Kitabı oku: «Kobieta trzydziestoletnia», sayfa 5

Yazı tipi:

Julia wstała, rzuciła się w ramiona Artura, który mimo szlochów kochanki podchwycił dwa słowa pełne namiętności.

– Poznać szczęście i umrzeć – rzekła. – Więc dobrze!

Całe dzieje Julii mieściły się w tym głębokim krzyku, krzyku natury i miłości, któremu kobiety bez religii ulegają. Artur chwycił ją i zaniósł na kanapę z gwałtownością, jaką daje nieoczekiwane szczęście. Naraz margrabina wyrwała się z ramion kochanka, objęła go spojrzeniem rozpaczy, wzięła go za rękę, chwyciła świecznik i pociągnęła go do sypialni: po czym podszedłszy do łóżka, gdzie spała Helenka, odsłoniła ostrożnie firanki. Pokazała mu dziecko, zasłaniając ręką świecę, aby blask nie uraził przeźroczystych i ledwie przymkniętych powiek dziewczynki. Helenka miała rozwarte ramiona, uśmiechnęła się przez sen. Julia ukazała spojrzeniem swoje dziecko lordowi Grenville. To spojrzenie mówiło wszystko.

„Męża wolno porzucić, choćby nawet kochał. Mężczyzna jest silny, znajdzie sobie pociechy. Wolno nam wzgardzić prawami świata. Ale dziecko bez matki!”

Wszystkie te myśli i tysiąc innych, bardziej jeszcze wzruszających, kryły się w tym spojrzeniu…

– Możemy ją zabrać – szepnął Anglik – ja będę ją kochał…

– Mamusiu! – rzekła Helenka, budząc się.

Na ten głos Julia zalała się łzami. Lord Grenville usiadł i siedział z założonymi rękami, niemy i posępny.

Mamusiu! Ten śliczny, naiwny wykrzyknik obudził tyle szlachetnych i nieprzepartych uczuć, że potężny głos macierzyństwa zdławił na chwilę miłość. Julia nie była już kobietą, była matką. Lord Grenville nie mógł się długo opierać, łzy Julii udzieliły się mu.

W tej chwili drzwi otwarły się z hałasem. Słowa: „Julio, jesteś tutaj?” rozległy się jak odgłos grzmotu w sercach kochanków. Margrabia wrócił. Nim Julia zdołała ochłonąć, generał już szedł ze swego pokoju do sypialni żony. Dwa te pokoje przylegały do siebie. Szczęściem, Julia dała znak lordowi Grenville, który wpadł do alkierza. Margrabina zatrzasnęła za nim drzwi.

– No i cóż, jestem z powrotem – rzekł Wiktor. – Nie ma polowania. Idę spać.

– Dobranoc – rzekła – ja także. Pozwól mi się rozebrać.

– Jesteś bardzo kwaśna dziś wieczór. Będę ci posłuszny, Julio.

Generał wrócił do swego pokoju. Julia odprowadziła go, by zamknąć drzwi i pobiegła uwolnić lorda Grenville. Odzyskała całą przytomność i uświadomiła sobie, że odwiedziny dawnego jej lekarza są zupełnie naturalne: mogła go zostawić w salonie, aby położyć córkę spać, powie mu tedy, aby się tam udał bez szelestu. Ale kiedy otworzyła drzwi od alkierza, wydała straszliwy krzyk. Palce lorda Grenville zostały przycięte i zmiażdżone w drzwiach.

– Co tam takiego? – spytał mąż.

– Nic, nic, ukłułam się – odparła.

Drzwi od pokoju męża otwarły się nagle. Margrabina myślała, że Wiktor wraca przez wzgląd na nią i przeklinała tę troskliwość, w której serce nie grało żadnej roli. Ledwie miała czas zamknąć drzwi do alkierza, a lord Grenville nie zdołał jeszcze oswobodzić ręki. Generał zjawił się w istocie, ale Julia myliła się, wiodła go osobista troska.

– Czy nie możesz mi pożyczyć fularu? Ten hultaj Karol zostawia mnie bez jednej chustki na głowę. W pierwszych dniach małżeństwa troszczyłaś się o moje rzeczy tak pilnie, że aż mnie tym zanudzałaś. Ale miodowy miesiąc niedługo trwał i dla mnie, i dla moich rzeczy. Obecnie jestem zdany na łaskę służby, która kpi sobie ze mnie.

– Proszę cię, masz fular. Nie byłeś w salonie?

– Nie.

– Byłbyś tam może zastał jeszcze lorda Grenville.

– Jest w Paryżu?

– Widocznie.

– Och, idę do niego, poczciwy doktor.

– Ale musiał już wyjść – zawołała Julia.

Margrabia stał w tej chwili na środku sypialni i zawiązywał fular, przeglądając się z upodobaniem w lustrze.

– Nie wiem, gdzie jest cała służba – rzekł. – Dzwoniłem na Karola już trzy razy, nie przyszedł. I ty jesteś bez panny służącej? Zadzwoń na nią, chciałbym, aby mi dała drugą kołdrę.

– Paulina wyszła – odparła sucho margrabina.

– O północy? – rzekł generał.

– Pozwoliłam jej iść do Opery.

– To szczególne – odparł mąż, rozbierając się – zdawało mi się, że ją spotkałem na schodach.

– Musiała zatem wrócić – odparła Julia, udając zniecierpliwienie.

Po czym, aby nie budzić podejrzenia, pociągnęła za dzwonek, ale słabo.

Nie wszystkie wypadki tej nocy są dobrze znane, ale musiały być równie proste i równie okrutne jak pospolite i gospodarskie wydarzenia, które je poprzedziły. Nazajutrz pani d'Aiglemont położyła się na kilka dni do łóżka.

– Co się u ciebie stało tak osobliwego, że wszyscy mówią o twojej żonie? – spytał pan de Ronquerolles w kilka dni po tej nieszczęsnej nocy.

– Wierzaj mi, zostań kawalerem – rzekł d'Aiglemont. – Zapaliły się firanki u łóżka Helenki, żona moja doznała takiego wstrząsu, że znów na rok jest chora, powiada lekarz. Żenisz się z ładną kobietą, brzydnie; żenisz się z młodą dziewczyną tryskającą zdrowiem, robi się chorowita; myślisz, że ma temperament, jest zimna; albo też zimna na pozór, jest w istocie tak gorąca, że albo cię zabije, albo zhańbi. To znów najsłodsza istota okazuje się zgryźliwa, a nigdy na odwrót zgryźliwa nie robi się słodka. To znów dziecko, które wziąłeś głupiutkim i słabym12, rozwija przeciw tobie żelazną wolę, piekielną inteligencję. Zmęczony jestem małżeństwem.

– Albo żoną.

– To byłoby trudno. Ale czy pójdziesz ze mną do kościoła św. Tomasza zobaczyć pogrzeb lorda Grenville?

– Szczególna rozrywka. Ale – rzekł Ronquerolles – czy wiadoma jest ostatecznie przyczyna jego śmierci?

– Służący jego twierdzi, że przestał całą noc na gzymsie za oknem, aby ocalić honor kochanki, a mieliśmy w tych dniach wściekłe zimno!

– Taka ofiara byłaby godna podziwu u nas, starych wyjadaczy, ale lord Grenville jest młody i Anglik. Ci zawsze chcą się wyróżniać.

– Ba – odparł d'Aiglemont – tego rodzaju bohaterstwa zależą od kobiety, która je budzi. To pewna, że nie dla mojej żony umarł ten biedny Artur!

II. Nieznane cierpienia

Między rzeczką Loing a Sekwaną ciągnie się rozległa równina zamknięta lasem Fontainebleau, miastami Nemours, Moret i Montereau. Ta jałowa okolica posiada jedynie skąpe wzgórza; tu i ówdzie wśród pola parę morgów lasu służy za schronienie zwierzynie; poza tym wszędzie owe bezkresne, żółtawe lub szare linie właściwe okolicom Sologne, Beauce i Berri. Na tej równinie, między Moret i Montereau podróżny widzi stary zamek zwany Saint-Lange, którego otoczeniu nie brak pewnego majestatu. Są tam wspaniałe aleje wiązów, fosy, długie warowne mury, olbrzymie ogrody oraz owe obszerne, pańskie budowle, które aby wystawić, trzeba było mieć przywileje nadzwyczajnych podatków albo generalnej dzierżawy, tej uprawnionej grabieży, lub wreszcie owych wielkich arystokratycznych fortun zniweczonych dziś młotem kodeksu.

Jeśli artysta lub marzyciel zabłąka się przypadkiem w tych zapadłych drogach lub w żyznych polach, zapytuje sam siebie, przez jaki kaprys ten poetyczny zamek znalazł się w tym stepie zboża, tej pustyni kredy, marglu i piasku, gdzie wesołość zamiera, gdzie niechybnie rodzi się smutek, gdzie duszę nuży głucha samotność. W zamian ten jednostajny widnokrąg sprzyja cierpieniom, które nie chcą pociechy.

Młoda kobieta, dumna w Paryżu wdziękiem, urodą i dowcipem, pani majątku będącego w harmonii z jej rozgłosem i pozycją, przybyła tu z końcem roku 1820, ku zdziwieniu miasteczka położonego o milę od Saint-Lange. Dzierżawcy ani wieśniacy nie widzieli panów zamku od niepamiętnych czasów. Majątek ten, mimo że przynosił znaczne dochody, zdany był na rządcę i strzeżony przez stare sługi. Toteż przyjazd pani margrabiny sprawił wrażenie w okolicy.

Sporo ludzi zebrało się na skraju wioski, w dziedzińcu lichej gospody położonej na zbiegu dróg z Nemours i Moret, aby ujrzeć przejeżdżającą. Kareta posuwała się dość wolno, bo margrabina przybyła z Paryża końmi. Na przedzie siedziała panna służąca, trzymając na kolanach małą dziewczynkę, dziwnie zamyśloną i niewesołą. Matka leżała w głębi jak umierający wysłany przez lekarzy na wieś. Znękana fizjonomia wątłej kobiety nie przypadła do smaku wiejskim mądralom, którzy spodziewali się, że przybycie pani do Saint-Lange ożywi nieco miejscowość. Jasne było, iż wszelki ruch musi być przykry tej zbolałej kobiecie.

Najtęższy głowacz z Saint-Lange oświadczył wieczorem w izdebce, gdzie pili dygnitarze, że sądząc ze smutku margrabiny, musi być zrujnowana. W nieobecności męża, który, jak donosiły gazety, towarzyszył księciu d'Angoulême do Hiszpanii, chce zaoszczędzić w Saint-Lange sumy potrzebne na wyrównanie strat poniesionych na giełdzie. Margrabia jest jednym z najgrubszych graczy. Może przyjdzie do parcelacji majątku. Wówczas będzie można robić interesy. Każdy powinien przeliczyć swoje talary, wydobyć je ze schowków, określić swoje zasoby, aby mieć cząstkę w rozdrapywaniu Saint-Lange. Przyszłość ta miała tyle powabu, że każdy z tuzów wiejskich, pragnąc co rychlej wiedzieć, o ile jest ścisła, starał się dopytać prawdy przez służbę zamkową. Ale nikt nie umiał objaśnić, co za katastrofa sprowadziła panią z samym początkiem zimy do zamczyska Saint-Lange, gdy posiadała inne majątki słynne z położenia i pięknych ogrodów. Pan mer przyszedł złożyć jaśnie pani uszanowanie, ale go nie przyjęto. Po merze zgłosił się rządca z nie lepszym skutkiem.

Margrabina wychodziła ze swego pokoju jedynie, gdy sprzątano; przez ten czas przebywała w saloniku, gdzie jadła obiad, jeżeli można nazwać obiadem to, że siadała do stołu, patrzała ze wstrętem na potrawy i brała tylko tyle, ile trzeba, by nie umrzeć z głodu. Potem wracała natychmiast na staroświecką berżerkę, w której od rana siedziała w jedynym oknie sypialni. Widywała córkę tylko przez tych kilka chwil, które trwał obiad, a i wówczas znosiła ją z widoczną przykrością. Czyż nie trzeba było niesłychanych cierpień, aby zagłuszyć w młodej kobiecie uczucie matki? Nikt ze służby nie miał do niej wstępu. Jedyną osobą, której obecność znosiła, była panna służąca. Pani wymagała w zamku zupełnej ciszy, córka musiała się bawić daleko. Tak trudno jej było znosić najmniejszy hałas, że wszelki głos ludzki, nawet głos własnego dziecka, sprawiał jej przykrość. Miejscowi ludzie sporo gadali o tych dziwactwach; po czym, kiedy wyczerpano wszystkie domysły, zarówno miasteczko jak chłopi przestali się zajmować chorą kobietą.

Zostawiona sobie margrabina mogła tedy żyć milcząca wśród milczenia, jakie stworzyła dokoła. Nie miała żadnej przyczyny, aby opuszczać obity dywanami pokój, gdzie umarła jej babka i gdzie ona sama przybyła umierać powoli, bez świadków, bez natrętów, fałszywych objawów maskowanego współczuciem egoizmu, które w miastach podwajają mękę konania. Ta kobieta miała dwadzieścia sześć lat. W tym wieku dusza, jeszcze pełna poetycznych złudzeń, lubi się rozkoszować śmiercią, jeśli ta śmierć ma swoją kokieterię; zbliża się i oddala, pokazuje się i chowa. Ta powolność zniechęca ich do śmierci, a niepewność jutra rzuca ich z powrotem w świat, gdzie spotykają boleść, która, bezlitośniejsza od śmierci, uderza ich nie dając na siebie czekać. Otóż ta kobieta, która wzdragała się żyć, miała doświadczyć w swej samotni goryczy owej zwłoki. W agonii moralnej, której śmierć wzdragała się położyć koniec, miała przebyć straszliwą szkołę egoizmu, zdolnego skazić jej serce i urobić ją na podobieństwo świata.

Ta okrutna i smutna nauka jest zawsze owocem pierwszych naszych cierpień. Margrabina cierpiała naprawdę pierwszy i może jedyny raz w życiu. Czyż nie byłoby błędem sądzić, że uczucia się powtarzają? Skoro raz się rozwiną, czy nie istnieją zawsze na dnie serca? Usypiają i budzą się w miarę wydarzeń, ale trwają tam, a istnienie ich nie może być bez wpływu na duszę. W ten sposób wszelkie uczucie miałoby tylko jeden wielki dzień; krótszy lub dłuższy dzień pierwszej swojej burzy. W ten sposób ból, to najstalsze z naszych uczuć, byłby żywy jedynie przy pierwszym wybuchu; następnie jego ukłucia byłyby coraz słabsze, bądź dzięki przyzwyczajeniu, bądź też przez prawo naszej natury, która, by się utrzymać przy życiu, przeciwstawia tej niszczącej sile siłę równą, ale bierną, czerpaną w rachubach egoizmu. Ale wśród wszystkich cierpień któremuż należy się miano bólu? Strata rodziców to zmartwienie, do którego natura przygotowała ludzi; cierpienie fizyczne jest czymś przejściowym, nie dotyka duszy, a jeżeli trwa, to już nie jest cierpienie, to śmierć. Jeśli młoda kobieta straci nowo narodzone dziecię, miłość małżeńska rychło da mu następcę. To zmartwienie jest również przemijające. Słowem, te zgryzoty i wiele podobnych, to są poniekąd ciosy, rany; ale żadne z nich nie niszczy życia w jego istocie. Musiałoby się ich nagromadzić szczególnie wiele, aby zabić uczucie, które nas prze do szukania szczęścia. Wielkim, prawdziwym bólem byłoby tedy cierpienie tak mordercze, że ogarnia zarazem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie zostawia nietkniętej żadnej cząstki życia, kazi na zawsze myśl, ryje się niezatarte w ustach i na czole, łamie lub niszczy sprężyny szczęścia, szczepiąc w duszę wstręt do wszystkiego w świecie. A jeszcze, aby być tak olbrzymim, aby tak zaciężyć na duszy i ciele, ból ten musiałby się zjawić w momencie, gdy wszystkie siły ciała i duszy są młode, ugodzić serce w pełni życia. Ból zadaje wówczas wielką ranę; cierpienie jest wielkie; i nikt nie może wyjść z tej choroby bez jakiejś poetycznej odmiany. Albo obiera drogę ku niebu, albo, jeśli zostaje na ziemi, wraca do świata, aby kłamać światu, aby grać komedię; odtąd zna już kulisy, w których można się ukryć, aby obliczać, płakać, żartować. Po tym straszliwym wstrząśnieniu społeczeństwo nie ma już dla tego człowieka tajemnic, osądził je nieodwołalnie. U kobiet w wieku margrabiny, ten pierwszy, najdotkliwszy z bólów ma zawsze jedną przyczynę. Kobieta, a zwłaszcza młoda kobieta, równie szlachetna jak piękna, zawsze pomieści życie swoje tam, gdzie natura, uczucie i społeczeństwo każą się jej rzucić całej. Jeśli jej tego życia braknie i jeśli zostanie na ziemi, doświadcza najokrutniejszych cierpień, z tych samych powodów, które czynią pierwszą miłość najpiękniejszym z uczuć. Czemu to nieszczęście nie miało nigdy malarza ani poety? Ale czyż da się je odmalować, czy da się je wyśpiewać? Nie, cierpienia, jakie rodzi, umykają się analizie i kolorom artysty. Zresztą tych mąk kobieta nigdy nie zwierza: aby ją pocieszyć, trzeba je umieć odgadnąć. Spadają na duszę jak lawina, która, osuwając się w dolinę, niszczy wszystko, nim sobie zrobi miejsce.

Margrabina była pastwą owych cierpień, które długo zostaną nieznane, ponieważ wszystko je potępia, gdy serce pieści się nimi, a sumienie szczerej kobiety usprawiedliwia je zawsze. Boleści te podobne są owym dzieciom upośledzonym i niezdatnym do życia, a bliższym sercu matki niż inne, dorodniejsze. Nigdy może owa straszliwa katastrofa zabijająca wszystko, co istnieje poza nami, nie była tak żywa, tak pełna, tak boleśnie pogłębiona okolicznościami jak ta, którą przeszła margrabina. Człowiek ukochany, młody i szlachetny, którego pragnień nigdy nie wysłuchała, aby zostać posłuszną prawom świata, umarł, aby jej ocalić to, co społeczeństwo zowie honorem kobiety. Komu mogłaby powiedzieć: „Cierpię!”. Łzy jej były obrazą dla męża, istotnego sprawcy nieszczęścia. Prawo, obyczaj potępiały jej skargi; przyjaciółka cieszyłaby się nimi, mężczyzna starałby się je wyzyskać. Nie, ta nieszczęśliwa istota mogła wypłakać się jedynie na pustyni, mogła tam pożreć swoje cierpienie lub dać się jemu pożreć, umrzeć lub zabić coś w sobie: może sumienie.

Od kilku dni siedziała z oczami wlepionymi w płaski krajobraz, w którym jak w jej życiu nie było czego szukać, nie było czego się spodziewać, gdzie wszystko ogarniało się jednym rzutem oka. Widziała w nim obraz zimnej rozpaczy, która szarpała jej serce. Mgliste poranki, wyblakłe niebo, chmury włóczące się przy ziemi, pod szarym sklepieniem, odpowiadały okresom jej choroby moralnej. Serce jej nie ściskało się, nie czuło już bólu; nie, jej świeża i rozkwitła natura kamieniała pod powolnym działaniem nieznośnej, bo bezcelowej boleści. Cierpiała w sobie i dla siebie. Cierpieć tak, czyż nie znaczy wejść w sferę egoizmu? Toteż straszliwe myśli lęgły się w jej sumieniu, raniąc je. Czytała szczerze w sobie i widziała w sobie rozterkę. Była w niej kobieta, która cierpiała, i kobieta, która nie chciała już cierpieć. Wspominała uciechy swego dziecięctwa, które minęło, nim zdołała uświadomić sobie jego szczęście. Te jasne obrazy cisnęły się tłumnie, jak gdyby chcąc jej uprzytomnić rozczarowania małżeństwa, wzorowego w oczach ludzi, ohydnego w rzeczywistości. Na co jej się zdała urocza wstydliwość młodzieńcza, na co zdławione rozkosze i poświęcenia uczynione światu? Mimo iż wszystko w niej oddychało miłością, czekało miłości, pytała samą siebie, po co jej teraz gibkość ruchów, uśmiech i wdzięk? Własna świeżość i powab drażniły ją tak, jak drażni dźwięk powtarzany bez celu. Własna uroda nawet była jej nieznośna, jak rzecz bez pożytku. Widziała z przerażeniem, że odtąd nie może być już pełną istotą. Czyż jej wewnętrzne ja nie straciło owej świeżości wrażeń, która daje życiu tyle krasy? Odtąd większość jej uczuć skazana jest na rychłą śmierć; to, co byłoby ją wzruszyło niegdyś, stanie się jej obojętne. Po dziecięctwie człowieka przychodzi dziecięctwo serca. Otóż kochanek jej zabrał do grobu to drugie dziecięctwo. Młoda jeszcze pragnieniami, nie miała już owej młodości duszy, która daje życiu wartość i sens. Czyż nie miała nosić w sobie pierwiastka smutku, nieufności, odbierających wzruszeniom ich krzepkość i poryw? Nic nie mogło już wrócić szczęścia, którego się spodziewała, które marzyła tak pięknym. Pierwsze prawdziwe łzy ugasiły ów niebiański ogień, który oświeca pierwsze drgnienia serca; miała na zawsze cierpieć, że nie jest tym, czym mogła być.

Z tego przeświadczenia rodzi się gorzki wstręt, który każe odwrócić głowę, kiedy się nastręczy nowe szczęście. Sądziła obecne życie jak starzec, który je ma opuścić. Mimo iż czuła się młoda, brzemię bezradosnych dni padało jej na duszę, miażdżyło ją, postarzało przed czasem. Pytała z krzykiem rozpaczy, co świat jej da w zamian za miłość, która pomagała jej żyć i którą straciła. Pytała sama siebie, czy w minionej miłości, tak czystej, nieskalanej, myśl nie była występniejsza niż uczynki. Z rozkoszą mnożyła swoje winy, aby urągać światu i aby się pocieszyć, że z tym, którego opłakiwała, nie zaznała owego pełnego zespolenia, które, stapiając dusze z sobą, łagodzi boleść tej, co została przy życiu, pewnością, że zakosztowała najwyższego szczęścia, że umiała dać je w całej pełni i zachowała w sobie odcisk duszy, która odeszła. Była niezadowolona z siebie jak aktorka, która chybiła rolę; ten ból żarł wszystkie jej fibry, głowę i serce. Jeżeli natura była zduszona w swych najtajniejszych pragnieniach, próżność nie mniej była zraniona niż dobroć, która pcha kobietę do poświęceń. Rozważając te kwestie, poruszając sprężyny rozmaitych istnień, jakie w nas stwarza natura społeczna, moralna i fizyczna, Julia zużywała tak doszczętnie siły duszy, że w zamęcie najsprzeczniejszych refleksji nic już nie umiała rozróżnić. Toteż czasami, kiedy opadała mgła, otwierała okno i patrzała w nie bez myśli, wdychając machinalnie wilgotny zapach ziemi, stojąc bez ruchu, jakby ogłupiała, gdyż szum boleści czynił ją równie głuchą na harmonię przyrody, co na uroki myśli.

Pewnego dnia, około południa, w chwili gdy słońce rozjaśniło horyzont panna służąca weszła niewołana i rzekła:

– Już czwarty raz ksiądz proboszcz żąda widzieć panią margrabinę i nalega tak stanowczo, że nie wiemy, co odpowiedzieć.

– Pewno chce pieniędzy dla biednych; weź dwadzieścia pięć ludwików i zanieś ode mnie.

– Proszę pani – rzekła panna służąca, wracając – ksiądz nie chce wziąć, chce mówić z samą panią.

– Niechże wejdzie! – odparła margrabina z niechętnym gestem zwiastującym nieszczególne przyjęcie księdza, od którego chciała się zapewne uwolnić krótkim i szczerym wyjaśnieniem.

Margrabina straciła matkę dzieckiem. Na wychowanie jej musiał oddziałać zamęt, jaki w czasie Rewolucji rozluźnił węzły religijne we Francji. Pobożność to cnota kobieca, którą jedynie kobiety umieją sobie przekazywać; margrabina zaś była dzieckiem osiemnastego wieku, którego filozoficzne wierzenia wyznawał jej ojciec. Nie pełniła żadnych praktyk. Dla niej ksiądz to był urzędnik i to wątpliwej użyteczności. W obecnym stanie jej duszy głos religii mógł jedynie zaognić jej cierpienia; przy tym nie miała zbytniego zaufania do wiejskich księży ani do ich inteligencji. Postanowiła tedy załatwić się spokojnie ze swym proboszczem i pozbyć się go obyczajem bogaczy, pieniędzmi.

Wszedł proboszcz, a widok jego nie zmienił poglądów margrabiny. Ujrzała małego człeczynę z wydatnym brzuszkiem, z czerwoną, ale pomarszczoną twarzą. Silił się na uśmiech, ale czynił to niezręcznie. Łysa czaszka, poorana poprzecznymi zmarszczkami, przygniatała twarz i pomniejszała ją; rzadkie siwe włosy spadały na kark i na uszy. Mimo to fizjonomia księdza zdradzała wrodzoną wesołość. Grube wargi, lekko zadarty nos, podwójny fałd podbródka, wszystko to świadczyło o szczęśliwym usposobieniu. Margrabina spostrzegła zrazu tylko te główne rysy; ale za pierwszym słowem księdza uderzyła ją słodycz tego głosu. Spojrzała uważniej; spostrzegła pod siwiejącymi brwiami oczy, które musiały płakać, a rysy widziane z profilu dawały mu tak dostojny wyraz cierpienia, że margrabina ujrzała w tym księdzu człowieka.

– Pani margrabino, bogaci należą do nas jedynie wtedy, gdy cierpią, a cierpienia kobiety zamężnej, młodej, pięknej, bogatej, która nie straciła ani dzieci, ani rodziców, łatwo odgadnąć. Są rany, które złagodzić może jedynie religia. Twoja dusza, pani, jest w niebezpieczeństwie. Nie mówię pani w tej chwili o przyszłym życiu, które nas czeka. Nie, nie jestem w konfesjonale. Ale czyż nie jest moim obowiązkiem oświetlić pani jej przyszłość tu, na ziemi? Wybacz pani tedy starcowi natręctwo, którego celem jest twoje szczęście.

– Szczęście! Nie ma już dla mnie szczęścia. Będę wkrótce należeć do księdza, jak ksiądz powiada, ale na zawsze.

– Nie, pani, nie umrze pani z cierpienia, które cię gnębi i które się odbija w twoich rysach. Gdybyś pani miała umrzeć, nie byłabyś w Saint-Lange. Giniemy nie tyle z żalu, co z zawiedzionych nadziei. Znałem dotkliwsze, straszliwsze bóle, które nie zadały śmierci.

Margrabina uczyniła gest niedowierzania.

– Pani, znam człowieka, którego nieszczęście było tak wielkie, że w porównaniu z jego cierpieniem własne zdałoby ci się niczym.

Czy że długa samotność zaczynała jej ciążyć, czy że błysła jej nadzieja przelania w przyjazne serce bolesnych myśli, margrabina spojrzała na księdza pytającym i wymownym wzrokiem.

– Pani – ciągnął ksiądz – ten człowiek, to był ojciec, któremu z licznej niegdyś rodziny zostało tylko troje dzieci. Stracił kolejno rodziców, potem córkę i żonę, obie gorąco kochane. Pozostał sam w zapadłym kącie, w folwarczku, gdzie był tak długo szczęśliwy. Trzej synowie byli w wojsku, każdy w stopniu odpowiednim do czasu służby. W czasie Stu Dni najstarszy poszedł do Gwardii i został pułkownikiem; młodszy był majorem artylerii; najmłodszy rotmistrzem dragonów. Ci trzej synowie kochali ojca tak, jak on ich. Gdyby pani znała obojętność młodych, którzy zajęci swym życiem nie mają nigdy czasu dla rodziny, zrozumiałaby pani z jednego faktu przywiązanie ich do samotnego starca, który żył już tylko nimi i dla nich. Nie minął tydzień, aby nie dostał listu od którego z synów. Ale też nie był dla nich nigdy ani słaby, co zmniejsza szacunek dzieci, ani niesprawiedliwie surowy, co je zraża, ani też skąpy w poświęceniu, co je oddala. Nie, on był dla nich więcej niż ojcem, stał się ich przyjacielem, bratem. Przybył pożegnać się z nimi, gdy mieli ruszyć do Belgii; chciał zobaczyć, czy mają dobre konie, czy im niczego nie zbywa. Pojechali, ojciec wrócił do domu. Wojna się zaczyna, dostaje listy z Fleurs, z Ligny, wszystko szło dobrze. Przychodzi Waterloo, zna pani wynik. Z dnia na dzień cała Francja okryła się żałobą. Wszystkie rodziny ogarnął śmiertelny lęk. On, rozumie pani, czekał; nie miał wytchnienia ani spokoju. Czytał gazety, chodził co dzień na pocztę. Jednego wieczora oznajmiają mu ordynansa syna jego, pułkownika. Widzi, że siedzi na koniu swego pana: nie potrzebuje go pytać o nic: pułkownik padł przecięty kulą armatnią na dwoje. Pod wieczór przybywa służący najmłodszego: umarł nazajutrz po bitwie. Wreszcie o północy artylerzysta przybył oznajmić mu śmierć trzeciego dziecka, na którego głowie w tak krótkim czasie złożył wszystkie swe nadzieje. Tak, pani, padli wszyscy!

Po krótkiej przerwie ksiądz, pokonawszy wzruszenie, dodał łagodnie:

– A ojciec został przy życiu, pani. Zrozumiał, że skoro Bóg go zostawił na ziemi, powinien dalej cierpieć tutaj, i cierpi: ale schronił się na łono religii. Czym mógł zostać?

Margrabina spojrzała na twarz księdza, wzniosłą w tej chwili smutkiem i rezygnacją, i czekała tego słowa, które wycisnęło jej łzy z oczu:

– Księdzem! Tak; wyświęciły go łzy, zanim go wyświęcono u stóp ołtarzy.

Na chwilę zapanowało milczenie. Margrabina i proboszcz spoglądali przez okno na mglisty horyzont, jak gdyby mogli w nim dostrzec tych, których już nie było.

– Nie księdzem w mieście, ale zwykłym wiejskim proboszczem – dodał.

– W Saint-Lange – rzekła, ocierając oczy.

– Tak, pani.

Nigdy majestat cierpienia nie objawił się Julii tak wspaniale; owo: tak, pani padło jej na serce jak brzemię bezmiernej boleści. Ten głos, który brzmiał tak łagodnie w jej uszach, poruszył ją do głębi. Och, tak! To był głos nieszczęścia, ten głos pełny, poważny, przejmujący.

– Księże – rzekła niemal z uszanowaniem – a jeśli ja nie umrę, cóż się ze mną stanie?

– Czy pani nie ma dziecka?

– Mam – odparła chłodno.

Proboszcz spojrzał na tę kobietę, jak lekarz patrzy na niebezpiecznie chorego. Postanowił uczynić wszystko, co w jego mocy, ją wyrwać duchowi złego, który już wyciągnął nad nią rękę.

– Widzi pani, powinniśmy żyć z naszym bólem; jedynie religia daje nam prawdziwą pociechę. Czy pozwoli mi pani wrócić tutaj, aby mówić do pani głosem człowieka, który umie współczuć z wszelką niedolą i który, sądzę, nie ma w sobie nic przerażającego?

– Owszem, proszę. Dziękuję, że ksiądz o mnie pomyślał.

– Zatem, pani, do zobaczenia wkrótce.

Ta wizyta przyniosła pewną ulgę duszy margrabiny, której siły były zbyt napięte zgryzotą i samotnością. Ksiądz zostawił w jej sercu balsamiczną woń oraz zbawczy dźwięk głosu wiary. Zarazem doznała tej przyjemności, jakiej doznaje więzień, kiedy poznawszy głębię swej samotności i ciężar swego łańcucha, usłyszy pukanie w ścianę, którym sąsiad pragnie nawiązać wymianę myśli. Znalazła nieoczekiwanego powiernika. Ale niebawem wróciła do swych gorzkich dumań. Powiedziała sobie jak ów więzień, że towarzysz niedoli nie ulży ani jego więzom, ani jego przyszłości. Proboszcz nie chciał za pierwszą bytnością płoszyć tej z gruntu samolubnej boleści, ale miał nadzieję dzięki swej sztuce zdobyć tę duszę za następnym widzeniem. Przybył w istocie na trzeci dzień, a przyjęcie przekonało go, że jest miłym gościem.

– I cóż, pani margrabino – rzekł starzec – czy pomyślała pani trochę o ogromie cierpień ludzkich? Czy wzniosła pani oczy do nieba? Czy ujrzała tam pani ów bezmiar światów, który pomniejszając nas, miażdżąc naszą pychę, zmniejsza zarazem nasze cierpienia?…

– Nie, księże – rzekła. – Prawa społeczne zanadto ciążą nad mym sercem i szarpią mnie zbyt dotkliwie, abym mogła wznieść się do nieba. Ale prawa są może mniej okrutne niż zwyczaje świata. Och, świat!

– Winniśmy, pani, poddać się jednym i drugim: prawo jest słowem, a zwyczaje czynem społeczeństwa.

– Poddać się społeczeństwu?… – odparła margrabina, wzdrygając się ze zgrozą. – Ach, księże, wszystkie nasze niedole płyną stamtąd. Bóg nie wydał ani jednego prawa niosącego nieszczęście, ale ludzie, łącząc się w gromadę, spaczyli jego dzieło. My, kobiety, bardziej jesteśmy skrzywdzone przez społeczeństwo niż przez naturę. Natura zsyła nam cierpienia fizyczne, których wyście nie złagodzili, a cywilizacja rozwinęła w nas uczucie, które wy zawodzicie na każdym kroku. Natura dławi istoty słabe, a wy im każecie żyć, aby je wydać na pastwę ciągłego nieszczęścia. Małżeństwo, instytucja, na której wspiera się dziś społeczeństwo, na nas jedynie ciąży całym swym brzemieniem: dla mężczyzny wolność, dla kobiety obowiązki! My jesteśmy wam winne całe nasze życie, wy z waszego dajecie nam jedynie chwile. Mężczyzna wybiera, my poddajemy się ślepo. Och, księdzu mogę powiedzieć wszystko. Otóż, małżeństwo takie, jak jest dziś, to po prostu legalna prostytucja. Stąd zrodziły się moje cierpienia. Ale ja jedna wśród nieszczęsnych istot tak fatalnie spętanych, muszę milczeć! Ja jedna jestem sprawczynią złego, ja chciałam mego małżeństwa.

Urwała, zalała się gorzkimi łzami i zamilkła.

– W tej głębokiej nędzy, wśród tego oceanu cierpienia – ciągnęła – znalazłam parę ziarn piasku, na których oparłam nogę, gdzie mogłam cierpieć spokojniej. Huragan zmiótł wszystko. Oto jestem sama, bez oparcia, zbyt słaba, by stawić czoło burzom.

– Nigdy nie jesteśmy słabi, gdy Bóg jest z nami – rzekł ksiądz. – Zresztą jeśli nie masz przywiązania, które by ci wypełniło życie, czy nie masz obowiązków?

– Wciąż obowiązki! – krzyknęła niecierpliwie. – Ale gdzież znajdę uczucia, które nam dają siłę ich spełniania? Księże! Nic z niczego, albo nic za nic, oto jedno z najsłuszniejszych praw zarówno moralnych jak fizycznych. Żądasz, aby te drzewa wydały liście bez soków, które je rodzą? Dusza ma również swoje soki! U mnie wyschły one na zawsze.

– Nie będę pani mówił o uczuciach religijnych, które dają rezygnację – rzekł ksiądz – ale czyż macierzyństwo…

– Dość, księże – rzekła margrabina. – Z tobą będę szczera. Niestety, nie mogę nią być już z nikim! Jestem skazana na fałsz: świat wymaga ciągłej komedii, pod grozą hańby każe nam się naginać do swych formułek. Istnieje, księże, dwojakie macierzyństwo. Nie miałam niegdyś podobnych rozróżnień, dziś je rozumiem. Jestem matką tylko w połowie: lepiej byłoby nie być nią zupełnie. Helena nie jest jego! Och, nie drżyj, księże. Saint-Lange to otchłań, w której utonęło wiele fałszywych uczuć, skąd błysły posępne światła, gdzie zwaliły się wątłe gmachy praw przeciwnych naturze. Mam dziecko, to wystarcza; jestem matką, tak chce prawo. Ale ty księże, który masz duszę tak delikatną, tak tkliwą, zrozumiesz może krzyk biednej kobiety, która nie dopuściła do swego serca żadnego kłamanego uczucia. Bóg mnie osądzi, ale nie wierzę, bym uchybiła jego prawu, ulegając porywom, które on włożył w mą duszę; i oto co znalazłam. Czyż dziecko nie jest obrazem dwojga istot, owocem dobrowolnie zespolonych uczuć? Jeśli nie łączy się ze wszystkimi fibrami ciała jak ze wszystkimi wzruszeniami serca, jeśli nie przypomina rozkosznej miłości, miejsca i czasu, gdzie dwie istoty były szczęśliwe, i ich mowy pełnej ludzkich harmonii, i ich tkliwych myśli, dziecko jest tworem chybionym. Musi ono być dla nich uroczą miniaturą, w której odnajdują poemat podwójnego tajemnego życia; musi być dla nich źródłem płodnych wzruszeń; przeszłością i przyszłością zarazem. Biedna Helenka jest dzieckiem swego ojca: dzieckiem obowiązku i przypadku. Budzi we mnie jedynie instynkt kobiety; prawo, które nam każe nieodparcie opiekować się istotą poczętą w naszym łonie. Jestem, biorąc społecznie, bez zarzutu. Czyż nie poświęciłam jej swego życia i szczęścia? Jej krzyk wstrząsa mnie do samych wnętrzności; gdyby wpadła w wodę, rzuciłabym się, aby ją ratować. Ale ona nie żyje w mym sercu. Ach, miłość kazała mi marzyć o macierzyństwie większym, pełniejszym. We śnie, który się rozwiał, pieściłam dziecię poczęte w moich pragnieniach, nim poczęło się w łonie; słowem, rozkoszny kwiat, zrodzony w duszy, nim ujrzał światło dzienne. Jestem dla Heleny tym, czym w naturalnym porządku matka winna być dla swego potomstwa. Kiedy mnie już nie będzie potrzebowała, wszystko się skończy: z ustaniem przyczyny ustaną i skutki. Jeśli kobieta posiada cudowny przywilej rozciągnięcia swego macierzyństwa na całe życie dziecka, czyż nie promieniowaniu jej moralnego poczęcia należy przypisać ową boską trwałość? Kiedy dusza matki nie była pierwszą powłoką dziecka, wówczas macierzyństwo kończy się w jej sercu, tak jak się kończy u zwierząt. To jest prawda, czuję to; w miarę jak moja biedna mała rośnie, serce moje się kurczy. Ofiary, jakie dla niej poniosłam, oddaliły mnie już od niej, gdy dla innego dziecka serce moje byłoby, czuję to, niewyczerpane; dla tego innego nic nie byłoby ofiarą, wszystko byłoby rozkoszą. Tutaj, księże, rozsądek, religia, wszystko jest we mnie bezsilne przeciw mym uczuciom. Czy nie ma racji, że chce umrzeć kobieta, która nie jest ani matką, ani żoną i która, na swe nieszczęście, pojęła miłość w jej nieskończonej piękności, macierzyństwo w jego bezkresnym szczęściu? Co ją czeka? Ja ci powiem, księże, co ona czuje. Sto razy w ciągu dnia, sto razy w ciągu nocy dreszcz wstrząsa mą głowę, me serce i ciało, kiedy zbyt słabo zwalczane wspomnienie przynosi mi obrazy szczęścia, które wyobrażam sobie większym niż jest. Od tych okrutnych mar bledną moje uczucia; powiadam sobie: „Czym byłoby moje życie, gdyby…”.

12.które wziąłeś głupiutkim i słabym – tu: które miałeś za głupiutkie i słabe. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
220 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: