Kitabı oku: «Kobieta trzydziestoletnia», sayfa 7
W dwa dni później, wychodząc, filozofował na temat współczesnych obyczajów.
„Miłość przybiera barwę każdej epoki. W roku 1822 jest doktrynerska. Zamiast dowieść jej, jak niegdyś, czynnie, dyskutuje się, rozprawia, wygłasza się całe mowy. Kobiety są skazane na trzy metody: najpierw kwestionują naszą miłość, odmawiają nam zdolności kochania równego ich kochaniu. Kokieteria! Oto wyzwanie, które margrabina rzuciła mi dziś wieczór. Potem udają nieszczęśliwe, aby pobudzić naszą szlachetność lub ambicję. Czyż nie pochlebia młodemu człowiekowi pocieszyć wielkie nieszczęście? Wreszcie mają manię dziewiczości. Ona musiała myśleć, że ja wierzę w jej niepokalanie. Moja wiara może się okazać znakomitą metodą”.
Ale pewnego dnia, wyczerpawszy cały sceptycyzm, spytał sam siebie, czy margrabina jest szczera; czy taki ból może być udany: po co miałaby grać rezygnację? Żyła w głębokiej samotności, trawiła w milczeniu swe zgryzoty, pozwalając się ich co najwyżej domyślać w jakimś akcencie, westchnieniu. Z tą chwilą Karol zainteresował się żywo panią d'Aiglemont. Jednakże, przychodząc na zwykłą wizytę, która stała się dla obojga potrzebą, Vandenesse miewał uczucie, że jego ukochana jest bardziej jeszcze zręczna niż szczera. Ostatnie jego słowo było: „Stanowczo ta kobieta jest bardzo sprytna”.
Wszedł, ujrzał margrabinę w ulubionej pozie, pozie pełnej melancholii; podniosła nań oczy, nie ruszając się z miejsca i rzuciła mu śmiałe spojrzenie, podobne do uśmiechu. Twarz pani d'Aiglemont wyrażała ufność, przyjaźń, ale nie miłość. Karol usiadł, niezdolny nic powiedzieć. Ogarnęło go wzruszenie, któremu brak jest wyrazu.
– Co panu? – rzekła miękko.
– Nic. Owszem – podjął – myślę o rzeczy, która dotąd pani nie uderzyła.
– Co takiego?
– Że… kongres się skończył.
– Ależ pan miał przecie jechać na ten kongres?
Wyraźna odpowiedź byłaby najwymowniejszym i najdelikatniejszym wyznaniem; ale Karol nie dał jej. Fizjonomia pani d'Aiglemont oddychała niewinną przyjaźnią, która niweczyła wszystkie rachuby próżności, nadzieje miłości, sceptycyzm dyplomaty. Nie wiedziała lub udawała, iż nie wie, że jest kochaną; kiedy zaś Karol, pomieszany, wejrzał w siebie, musiał wyznać, że nie powiedział ani nie uczynił nic, co by ją upoważniało do tej myśli. Tego wieczora margrabina była dlań jak zawsze prosta, serdeczna, szczera w swej boleści, szczęśliwa, że ma przyjaciela, dumna, że spotkała duszę zdolną zrozumieć jej duszę. Nie sięgała dalej: nie przypuszczała, aby kobieta mogła dać się uwieść dwa razy. Ona już poznała miłość, chowała ją jeszcze krwawiącą w głębi serca, nie wyobrażała sobie, aby szczęście mogło dwa razy przynieść kobiecie swoje upojenia, wierzyła bowiem nie tylko w ducha, ale i w duszę; dla niej miłość nie była pokusą, ale zespoleniem wszystkich szlachetnych uroków.
W tej chwili Karol odzyskał swoją młodzieńczość; był pod czarem tej wspaniałej kobiety; chciał być powiernikiem wszystkich tajemnic tej egzystencji skalanej raczej przypadkiem niż błędem. Pani d'Aiglemont spojrzała raz tylko na swego przyjaciela, gdy ją chciał wyspowiadać z nadmiaru cierpienia, które stroiło jej piękność we wszystkie harmonie smutku; ale to głębokie spojrzenie było niby pieczęć uroczystego porozumienia.
– Niech mi pan nigdy nie zadaje tego rodzaju pytań – rzekła. – Trzy lata temu w podobny dzień człowiek, który mnie kochał, jedyny, dla którego szczęścia byłabym poświęciła nawet własny szacunek, umarł i to umarł, aby mi ocalić honor. Ta miłość umarła młoda, czysta, pełna złudzeń. Nim mnie dosięgła namiętność, w którą pchnęła mnie bezprzykładna fatalność, poszłam na lep tego, co gubi tyle młodych dziewcząt: zero, pustka o miłych formach. Dziś straciłam szczęście prawe i owo szczęście, które zowią występnym – nie poznawszy szczęścia. Nie zostało mi nic. Jeśli nie umiałam umrzeć, powinnam bodaj zostać wierna wspomnieniom.
To mówiąc, nie zapłakała; spuściła oczy i lekko wyłamała palce splecione właściwym jej gestem. Rzekła to po prostu, ale głos jej miał akcent rozpaczy tak głębokiej, jak głęboką musiała być jej miłość. Akcent ten nie zostawiał Karolowi żadnej nadziei. Ta straszna egzystencja, wyrażona w kilku słowach i podkreślona załamaniem rąk, ta siła bólu w wątłej kobiecie, ta otchłań w ładnej główce, wreszcie ta melancholia, te łzy trzechletniej żałoby oczarowały Karola. Milczał, czując się mały przy tej wielkiej i szlachetnej istocie; nie widział już jej piękności, tak uroczej, tak doskonałej, widział tylko duszę nieporównanie tkliwą. Spotykał wreszcie ten ideał tak wymarzony, tak namiętnie wołany przez wszystkich, co życie całe zamykają w miłości, szukają jej gorączkowo i często umierają, nie zaznawszy wszystkich marzonych skarbów.
Słysząc te słowa, patrząc na tę wzniosłą piękność, Karol zawstydził się swej miłości. Nie umiejąc dostroić słów do wyżyn tej sceny, tak prostej i podniosłej zarazem, odpowiedział komunałem o losie kobiet.
– Pani – rzekł – trzeba zapomnieć swoich cierpień albo sobie kopać grób.
Ale rozum jest zawsze czymś mizernym wobec uczucia; jest ograniczony jak wszystko, co pozytywne; uczucie jest bez kresu. Rozumować tam, gdzie trzeba uczuć, to właściwość małych dusz. Vandenesse umilkł tedy, patrzył długo na panią d'Aiglemont i wyszedł. Pochłonięty myślami, które mu upoetyzowały kobietę, podobny był malarzowi, który wziąwszy za typ pospolite pracowniane modelki, spotkałby nagle Mnemozynę z Muzeum, najpiękniejszy, a najmniej doceniany posąg starożytności. Karol zakochał się bez pamięci. Pokochał panią d'Aiglemont z całą wiarą młodości, z owym zapałem strojącym pierwsze uczucie w niewysłowiony wdzięk, w naiwność, której potem człowiek – jeśli pokocha jeszcze – znajduje już tylko szczątki. Rozkoszne uczucia, rozkoszne dla kobiety, która je zrodziła! W tym pięknym okresie wieku, poetycznym szczycie jej życia, kobieta trzydziestoletnia umie ogarnąć cały ich rozwój i widzieć zarówno ich przeszłość jak przyszłość. Kobieta zna wówczas całą cenę miłości i syci się nią, drżąc przed jej utratą; dusza jej jest jeszcze strojna młodością, która ją opuszcza, a namiętność jej potęguje się przyszłością, która ją przeraża.
„Kocham – powiadał sobie Vandenesse, wychodząc od margrabiny – a na moje nieszczęście trafiłem na kobietę przywiązaną do wspomnień. Trudno walczyć z umarłym, którego już nie ma, który nie może popełniać głupstw, nie może niczym zrazić i w którym widzi się same przymioty. Chcieć zabić urok pamięci, nadzieje, które przeżyły zmarłego kochanka właśnie dlatego, że budził jedynie pragnienia, czyli to, co miłość ma najpowabniejszego, czyż to nie znaczy chcieć zdetronizować doskonałość?”
Ta smutna refleksja, wynikła ze zniechęcenia i z obawy porażki, od jakich zaczyna się każda szczera namiętność, była ostatnią rachubą jego konającej dyplomacji. Odtąd skończyła się wszelka myśl krytyczna; stał się igraszką swej miłości, utonął w drobiazgach owego niepojętego szczęścia, które się karmi słowem, milczeniem, cieniem nadziei. Chciał kochać platonicznie, oddychać co dzień powietrzem, którym oddychała pani d'Aiglemont, wrósł niemal w jej dom, towarzyszył jej wszędzie z całą tyranią namiętności, która kojarzy własny egoizm z absolutnym niemal poświęceniem. Miłość ma swój instynkt, umie znaleźć drogę do serca, jak najsłabszy owad idzie do swego kwiatu z nieodpartą wolą, która nie przeraża się niczym. Toteż kiedy uczucie jest szczere, los jego nie może być wątpliwy. Czyż nie jest w tym coś, co może przerazić kobietę, gdy pomyśli, że życie jej zależy od mniejszej lub większej szczerości, siły, uporu, jakie kochanek włoży w swoje pragnienia? Kobiecie, żonie, matce, niepodobna obronić się miłości młodego człowieka; jedyne co w jej mocy, to przestać go widywać z chwilą, gdy odgadnie sekret serca, który kobieta odgaduje zawsze. Ale to postanowienie jest zbyt krańcowe, aby kobieta mogła się na nie zdobyć w wieku, w którym małżeństwo ciąży, nudzi i męczy, kiedy miłość małżeńska jest mniej niż letnia, o ile mąż nie oddalił się zupełnie. Brzydkiej kobiecie pochlebia uczucie, które ją czyni piękną; u młodej i pięknej pokusa musi być równa własnym jej urokom, jest olbrzymia; cnotliwej wzniosło-ziemskie uczucie pozwala znaleźć rozgrzeszenie w ogromie własnych poświęceń i w chwale tej trudnej walki. Wszystko jest pułapką. Toteż żadna lekcja nie jest dość silna dla tak silnych pokus. Zamknięcie narzucone niegdyś kobiecie w Grecji, na Wschodzie i modne od jakiegoś czasu w Anglii jest jedynym ratunkiem moralności rodziny; ale pod władzą tego systemu giną przyjemności świata: ani towarzystwo, ani grzeczność, ani polor nie będą wówczas możliwe. Narody muszą wybierać.
Toteż w kilka miesięcy po pierwszym spotkaniu pani d'Aiglemont spostrzegła, że życie jej jest ściśle związane z życiem Karola. Ze zdziwieniem, ale bez pomieszania, nawet z pewną przyjemnością spostrzegła, że dzieli jego upodobania i myśli. Czy ona przejęła je od Karola, czy też Karol wżył się w jej najlżejsze kaprysy? Nie roztrząsała tego. Już porwana prądem namiętności, ta czarująca kobieta powiadała sobie ze zwykłą pewnością siebie oszukującą obawy:
– Och, nie; zostanę wierna temu, który umarł dla mnie.
Pascal powiedział: „Wątpić o Bogu, znaczy wierzyć weń”. Tak samo kobieta szamoce się dopiero wtedy, kiedy jest wzięta. W dniu, w którym margrabina uświadomiła sobie miłość Karola, targało nią tysiąc sprzecznych uczuć. Przesądy doświadczenia przemówiły swoim językiem. Czy byłaby szczęśliwa? Czy zdoła znaleźć szczęście poza prawami, z których, słusznie czy nie, społeczeństwo zbudowało swą moralność? Dotąd życie sączyło jej same gorycze. Czy istnieje szczęśliwa przyszłość dla związku łączącego dwoje istot rozdzielonych prawami społecznymi? Ale czy szczęście można okupić zbyt drogo? I to szczęście tak upragnione, którego żądza tak jest człowiekowi wrodzona: to szczęście ona może spotka wreszcie! Ciekawość zawsze przemawia na rzecz kochanka.
W pełni tej dumnej rozterki przybył Vandenesse. Obecność jego rozwiała mgliste widmo rozsądku. Jeśli takie są kolejne przeobrażenia, przez które przechodzi nagłe nawet uczucie między młodym człowiekiem a kobietą trzydziestoletnią, jest chwila, gdy wszystkie rozumowania gubią się w jednym, w ostatniej refleksji, która topi się w pragnieniu i potęguje je. Im opór był dłuższy, tym silniej przemawia wówczas głos natury. Tu więc kończy się ta lekcja lub raczej to studium anatomiczne, jeśli wolno zapożyczyć z malarstwa jego metod; historia ta raczej tłumaczy niebezpieczeństwa i mechanizm miłości, niż ją maluje. Ale od tej chwili każdy dzień przydawał kolorów temu szkieletowi, stroił w krasy młodzieńcze, krzepił jego ciało, ożywiał ruchy, dał mu blask, piękność, powab miłości i urok życia.
Karol zastał panią d'Aiglemont zamyśloną; kiedy ją spytał owym skupionym głosem, któremu słodki czar serca dawał tyle wymowy: „Co pani?” – nie odpowiedziała nic. To rozkoszne pytanie świadczyło o doskonałej spójni serc; cudownym instynktem kobiety margrabina zrozumiała, że skarga lub aluzja do swych nieszczęść byłyby rodzajem zadatku. Jeżeli już każde słowo miało znaczenie zrozumiałe dla nich obojga, w jakąż przepaść miała stawić nogę? Spojrzała w siebie jasnym i bystrym spojrzeniem, zamilkła, a Karol podzielił jej milczenie.
– Jestem cierpiąca – rzekła wreszcie, przerażona doniosłością chwili, w której wymowa oczu zastąpiła w zupełności niemoc słów.
– Pani – rzekł Karol serdecznym, ale bardzo wzruszonym głosem – dusza i ciało to jednia. Gdyby pani była szczęśliwa, byłabyś młoda i świeża. Czemu nie chcesz poszukać u miłości tego, czego miłość cię pozbawiła? Sądzisz, że życie twoje jest skończone, gdy ono się dla ciebie zaczyna. Zawierz się staraniom przyjaciela. Tak słodko jest być kochaną.
– Jestem już stara – rzekła – nic by mnie tedy nie usprawiedliwiło, gdybym się wzbraniała cierpieć jak wprzódy. Zresztą trzeba kochać, powiada pan? Otóż, ja ani powinnam, ani mogę kochać. Poza panem, którego przyjaźń osładza trochę moje życie, nikt mi się nie podoba, nikt nie zdołałby zatrzeć moich wspomnień. Mile widzę przyjaciela, uciekłabym przed kochankiem. A przy tym, czy byłoby szlachetnie dawać zwiędłe serce w zamian za młode, przyjmować złudzenia, których nie mogę podzielić, budzić szczęście, w które bym nie wierzyła lub które bym lękała się stracić? Odpłaciłabym może egoizmem jego oddanie, obliczałabym, gdy on by czuł; pamięć moja raniłaby żywość jego upojeń. Nie, widzi pan, pierwszej miłości nie da się zastąpić. Któż wreszcie przyjąłby za tę cenę moje serce?
Te słowa, nacechowane piekielną zalotnością, to był ostatni wysiłek rozsądku. „Jeśli się zniechęci, wówczas pozostanę samotna i wierna”. Ta myśl zrodziła się w sercu tej kobiety i była dla niej tym, czym jest wątła gałązka wierzbiny, którą chwyta pływak, nim go pochwyci prąd. Słysząc ten wyrok, Vandenesse zadrżał mimo woli, a drżenie to oddziałało na serce margrabiny bardziej niż wszystkie jego dotychczasowe zabiegi. Najbardziej trafia do serca kobiety owa pełna wdzięku delikatność, owe uczucia subtelne jak ich własne; u nich bowiem wdzięk i delikatność są znamieniem prawdy. Drżenie Karola świadczyło o szczerej miłości. Z cierpienia jego pani d'Aiglemont oceniła siłę jego przywiązania. Młody człowiek rzekł chłodno:
– Może pani ma słuszność. Nowa miłość, nowa zgryzota.
Następnie odmienił rozmowę, zaczął mówić o rzeczach obojętnych, ale był widocznie wzruszony. Patrzał na panią d'Aiglemont ze skupieniem, jakby ją widział po raz ostatni. W końcu opuścił ją, mówiąc ze wzruszeniem:
– Żegnam panią.
– Do zobaczenia – odparła z subtelną zalotnością, której sekret posiadają jedynie wyjątkowe kobiety.
Nie odpowiedział nic i wyszedł.
Kiedy Karola już nie było, kiedy jego puste krzesło mówiło za niego, uczuła żal, robiła sobie wyrzuty. Miłość czyni w kobiecie ogromne postępy w chwili, gdy się jej zdaje, że postąpiła nieszlachetnie, że zraniła piękną duszę. Nigdy nie trzeba w miłości lękać się złych uczuć, są one bardzo zbawienne; kobiety upadają jedynie pod naporem jakiejś cnoty. Piekło jest brukowane dobrymi chęciami, to nie jest paradoks kaznodziei.
Kilka dni Vandenesse nie pokazywał się. Co wieczór o zwykłej godzinie margrabina czekała go z niecierpliwością pełną wyrzutów. Pisać – równałoby się wyznaniu; zresztą instynkt szeptał jej, że wróci. Szóstego dnia lokaj oznajmił Karola. Nigdy nie usłyszała tego nazwiska z taką przyjemnością. Radość ta przeraziła ją.
– Bardzo mnie pan ukarał – rzekła.
Vandenesse patrzał oszołomiony.
– Ukarał! – powtórzył. – Za co?
Karol rozumiał doskonale margrabinę, ale chciał się zemścić za swoje cierpienia, z chwilą gdy się ich domyślała.
– Czemu pan nie przychodził? – spytała z uśmiechem.
– Nikt nie był tymczasem u pani? – odparł wymijająco.
– Ronqueorolles i de Marsay; a, i mały d'Esgrignon. Siedzieli, jeden wczoraj, drugi dziś popołudniu, blisko dwie godziny. Była także, o ile pomnę, pani Firmiani i siostra pańska, pani de Listomère.
Nowe cierpienie! Ból niezrozumiały dla tych, co nie kochają z owym zaborczym i okrutnym despotyzmem, którego najlżejszym objawem jest potworna zazdrość, ciągłe pragnienie odcięcia drogiej istoty od wszystkiego, co obce miłości.
„Jak to! – powiadał sobie Vandenesse – więc ona przyjmowała wizyty, widywała ludzi wesołych, rozmawiała z nimi, gdy ja siedziałem smutny, nieszczęśliwy!”
Ukrył przykrość i zagrzebał swą miłość w głębi serca niby trumnę w morzu. Myśli jego były z tych, których nie da się wyrazić; są chybkie jak owe kwasy, które zabijają, ulatniając się. Jednakże czoło jego pokryło się chmurą. Pani d'Aiglemont usłuchała kobiecego instynktu, dzieląc ten smutek, którego nie rozumiała. Nie była świadoma bólu, który zadawała; Vandenesse spostrzegł to. Wspomniał o swym położeniu i o swojej zazdrości, jak gdyby to była jedna z owych hipotez, które kochankowie lubią roztrząsać. Margrabina zrozumiała wszystko; ogarnęło ją tak silne wzruszenie, że nie mogła wstrzymać łez. Z tą chwilą wkroczyli w niebiosa miłości. Niebo i piekło, te dwa wielkie poematy, wyrażają dwa jedyne punkty, koło których kręci się całe nasze istnienie: rozkosz i ból. Czyż niebo nie jest, czy nie będzie zawsze obrazem nieskończoności naszych uczuć, które da się odmalować jedynie w szczegółach, gdyż szczęście jest jedno; a piekło, czyż nie wyobraża nieskończonych tortur naszego bólu, z których możemy uczynić dzieło poezji, tak bardzo są rozmaite?
Jednego wieczora kochankowie byli sami, przytuleni do siebie w milczeniu, wpatrując się w cudny firmament. Niebo było czyste, ostatnie promienie słońca rzucały na nie słabe odblaski złota i purpury. O tej porze powolne zamieranie światła budzi słodkie uczucia; namiętności nasze pulsują miękko wobec tego spokoju, przetapiamy na rozkosz silne wzruszenia. Ukazując nam mgliste obrazy szczęścia, natura zaprasza nas, abyśmy go kosztowali, kiedy jest blisko, lub każe go nam żałować, gdy uciekło. W tych chwilach pełnych czaru, pod baldachimem blasku, którego miękkie harmonie jednoczą się z harmonią duszy, trudno oprzeć się pragnieniom serca: mają tyle wymowy! Zgryzota wówczas taje, radość upaja, ból przygniata. Przepych wieczoru staje się hasłem do wyznań, ośmiela je. Milczenie staje się niebezpieczniejsze od słów, daje oczom całą nieskończoność niebios, które się w nich odbijają. A gdy przyjdzie do słów, najmniejsze z nich posiada nieodpartą potęgę. Czyż nie ma wówczas światła w głosie, purpury w spojrzeniu? Czy niebo nie jest w nas lub czy nie zdaje się nam, że jesteśmy w niebie?
Vandenesse i Julia – bo od kilku dni pozwalała się tak poufale nazywać temu, którego z lubością zwała Karolem – mówili oboje, ale przedmiot rozmowy był daleko od nich: o ile nie rozumieli sensu słów, w zamian słuchali z rozkoszą tajemnych myśli snujących się pod słowami. Ręka margrabiny znajdowała się w ręce Karola; dała mu ją, nie mając poczucia, aby to była łaska z jej strony.
Wychylali się razem, aby oglądać majestatyczny krajobraz pełen śniegu, lodowców, szarych cieni zasnuwających zbocza fantastycznych gór; obraz pełen silnych kontrastów między czerwienią płomieni a czarnymi tonami strojącymi niebo swą niezrównaną i kapryśną poezją; wspaniałe pieluchy, w których odradza się słońce, piękny całun, w którym umiera. W tej chwili włosy Julii musnęły lica Karola; uczuła to lekkie dotknięcie: zadrżała, a on bardziej jeszcze. Oboje doszli stopniowo do owych niewytłumaczonych stanów, w których spokój daje zmysłom tak subtelną wrażliwość, że najlżejszy wstrząs wyciska łzy i przelewa się smutkiem, gdy serce tonie w melancholii, lub daje niewysłowione rozkosze, gdy tonie w otchłaniach miłości. Julia ścisnęła prawie mimo woli dłoń przyjaciela. Ten wymowny uścisk dodał odwagi nieśmiałości kochanka. Szczęście tej chwili, nadzieje przyszłości, wszystko stopiło się w pierwszej pieszczocie, w czystym i skromnym pocałunku, który pani d'Aiglemont pozwoliła uszczknąć na swych licach. Im niklejsza była ta łaska, tym była silniejsza i niebezpieczniejsza. Nieszczęściem dla obojga, nie było w tym udania ani fałszu. To była komunia dwojga pięknych dusz rozdzielonych wszystkim, co się zowie prawem, złączonych wszystkim, co jest głosem natury. W tej chwili wszedł generał d'Aiglemont.
– Ministerium upadło – rzekł. – Twój wujaszek wchodzi do nowego gabinetu. Masz wszelkie szanse zostać teraz ambasadorem, Vandenesse.
Karol i Julia spojrzeli na siebie zarumienieni. Ten obopólny wstyd był również węzłem. Oboje mieli tę samą myśl, ten sam wyrzut, straszliwy węzeł, równie silny między zbrodniarzami, którzy zamordowali człowieka, jak między dwojgiem kochanków winnych pocałunku. Trzeba było odpowiedzieć margrabiemu.
– Nie chcę opuszczać Paryża – rzekł Karol Vandenesse.
– Wiemy czemu – odparł generał z chytrą miną człowieka, który odkrył tajemnicę. – Nie chcesz opuszczać wuja, aby wymóc na nim dziedzictwo jego parostwa.
Margrabina uciekła do swego pokoju, druzgocząc męża w myśli tym straszliwym słowem:
„Nie! On jest zanadto głupi!”
IV. Palec boży
Między rogatką Włoską a rogatką de la Santé, na bulwarze wiodącym do botanicznego ogrodu, istnieje miejsce godne zachwytu artysty lub podróżnika najbardziej oswojonego z pięknymi widokami. Doszedłszy do lekkiej wyniosłości, od której bulwar, zacieniony wielkimi drzewami, posiada wdzięk cichej leśnej alei, ujrzycie u swoich stóp głęboką dolinę, zaludnioną na wpół wiejskimi zabudowaniami, usianą zielonością, zroszoną ciemnymi wodami Bièvre lub Gobelinów. Po przeciwnej stronie kilka tysięcy dachów stłoczonych jak głowy tłumu kryje nędzę przedmieścia Saint-Marceau. Wspaniała kopuła Panteonu, mroczna i melancholijna katedra Val-de-Grâce sterczą dumnie nad miastem rozłożonym w kształt amfiteatru, którego stopnie tworzą dziwacznie pokręcone ulice. Te dwie budowle wydają się stamtąd olbrzymie; miażdżą i nikłe domki, i najwyższe topole. Na lewo Obserwatorium, przez którego okna i krużganki przenika fantastyczna gra światła, wygląda niby czarny i odarty z ciała upiór. Następnie w oddali smukła latarnia Inwalidów płonie między błękitniejącą masą Luksemburgu a szarymi wieżami Saint-Sulpice. Widziane stamtąd zarysy architektury splatają się z roślinnością, z tymi cieniami, zależnie od kaprysów nieba, które wciąż zmienia barwę, światło i ton. Z dala od was horyzont zaludniają budowle; dokoła was wiją się falujące drzewa, wiejskie ścieżki. Po prawej, przez szerokie okno w tym dziwnym pejzażu widzicie białą taflę kanału Saint-Martin oprawną w czerwone głazy, strojną lipami, okoloną iście rzymskimi konstrukcjami Spichlerzy. Hen, na ostatnim planie mgliste wzgórza Belleville usiane domami i młynami łączą swoje kontury z liniami obłoków.
Istnieje wszakże miasto, którego nie widzicie, między szeregiem dachów okalającym dolinę a tym horyzontem tak mglistym jak wspomnienia dzieciństwa: olbrzymie miasto, zgubione niby w przepaści między dachami szpitala Pitié a szczytem cmentarza, między cierpieniem a śmiercią. Miasto to wydaje głuchy szum, podobny szumowi oceanu, który huczy za skałami, jak gdyby mówiąc: „Jestem tutaj”. Kiedy słońce rzuci strumień światła na tę część Paryża, kiedy przelśni jej zarysy, kiedy zapali nieco szyb, poweseli dachówki, rozżarzy złote krzyże, pobieli mury i przeobrazi powietrze w gazową zasłonę, kiedy zabawi się wspaniałą grą fantastycznych cieni, kiedy niebo jest lazurowe, a ziemia drży, kiedy dzwony przemówią, wówczas możecie podziwiać z tego punktu jedną z owych czarownych feerii, której wyobraźnia nie zapomni nigdy, za którą będziecie szaleć jak za cudownym widokiem Neapolu, Stambułu lub Florydy. Żadnej nuty nie brak temu koncertowi. Tam szemrze głos świata i poetyczny spokój samotności, głosy miliona istnień i głos Boga. Tam spoczywa stolica, złożona pod cichymi cyprysami Père-Lachaise.
W wiosenny poranek, gdy słońce rozzłacało wszystkie cudy widnokręgu, podziwiałem je, wsparty o wielki wiąz, z którego żółtymi kwiatami igrał wietrzyk. Następnie na widok tych bogatych i wspaniałych obrazów myślałem z goryczą, jaką my wzgardą krzywdzimy, nawet w książkach, naszą ojczyznę. Przeklinałem owych biednych bogaczy, którzy zbrzydziwszy sobie piękną Francję, jadą kupować na wagę złota prawo pogardzania własnym krajem, zwiedzając w galopie i oglądając przez lornetkę widoki Włoch, tak już pospolitych. Patrzałem z miłością na nowoczesny Paryż, marzyłem, kiedy nagle odgłos pocałunku zakłócił mą samotność i spłoszył całą filozofię. W alei biegnącej szczytem wzgórza, u którego stóp drży woda, spojrzawszy ku mostowi Gobelinów, spostrzegłem kobietę dosyć jeszcze młodą, ubraną z wykwitną prostotą, której łagodna fizjonomia odbijała niejako pogodne szczęście krajobrazu. Piękny kawaler postawił na ziemi najładniejszego chłopczyka, jakiego sobie można wymarzyć, tak że nigdy nie mogłem dojść, czy pocałunek rozległ się na licach matki czy dziecka. Jedna myśl ożywiona czułością błyszczała w oczach, gestach, uśmiechu dwojga młodych ludzi. Zapletli ramiona z taką radosną chyżością, zbliżyli do siebie z tak doskonałym porozumieniem, że, zatopieni w sobie, nie spostrzegli nawet mojej obecności. Ale drugie dziecko, niezadowolone, odwrócone od nich plecami, rzuciło mi przejmujące spojrzenie. Pozwalając braciszkowi biegać samemu, to naprzód, to za matką i młodym kawalerem, dziecko to, ubrane jak tamto drugie, równie wdzięczne, ale delikatniejsze, stało nieme, bez ruchu, w postawie uśpionego węża. Była to dziewczynka.
Przechadzka młodej kobiety i jej towarzysza miała coś machinalnego. Nie wychodząc, może przez roztargnienie, z przestrzeni między mostkiem a powozem czekającym na zakręcie bulwaru, wciąż kręcili się w miejscu, przystając, patrząc na siebie, śmiejąc w miarę rozmowy, na przemian ożywionej, słabnącej, wesołej lub poważnej.
Ukryty za grubym wiązem podziwiałem tę rozkoszną scenę, byłbym z pewnością uszanował jej tajemnicę, gdybym na twarzy zadumanej i milczącej dziewczynki nie spostrzegł śladów myśli ponad jej wiek. Kiedy matka i młody człowiek zawracali, doszedłszy do niej, pochylała głowę i rzucała na nich, jak również na brata ukradkowe spojrzenie doprawdy zdumiewające. Ale nic nie zdołałoby oddać przenikliwego sprytu, złośliwej naiwności, dzikiej uwagi, ożywiających tę dziecięcą twarz z lekko podkrążonymi oczyma, kiedy ładna kobieta lub jej towarzysz gładzili blond kędziory, ściskali tkliwie świeżą szyjkę i biały kołnierzyk chłopca, gdy chwilami z pustoty próbował dotrzymać im kroku. Była niewątpliwie namiętność dorosłego człowieka na drobnej twarzy tej szczególnej dziewczynki. Cierpiała lub myślała. Co pewniej wróży śmierć u tych ledwie rozkwitających istotek? Cierpienie czające się w ciele czy przedwczesna myśl pożerająca ich zaledwie kiełkującą duszę? Matka wie to może. Co do mnie, nie znam nic straszliwszego niż myśl starca na czole dziecka: bluźnierstwo na ustach dziewicy mniej jest potworne! Toteż wpół odrętwiała postawa tej już myślącej dziewczynki, opanowanie gestów, wszystko to zainteresowało mnie. Przyglądałem się jej ciekawie. Przez wrodzony popęd obserwatora porównywałem ją z bratem, starając się pochwycić podobieństwo i różnice. Dziewczynka miała ciemne włosy, czarne oczy i przedwczesny wyraz siły tworzący wymowny kontrast z włosami blond, z oczami zielonymi jak morze i subtelnym wdziękiem chłopca. Ona mogła mieć siedem lub osiem lat, on ledwie sześć. Ubrani byli jednako. Jednakże przyglądając się bacznie, zauważyłem w kołnierzykach u koszul różnicę dość drobną, ale która później odsłoniła mi cały romans w przeszłości, cały dramat w przyszłości. Była to w istocie drobnostka. Kołnierzyk dziewczynki był po prostu obrębiony skromnym szlakiem, gdy bogaty hafcik stroił kołnierzyk chłopca. Szczegół ten zdradzał sekret serca, ciche wyróżnienie, które dzieci czytają w duszy matek, jak gdyby mieszkał w nich duch boży. Wesoły i beztroski blondas niemal wyglądał na dziewczynkę, tak biała jego skóra była świeża, tyle jego ruchy miały wdzięku, a fizjonomia słodyczy; gdy dziewczynka mimo swej siły, mimo piękności rysów i blasku cery wyglądała na chorowitego chłopca. Jej żywe oczy, pozbawione owej wilgotnej mgły, która daje tyle uroku spojrzeniom dziecka, zdawały się, jak oczy dworaków, trawione wewnętrznym ogniem. Wreszcie białość jej miała jakiś matowy, oliwkowy odcień, świadczący o silnym temperamencie.
Dwa razy braciszek ofiarowywał jej z ujmującym wdziękiem, z uroczym spojrzeniem trąbkę myśliwską, w którą dął od czasu do czasu; ale za każdym razem, na jego pieszczotliwe: „Masz, Helenko, chcesz?” odpowiadała jedynie ponurym spojrzeniem. Dzika i groźna pod obojętną na pozór miną, dziewczynka drgała i płoniła się, ilekroć brat się zbliżył; ale chłopiec nie widział ponurości siostry, a rozbawienie jego tym bardziej podkreślało kontrast prawdziwego dziecięctwa z dojrzałą zatroskaną wiedzą wypisaną już na twarzy dziewczynki i powlekającą ją czarnymi chmurami.
– Mamo, Helenka nie chce się bawić – wykrzyknął ze skargą malec, korzystając z chwili, gdy matka i młody człowiek przystanęli w milczeniu na moście Gobelinów.
– Daj jej pokój, Karolku. Wiesz przecie, że z niej jest zawsze mruk.
Słowa te, rzucone bez myśli przez matkę, która odwróciła się z młodym człowiekiem, wycisnęły łzy Helence. Połknęła je w milczeniu i objęła brata głębokim spojrzeniem, którego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Ze złowrogą inteligencją zmierzyła oczami wzgórze, na którego szczycie znajdował się chłopiec, potem rzeczkę, most, krajobraz i mnie.
Bałem się, aby mnie nie spostrzegła szczęśliwa para, której byłbym zmącił swobodę; usunąłem się z cicha i schroniłem się za krzakiem bzu, którego liście skryły mnie całkowicie. Siadłem spokojnie na szczycie wzgórza, patrząc w milczeniu to na mieniący się krajobraz, to na młodą dzikuskę, którą mogłem jeszcze dojrzeć poprzez gałęzie. Skoro Helenka straciła mnie z oczu, zdawała się niespokojna; czarne jej oczy szukały mnie w alei, za drzewami, z niepojętą ciekawością. Czymże ja byłem dla niej? W tej chwili dziecięcy śmiech Karolka rozległ się w ciszy niby śpiew ptaka. Piękny młodzieniec, jasnowłosy jak on, huśtał go i tulił w ramionach, przemawiając doń owymi spieszczonymi słówkami, jakimi często mówi się do dzieci. Matka uśmiechała się do tych igraszek; od czasu do czasu szeptała coś, co musiało płynąć z serca, gdyż towarzysz zatrzymywał się uszczęśliwiony i patrzał na nią błękitnymi oczami pełnymi uwielbienia. Głosy ich zmieszane z głosem dziecka miały coś pieszczotliwego. Byli rozkoszni wszyscy troje. Ta urocza scena wśród wspaniałego krajobrazu rozlewała nieopisaną słodycz. Kobieta piękna, biała, roześmiana, dziecię miłości, mężczyzna promieniejący młodością, czyste niebo, słowem wszystkie harmonie przyrody łączyły się ku rozradowaniu duszy. Mimo woli uśmiechnąłem się, jak gdyby to szczęście było moim.
Piękny młodzieniec usłyszał, że bije dziewiąta. Uściskawszy czule towarzyszkę, spoważniałą, niemal smutną, zwrócił się ku faetonowi, który posuwał się z wolna, prowadzony przez starego sługę. Szczebiot ukochanego dziecka wmieszał się w ostatnie pocałunki, jakimi okrył je młody człowiek. Następnie, kiedy już wsiadł do powoziku, kiedy kobieta nieruchoma słuchała oddalającego się turkotu, goniąc wzrokiem wznoszący się tuman kurzu, Karolek przybiegł do siostry koło mostu; usłyszałem, jak pytał srebrnym grosikiem:
– Czemu nie przyszłaś pożegnać się z moim przyjacielem?