w człowieku istotę skończoną, podlegającą jedynie prawom własnego ustroju i której stan normalny lub anomalie dadzą się wytłumaczyć oczywistymi przyczynami.
Na tę odpowiedź Brisset popatrzył w milczeniu na człowieka średniego wzrostu, którego przekrwiona twarz i gorejące oko zdawały się należeć do jakiegoś starożytnego satyra i który grzbietem wsparty o framugę przyglądał się bacznie Rafaelowi, nie mówiąc ani słowa. Doktor Cameristus, głowa witalistów, człowiek zapalony i przeświadczony o tym, w co wierzył, poetyczny obrońca abstrakcyjnych nauk van Helmonta, widział w życiu ludzkim zasadę wzniosłą, tajemniczą, niewytłumaczone zjawisko, które sobie drwi z lancetów, igra z chirurgią, umyka się lekarstwom farmakopei, x-om algebry, demonstracjom anatomii i śmieje się z naszych wysiłków; rodzaj nieuchwytnego, niewidzialnego płomienia, podległego jakiemuś boskiemu prawu, który trwa często w ciele skazanym przez nasze wyroki, tak samo jak uchodzi z najbardziej żywotnych organizacji.
Sardoniczny uśmiech błądził po ustach trzeciego lekarza, doktora Maugredie, człowieka wybitnej inteligencji, ale sceptyka i ironisty, który wierzył jedynie w skalpel, godził się z Brissetem na śmierć człowieka mającego się jak najlepiej i uznawał z Cameristusem, że człowiek może jeszcze żyć po śmierci. Uznając coś prawdy w każdej z tych teorii, nie przyjmował w całości żadnej, twierdził, że w medycynie najlepszym systemem to nie mieć żadnego systemu i ograniczać się po prostu do faktów. Ten Panurg medycyny, król obserwacji, wielki badacz, wielki szyderca, zwolennik najbardziej rozpaczliwych prób, oglądał właśnie jaszczur.
– Rad bym być świadkiem związku, jaki istnieje między pańskimi pragnieniami a kurczeniem się skóry – rzekł do margrabiego.
– Po co? – wykrzyknął Brisset.
– Po co? – powtórzył Cameristus.
– A! Zgodziliście się – odparł Maugredie.
– To kurczenie się, to rzecz zupełnie prosta – dodał Brisset.
– Nadprzyrodzona – rzekł Cameristus.
– W istocie – odparł Maugredie, przybierając poważną minę i oddając Rafaelowi jaszczur – rogowacenie skóry jest faktem niewytłumaczonym, a jednak naturalnym, który od początku świata doprowadza do rozpaczy medycynę i ładne kobiety.
Przyglądając się trzem doktorom, Valentin nie dojrzał w nich żadnej sympatii dla swoich cierpień. Wszyscy trzej, zapadając w milczenie za każdą odpowiedzią, mierzyli go obojętnym wzrokiem i wypytywali bez współczucia. Poprzez ich grzeczność przebijała obojętność. Czy to wskutek pewności, czy z powodu namysłu, słowa ich były tak rzadkie, tak leniwe, że chwilami Rafael sądził, że myślą o czym innym. Od czasu do czasu jedynie Brisset odpowiadał: „Dobrze, doskonale!” na wszystkie rozpaczliwe objawy, których obecność wykazywał Bianchon. Cameristus tonął w głębokiej zadumie; Maugredie robił wrażenie komediopisarza studiującego dwóch oryginałów, aby ich żywcem przenieść na scenę. Twarz Horacego zdradzała głęboką troskę, rozczulenie pełne smutku. Był lekarzem zbyt od niedawna, aby być nieczułym wobec bólu i niewzruszonym przy łożu żałoby; nie umiał zgasić w oczach łez przyjaźni, które nie pozwalają człowiekowi widzieć jasno oraz chwytać, na kształt generała armii, chwili sposobnej do zwycięstwa, nie słuchając krzyku konających. Spędzili jakieś pół godziny na tym, aby brać poniekąd miarę z chorego i choroby, tak jak krawiec bierze miarę młodemu człowiekowi zamawiającemu suknie weselne; powiedzieli parę komunałów, natrącili nawet coś o polityce, po czym wyrazili chęć przejścia do gabinetu Rafaela, aby wymienić poglądy i sformułować wyrok.
– Panowie – spytał Valentin – czy nie mogę być obecny przy naradzie?
Na te słowa Brisset i Maugredie okrzyknęli się żywo i mimo nalegań chorego nie zgodzili się naradzać w jego obecności. Rafael poddał się zwyczajowi w tej myśli, iż zdoła się wślizgnąć w korytarz, skąd z łatwością będzie mógł słyszeć dyskusję trzech lekarzy.
– Panowie – rzekł na wstępie Brisset – pozwólcie, że wam szybko wyrażę moje zdanie. Nie chcę ani go narzucać, ani poddawać dyskusji: po pierwsze, jest jasne, ścisłe i oparte na zupełnym podobieństwie między jednym z moich chorych a naszym pacjentem; następnie, czekają mnie w szpitalu. Ważny wypadek, który tam domaga się mojej obecności, niechaj usprawiedliwi to, że zabiorę głos pierwszy. Pacjent nasz tak samo wyczerpany jest pracą umysłową… Co on takiego napisał, Horacy? – rzekł zwracając się do młodego lekarza.
– Teorię woli.
– Bagatela! Ależ to rozległy przedmiot. Jest wyczerpany, powiadam, nadmiarem myśli, nieprawidłowym trybem życia, nadużywaniem środków pobudzających. Nadmierna czynność ciała i mózgu spaczyły tedy funkcjonowanie całego ustroju. Łatwo jest, moi panowie, poznać w symptomach twarzy i ciała nadmierne podrażnienie żołądka, newrozę wielkiego zwoju sympatycznego, przeczulenie jamy brzusznej oraz skurcz hypochondrów. Zauważyliście wielkość i wypukłość wątroby. Wreszcie pan Bianchon dłuższy czas obserwował trawienie pacjenta i powiada, że jest oporne, leniwe. Ściśle mówiąc, nie ma już żołądka; człowiek przestał istnieć. Intelekt zanikł, ponieważ człowiek nie trawi. Stopniowe schorzenie jamy brzusznej, centrum życia, spaczyło cały ustrój. Stąd rozchodzi się nieustające i widoczne promieniowanie, zaburzenia udzieliły się mózgowi za pomocą zwojów nerwowych, a rezultatem przedrażnienie tego organu. Stąd monomania: chory żyje pod uciskiem idee fixe. Dla niego ten jaszczur kurczy się istotnie. Może był zawsze taki, jak go widzimy; ale czy się kurczy, czy nie, jaszczur ten jest dlań ową muchą, którą pewien wielki wezyr miał na nosie.
Zatem: postawić pijawki na brzuchu, uspokoić podrażnienie tego narządu, gdzie mieszka cały człowiek, wziąć chorego na dietę, a monomania ustanie. Nie potrzebuję mówić doktorowi Bianchonowi nic więcej; musi ująć całość i szczegóły leczenia. Może zachodzi jakaś komplikacja; może drogi oddechowe są również podrażnione; ale sądzę, że leczenie przewodu pokarmowego jest o wiele ważniejsze, potrzebniejsze, pilniejsze niż leczenie płuc. Uporczywe zgłębianie oderwanych materii oraz gwałtowne namiętności spowodowały poważne zaburzenia w tym ustroju; mimo to sądzę, że jeszcze jest czas, aby nastawić sprężyny, nic nie jest jeszcze gruntownie zepsute. Może pan tedy z łatwością ocalić swego przyjaciela – rzekł do Bianchona.
– Nasz uczony kolega bierze skutek za przyczynę – odparł Cameristus. – Owszem, zmiany tak trafnie przezeń dostrzeżone istnieją u chorego; ale to promieniowanie do mózgu i do ustroju nie wyszło z żołądka stopniowo, coś jak promienie rozchodzące się od pęknięcia w szybie. Trzeba było uderzenia, aby przedziurawić szkło; kto je zadał? Czy my wiemy? Czyśmy dostatecznie obserwowali chorego? Czy znamy wszystkie okoliczności jego życia? Panowie, sama zasada życia, owa archea Van Helmonta jest w nim naruszona; żywotność podcięta jest w swojej istocie, iskra boża, centralna inteligencja, która służy za węzeł machinie i która wytwarza wolę, wiedzę życia, przestała regulować codzienne przejawy ustroju oraz czynność każdego organu: stąd zaburzenia tak dobrze ocenione przez mego światłego kolegę. Ruch nie przeniósł się z brzucha do mózgu, ale z mózgu do brzucha. Nie – rzekł, z siłą bijąc się w piersi – ja nie jestem żołądkiem, który się stał człowiekiem! Nie, wszystko nie mieści się tutaj. Nie odważyłbym się powiedzieć, że jeżeli brzuch mój jest w dobrym stanie, wszystko inne jest w porządku… Nie możemy – dodał łagodniej – poddać tej samej przyczynie fizycznej oraz temu samemu leczeniu ciężkich zaburzeń, które zachodzą u rozmaitych osobników mniej lub bardziej poważnie dotkniętych. Żaden człowiek nie jest podobny do drugiego. Wszyscy posiadamy odrębne organy, o rozmaitej wrażliwości, rozmaicie odżywiane, przygotowane do spełniania rozmaitych funkcji i do rozwijania tematów potrzebnych do spełnienia porządku rzeczy, który nam jest nieznany. Cząstka wielkiej całości, która z najwyższej woli sprawuje i podtrzymuje w nas zjawisko życia, kształtuje się w odmienny sposób w każdym człowieku, czyniąc zeń istotę na pozór skończoną, ale która jednym punktem współistnieje z nieskończoną przyczyną. Toteż musimy studiować każde indywiduum oddzielnie, przeniknąć je, zbadać, na czym zasadza się jego życie, jaka jest jego siła. Oto człowiek. Między gąbczastymi tkankami cherlaków a żelazną siłą mięśni u niektórych ludzi przeznaczonych do długowieczności na ileż omyłek skazany jest system jedyny, nieubłagany, mianowicie leczenie przez osłabienie, przez podcięcie sił ludzkich, które pan uważa stale za przedrażnione! Ja bym żądał w tym wypadku leczenia czysto moralnego, gruntownego wniknięcia w wewnętrzną istotę. Szukajmy przyczyn choroby we wnętrznościach duszy, a nie we wnętrznościach ciała! Lekarz jest to istota natchniona, obdarzona szczególnym talentem, której Bóg użycza władzy czytania w źródłach życia, tak jak prorokom daje oczy, aby widzieli przyszłość, poecie zdolność ożywiania natury, muzykowi władzę składania dźwięków w harmonijnym porządku, którego wzór znajduje się może tam w górze!…
– Wciąż ta medycyna absolutystyczna, monarchiczna i religijna! – mruknął Brisset.
– Panowie – przerwał Maugredie, pokrywając spiesznie wykrzyknik Brisseta – nie traćmy z oczu chorego…
– Oto więc, czym jest wiedza! – szepnął smutno Rafael. – Moje uleczenie buja pomiędzy różańcem a półtuzinem pijawek, między nożem Dupuytriena a modlitwą księcia Hohenlohe! Na linii, która dzieli fakt od słowa, materię od ducha, znajduje się Maugredie ze swoim sceptycyzmem. Ludzkie tak i nie prześladuje mnie wszędzie. Wciąż Karymary, Karymara Rabelais'ego; jestem chory duchowo, Karymary! Albo chory fizycznie, Karymara! Czy będę żył? Nie wiedzą. Planchette przynajmniej był szczery, mówiąc: „Nie wiem”.
W tej chwili Valentin usłyszał głos doktora Maugredie:
– Chory jest monomanem, więc dobrze, zgoda – wykrzyknął – ale ma dwieście tysięcy funtów renty; tacy monomani są bardzo rzadcy i winniśmy im dać co najmniej jakąś radę. Co się tyczy tego, czy brzuch oddziałał na mózg czy odwrotnie, będziemy to może mogli sprawdzić, kiedy pacjent umrze. Streśćmy się tedy. Jest chory, to fakt niezbity. Trzeba mu jakiegoś leczenia. Zostawmy teorie. Przystawmy mu pijawki, aby uśmierzyć podrażnienie kiszek oraz nerwicę, co do istnienia której się godzimy, a następnie poślijmy go do wód: postąpimy równocześnie wedle dwóch systemów. Jeżeli ma suchoty, nie uratujemy go chyba; tak więc…
Rafael opuścił szybko korytarz i usiadł z powrotem w fotelu. Horacy przemówił w imieniu wszystkich i tak rzekł:
– Szanowni koledzy uznali jednomyślnie potrzebę postawienia pijawek w okolicy żołądka oraz konieczność leczenia równocześnie fizycznego i moralnego. Najpierw ścisła dieta, aby uspokoić podrażnienie organizmu…
Tu Brisset skinął z uznaniem głową.
– Następnie higieniczny tryb życia, aby opanować stronę moralną. Radzimy tedy jednomyślnie udać się do wód w Aix w Sabaudii albo do Mont Dore w Owernii, jeżeli pan woli. Powietrze i położenie Sabaudii milsze są niż okolice Cantal, ale uczyni pan, jak zechce.
Tu doktor Cameristus uczynił gest zgody.
– Szanowni panowie – ciągnął Bianchon – stwierdziwszy lekkie zmiany w narządzie oddechowym, uznali pożyteczność moich uprzednich przepisów. Sądzę, że uleczenie pańskie jest rzeczą łatwą i będzie zależało od roztropnego stosowania tych kolejnych środków. I…
– I oto czemu pańska córka jest niema15! – rzekł Rafael z uśmiechem, pociągając Horacego do gabinetu, aby mu wręczyć honorarium za tę bezużyteczną konsultację.
– Są logiczni – odpowiedział młody lekarz. – Cameristus czuje, Brisset bada, Maugredie wątpi. Czyż człowiek nie ma ciała, duszy i rozumu? Jedna z tych trzech zasadniczych przyczyn działa w nas mniej lub więcej silnie; zawsze będzie człowiek we wszelkiej wiedzy ludzkiej! Wierz mi, Rafaelu, my nie leczymy, my pomagamy wyzdrowieć. Pomiędzy medycyną Brisseta a Cameristusa istnieje jeszcze medycyna wyczekująca; ale aby ją uprawiać z powodzeniem, trzeba znać chorego od dziesięciu lat. Na dnie medycyny tkwi, jak we wszystkich naukach, negacja. Staraj się tedy żyć rozsądnie, spróbuj podróży do Sabaudii; najlepiej jest i będzie zawsze zawierzyć się naturze.