Kitabı oku: «Lekarz wiejski», sayfa 13
Genestas pochylił głowę, jak gdyby rozumiał.
– Byłem zdecydowany – mówił daléj Benassis. – Ta cela z nagiemi ścianami, to twarde łoże, ta samotność przemawiały do mojéj duszy. Kartuzi byli właśnie w kaplicy, poszedłem modlić się wraz z niém i tam postanowienia moje pierzchnęły. Kapitanie, nie chcę sądzić Kościoła katolickiego, jestem wielkim ortodoksem i wierzę we wszystkie jego prawa i dzieła. Ale słuchając śpiewu tych starców nieznanych światu i umarłych dla świata, odkryłem w klasztornéj głębi rodzaj podniosłego egoizmu. Odosobnienie takie pożyteczném być może tylko dla używającéj go jednostki; a i tak nawet jest według mnie długiém samobójstwem; chociaż nie potępiam go bynajmniéj. Jeżeli Kościół stworzył te groby, są one zapewne konieczne dla niektórych ludzi, zupełnie niepotrzebnych światu. Co do mnie mniemałem, iż postąpię lepiéj, jeżeli żal mój i poprawę na pożytek społeczeństwa obrócę. Wracając z klasztoru zagłębiałem się w poszukiwaniach drogi, na jakiéj mógłbym ten zamiar uskutecznić! Już wiodłem w wyobraźni życie prostego majtka, lub oddawałem się na usługi ojczyzny walcząc w ostatnich szeregach, ale życie takie, aczkolwiek pracowite i pełne poświęcenia, nie wydawało mi się jeszcze dostatecznie jak dla mnie użyteczném. Jeżeli Bóg obdarzył mnie pewną umysłową wyższością, to oddać się fizycznym czysto zajęciom nie byłoż tém samém co sprzeciwiać się Jego widokom? Nie byłoż moim obowiązkiem dary rozumu na pożytek obrócić? Zresztą, jeżeli mam mówić otwarcie, jest we mnie coś, co się mechanicznéj tylko pracy sprzeciwia. W życiu marynarzy nie widziałem odpowiedniéj karmi dla téj dobroci, będącéj cechą mego charakteru, jak cechą każdego kwiatu jest jego odrębny zapach. Nadmieniłem już panu, że byłem zmuszony nocować tutaj. Wtedy, zdało mi się słyszéć rozkaz Boga we współczuciu, jakiém mnie stan téj biednéj miejscowości napełnił. Zakosztowałem już okrutnych rozkoszy macierzyństwa; postanowiłem oddać się im całkowicie w obszerniejszym zakresie i stać się siostrą miłosierdzia dla tutejszéj ludności opatrując ciągle rany nędzarzy. Widziałem jasno palec boży w tém mojém przeznaczeniu, gdym pomyślał, iż pierwszym poważniejszym popędem méj młodości była skłonność do medycyny, postanowiłem spożytkowywać ją tutaj. Zresztą sercom zranionym cień i milczenie, powiedziałem w liście do Eweliny; pragnąłem spełnić to, co sam sobie przyrzekłem. Wszedłem na drogę spokoju i poddania się woli bożéj: Fuge, late, tace kartuza jest tutaj moją dewizą, praca moja jest ciągłą modlitwą, moje samobójstwo moralne jest życiem tego kantonu, nad którym lubię wyciągać dłoń siejąc nań szczęście i radość, dając to, czego sam nie posiadam. Ciągłe obcowanie z wieśniakami, odsunięcie się od świata przeobraziły mnie całkowicie. Zmienił się także i wyraz mojéj twarzy, które słońce opaliło, a czas zmarszczkami poorał. Przybrałem ludową odzież, ludowy sposób wyrażania się i prostacze ruchy. Moi paryscy przyjaciele, lub piękności okolicy, których byłem czyczysbejem, nie poznałyby nigdy człowieka, będącego jakiś czas w modzie, rozmiłowanego w strojach, świecidłach, zbytkach i rozkoszach. Dziś, wszystko to jest mi całkowicie obojętne, jak każdemu, kto do poważnego i jasno określonego celu dąży. Dla mnie tym celem jest koniec życia, nie zrobię nic, coby go przyśpieszyć mogło, ale bez żalu położę się, gdy przyjdzie ostatnia chwila, na wieczne niepowstanie. Masz więc pan w całéj szczerości obraz wypadków, które obecne moje życie poprzedziły. Nie ukryłem panu nic z moich błędów; były one wielkie, ale wspólne wielu ludziom. Cierpiałem dużo, cierpię jeszcze, ale w cierpieniach tych widzę rękojmię szczęśliwéj przyszłości. Jednakowoż, pomimo rezygnacyi, są chwile, są widoki, wobec których jestem bezsilny. Dziś, o mało co nie upadłem pod brzemieniem tajemnych męczarni… przy tobie, kapitanie, i bez twojéj wiedzy…
Genestas podskoczył na krześle.
– Tak, kapitanie Bluteau, pan byłeś wtedy przy mnie. Czyż nie pokazałeś mi sam posłania matki Colas, gdyśmy kładli biednego Jasia na łóżku. Widzisz pan, nie mogę patrzéć na dzieci, aby sobie nie przypomniéć aniołka, którego straciłem; możesz więc pojąć, jakich doznawałem cierpień układając to dziecko, na śmierć skazane. Nie mogę bez bólu spojrzéć na dziecko…
Genestas pobladł.
– Nie mogę – kończył Benassis – bo te jasne, niewinne główki przywodzą mi zawsze na pamięć moje nieszczęście i budzą dręczące mnie katusze. Straszno mi pomyśléć, że tylu ludzi dziękuje mi za tę trochę dobrego, jakie tutaj czynię, skoro to dobro jest owocem wyrzutów sumienia. Ty tylko jeden, kapitanie, znasz tajemnicę mego życia. Gdybym tę odwagę do czynu czerpał w uczuciu czystszém niż żalu za grzechy, byłbym bardzo szczęśliwym, ale nie miałbym téż nic do opowiedzenia o sobie.
Rozdział V. Elegie
Skończywszy opowiadanie, Benassis zauważył na twarzy swego słuchacza wyraz tak frasobliwy, iż go to uderzyło. Pewien, że go wywołały smutne jego dzieje, zaczął sobie prawie wyrzucać, iż zmartwił poczciwego wojaka i rzekł:
– Ależ, kapitanie Bluteau… Moje nieszczęścia…
– Nie nazywaj mnie pan kapitanem Bluteau – zawołał Genestas przerywając lekarzowi i wstając raptem, w sposób zdradzający wewnętrzne niezadowolnienie. – Nie ma tu wcale kapitana Bluteau, a ja jestem łajdak i koniec!
Benassis z podziwem patrzył na Genestasa, który biegał tam i napowrót, po salonie jak bąk, co wpadłszy nieostrożnie do pokoju, szuka miejsca, którędyby się mógł wydostać.
– Ależ, kimże pan jesteś? – zapytał Benassis.
– A otóż to właśnie – odparł komendant zatrzymując się przed lekarzem, na którego nie śmiał oczu podnieść.
– Oszukałem pana – mówił daléj zmienionym głosem. – Pierwszy raz w życiu skłamałem i jestem porządnie ukarany, bo nie mogę już panu wyjawić powodu ani moich odwiedzin, ani tego przeklętego szpiegostwa. Odkąd, że tak powiem, przejrzałem duszę pana, byłbym wolał dostać policzek, niż słyszéć, jak mnie nazywałeś kapitanem Bluteau. Pan możesz mi to szalbierstwo darować, ale ja, Piotr-Józef Genestas, któryby nawet dla uratowania życia przed sądem wojennym nie skłamał, ja sobie tego nigdy nie przebaczę.
– Więc to pan jesteś komendantem Genestasem – zawołał Benassis powstając żywo i biorąc rękę starego żołnierza, którą serdecznie uścisnął. – A! panie kochany! tak jak to niedawno utrzymywałeś, byliśmy przyjaciołmi nie znając się jeszcze. Pragnąłem gorąco poznać pana, po tém, co mi o tobie pan Gravier opowiadał. Nazywał cię mężem, godnym zająć miejsce w wizerunkach Plutarcha.
– Nie godzien jestem ani Plutarcha, ani pana – odpowiedział Genestas – i chętnie-bym się wybił. Trzeba mi było wyznać panu poprostu swoję tajemnicę. Ale nie! mnie się zachciało przyjść tu pod maską i wybadywać pana. Teraz wiem, że powinienem milczéć. Gdybym postąpił otwarcie, sprawiłbym panu przykrość, a niech mnie Bóg broni, bym sobie najlżejszy twój smutek miał do wyrzucenia.
– Ależ nie pojmuję cię, komendancie.
– Zostawmy rzeczy tak, jak są. Nie jestem wcale chory, spędziłem miły dzień w towarzystwie pana i pojadę sobie jutro. A gdy pan zawitasz kiedy do Grenobli, znajdziesz tam jednego przyjaciela więcéj, i to przyjaciela nie na żarty. Wszystko co do Piotra-Józefa Genestasa należy: i jego kieska, szabla i krew jest na pańskie usługi. Zresztą nie rzuciłeś pan ziarna na skałę. Gdy dostanę emeryturę, zagrzebię się w jakiéj dziurze, zostanę tam merem i będę się starał naśladować pana. Brak mi pańskiéj wiedzy, będę się więc uczył.
– Masz pan słuszność. Właściciel, który pracuje nad wykorzenieniem pomyłki w eksploatacyi swojéj posiadłości, oddaje krajowi takie same usługi, jak najlepszy lekarz; i jeśli ten uśmierza cierpienia pojedyńczych ludzi, tamten goi rany ojczyzny. Ale, wyznaję, iż mnie pan szczególnie zaciekawiłeś. Czy mogę ci być w czém użytecznym?
– Użytecznym – powtórzył komendant wzruszonym głosem. Mój Boże! kochany panie, to, czego chciałem żądać od pana, jest prawie niepodobieństwem! Widzisz pan, wielu już ludzi na tamten świat wyprawiłem; ale można zabijać na wojnie, a swoją drogą miéć dobre serce, to téż, choć się takim szorstkim wydaję, umiem jeszcze pewne rzeczy odczuć, zrozumiéć.
– Ależ mów pan.
– Nie! nie chcę panu dobrowolnie sprawiać przykrości.
– O! komendancie! ja wiele znieść potrafię.
– Panie! – rzekł Genestas ze drżeniem – tu chodzi o życie dziecka!
Czoło Benassisa zmarszczyło się nagle, ale dał znak Genestasowi, aby mówił daléj.
– O życie dziecka – ponowił komendant – które może być jeszcze uratowaném przy ciągłych i troskliwych staraniach. Ale gdzież znaléźć lekarza, zdolnego poświęcić się wyłącznie jednemu tylko pacyentowi? Ma się rozumiéć, że nie w mieście! Słyszałem o panu, jako o nieocenionym człowieku, ale lękałem się wszelako, aby te pochwały nie były przesadzone i bym się na ich lep wziąć nie dał. Postanowiłem tedy, sam zbadać tego pana Benassisa, o którym mi tyle pięknych rzeczy prawiono, zanim mu mego malca powierzę. Teraz…
– Dosyć – przerwał lekarz. – Więc to jest pańskie dziecko.
– Nie, mój kochany panie, nie! Aby panu wytłómaczyć tę tajemnicę, musiałbym opowiedziéć ci całą historyą, w któréj nie gram roli zbyt pięknéj; ale pan odsłoniłeś mi swoję przeszłość i ja téż przed tobą moję odsłonić mogę.
– Poczekaj komendancie – rzekł lekarz wołając na Jacentę, aby mu herbatę podała. – Widzisz pan, wieczorem, gdy wszyscy zasypiają, ja spać nie mogę. Smutki moje i wspomnienia opadają mnie, przygniatając swoim ciężarem: usiłuję się więc otrząsnąć z nich za pomocą tego napoju. Sprowadza mi on rodzaj oszołomienia nerwowego i sen, bez któregobym żyć nie mógł. – Cóż! nie dasz się pan na filiżankę namówić?
– Nie – odparł Genestas – wolę już pańskie wino.
– Jacento! – rzekł Benassis do wchodzącéj służącéj. – Przynieś proszę wina i biszkoptów.
– Podchmielimy sobie na noc – dodał zwracając się do gościa.
– Ten napój musi szkodzić panu na zdrowiu – rzekł ten-że.
– Sprawia mi straszne podagryczne bóle, ale nie byłbym w stanie pozbyć się tego nawyknienia; jest mi ono zbyt słodkiém, bo mi daje co wieczór parę chwil takich, podczas których życie mi nie cięży. No! słucham pana! Opowiadanie twoje zatrze może silne wrażenie wspomnień, jakie przed chwilą wywołałem.
– Po odwrocie z Moskwy – zaczął Genestas, stawiając pustą szklankę na kominku – batalion mój zatrzymał się w małém polskiém miasteczku. Pokupowaliśmy tam konie na wagę złota, jak to mówią, i kwaterowaliśmy tam aż do powrotu cesarza. A no dobrze. Ale muszę panu powiedziéć, że miałem wtedy przyjaciela. Podczas odwrotu nieraz on poświęceniem swojém uratował mi życie; krótko mówiąc był dla mnie jak brat najlepszy, a nazywał się Renard i był sierżantem. Mieszkaliśmy razem w domu, a raczéj w szczurzéj norze, z drzewa skleconéj, gdzie trudno-by było konia postawić, a gdzie się cała rodzina mieściła. Chałupina ta należała do żydów, którzy w niéj trzydzieści sześć handlów naraz prowadzili; zwłaszcza ojciec całéj téj gromady, stary, przebiegły żyd, doskonałe na naszych nieszczęściach interesa robił. Ci ludzie żyją w niechlujstwie, a umierają w złocie; taka to już ich natura. Całe to żydowskie gniazdo mieściło się w jednéj izbie, brudnéj, stęchłéj, wilgotnéj. Dzieciaków tam było co nie miara, a między niemi dziewczyna, piękna, jak żydówka, kiedy jest czysta i nie ruda. Miało to siedemnaście lat, oczy czarne jak aksamit, rzęsy czarne niby ogony szczurów, włosy błyszczące, gęste, że aż ochota brała poigrać z niemi, a białe było przytém jak śnieg, jedno z drugiém piękność skończona i basta! Pierwszy raz zobaczyłem to śliczne stworzenie wieczorem, kiedy wszyscy myśleli, że śpię, a ja sobie z fajką w gębie spokojnie po ulicy chodziłem. Spojrzałem od niechcenia w okno tych żydów i widzę chmarę bachorów, matkę, ojca… wszystko to jadło kolacyę. Przypatrzywszy się bliżéj, mimo dymu, jakim stary żyd kurząc knaster całą izbę napełniał, dostrzegłem tę dziewczynę, co świeciła między niemi jak nowa sztuka złota wśród wytartych i zaśniedziałych miedziaków. Ja, mój kochany panie, nie miałem nigdy czasu zastanawiać się nad miłością; przecież gdym ujrzał tę dziewczynę, zrozumiałem, że dotychczas tylko ulegałem ciału, a teraz wszystko się we mnie poruszyło i głowa i serce. Zakochałem się więc od stóp do głów, dyabelnie. Stałem na ulicy, paląc fajkę i patrząc na moję żydówkę, dopóki nie zgasiła świecy i nie położyła się spać. Ale ja, ani zmrużyć oka nie mogłem, tylko wałęsałem się po mieście, paliłem i dumałem. Pierwszy raz wtedy przyszło mi na myśl ożenienie. Zrana osiodłałem konia i, aby ochłonąć trochę, uganiałem się parę godzin po polach jak wściekły, nie uważając, iż prawie ochwaciłem człapaka… Genestas zatrzymał się tu trochę, i patrząc z niepokojem na nowego swego przyjaciela wymówił: – Daruj mi, Benassis, nie jestem oratorem, gadam to, co mi na koniec języka przyjdzie; gdybym był w salonie, krępowałbym się może, ale z tobą na wsi…
– Mów dalej, komendancie – rzekł lekarz.
– Gdym powrócił do domu, zastałem Renarda bardzo zafrasowanego. Myślał, że mnie kto zabił w pojedynku, i czyścił już pistolety, by zadrzéć z tym, co mnie na tamten świat wyprawił. Taki to był gracz. Nie zwlekając zwierzyłem mu się z mojéj miłości. Że Renard rozumiał szwargotanie tego tałałajstwa, prosiłem go zatém, aby mi dopomógł w porozumieniu się z ojcem i matką i w zawiązaniu stosunków z Judytą. Nazywała się bowiem Judyta. Przez dwa tygodnie byłem najszczęśliwszym z ludzi, bo rodzice mojéj pięknéj żydóweczki zapraszali nas co wieczór na kolacyę. Pan znasz się na tych rzeczach, nie będę cię nudził opisém mojéj miłości, ale jeżeli nie lubisz palić tytoniu, to nie zrozumiesz nigdy, jakiego się doznaje przyjemnego uczucia, gdy się ćmi spokojnie lulkę w towarzystwie przyjaciela i przyszłego teścia, patrząc na swoję księżnę. Miła to rzecz, na honor. Ale muszę panu powiedziéć, że Renard był to paryżanin i jedynak bogatych rodziców; ojciec jego, prowadzący na wielką skalę handel korzenny, wykształcił syna na notaryusza, ale konskrypeya przyszła i trzeba było pożegnać się z kałamarzem. Zresztą mundur leżał jak ulany na tym chłopcu, co miał jeszcze twarzyczkę delikatną jak u panienki i umiał się wszystkim przypodobać. W nim się téż rozkochała Judyta, a o mnie dbała jak koń o pieczone kurczęta. I gdy ja, jak waryat jaki patrzyłem na nią i wędrowałem po księżycu, mój Renard, nie napróżno nazwę lisa noszący, kopał dołki pode mną, i tak się dobrze porozumiał z dziewczyną, że się pobrali, tak o to, bez żadnych ceremonij, na któreby zbyt długo czekać im przyszło. Obiecał ją jednak poślubić według praw francuzkich, gdyby ich małżeństwo unieważnić chciano. I unieważniono z pewnością, bo we Francyi pani Renard stała się panną Judytą. Gdybym był wiedział o tém, byłbym zabił mego Renarda, nie dawszy mu nawet zipnąć, ale ojciec, matka, córka i ten łotr mój przyjaciel, wszystko się to układało ze sobą pokryjomu jak złodzieje na jarmarku. I podczas gdy ja paliłem fajkę i uwielbiałem Judytę jak świętość, pan Renard układał schadzki i robił swoje aż miło. Tobie, pierwszemu i ostatniemu, kochany panie, opowiadam tę historyą, którą podłością nazywam; nieraz myślałem nad tém, jakim się to dzieje sposobem, że człowiek, któryby umarł ze wstydu, gdyby sobie sztukę złota przywłaszczył, kradnie żonę, szczęście, życie swego przyjaciela bez żadnego skrupułu. Tak tedy, moje ptaszki kochały się i gruchały jak tego potrzeba, a ja wciąż wieczorami patrzałem w Judytę jak w obraz i jak jaki głupiec robiłem do niéj słodkie oczy, odpowiadając na minki téj filutki, któremi mnie otumanić chciała. Ale pojmujesz pan, że im te szalbierstwa nie uszły na sucho. Doprawdy Bóg więcéj zważa na sprawy tego świata, niżeli nam się zdaje. Bo słuchaj pan tylko. Nadchodzi rok 1813, a z nim i nowa kampania. Rosyanie walą na nas i otaczają ze wszech stron. Pewnego pięknego poranku przychodzi rozkaz, abyśmy się stawili na polu bitwy pod Lützen o naznaczonéj godzinie. Cesarz wiedział dobrze, co robił, nakazując szybki wymarsz. Rosyanie zatarasowali nam drogę. W dodatku pułkownik nasz zabałamucił się żegnając jakąś Polkę o pół ćwierci mili od miasta mieszkającą, i stało się, że awangarda kozaków zacapiła go tuż na wychodném. Starczyło nam zaledwie czasu na tyle, by dosiąść koni i uszykowawszy się przed miastem wyciąć Rosyanom szarżę kawaleryi, a to dla odpędzenia ich i otworzenia sobie drogi do wymknięcia się nocą. Nacieraliśmy na nich przeszło trzy godziny i dokazywali cudów. Podczas gdyśmy się bili, furgony nasze i amunicya szły naprzód. Mieliśmy ogromną moc artyleryi i wielki zapas prochu niezbędnie potrzebny cesarzowi, trzeba mu więc go było dostarczyć za jakąbądź cenę. – Śmiały nasz opór powstrzymał trochę Rosyan, którzy myśleli, że nas cała armia podtrzymuje. Ale dowiedziawszy się, że mają tylko batalion kawaleryi i niedobitki piechoty przed sobą, natarli ku wieczorowi tak silnie, że aż nam się gorąco zrobiło, i kilku nigdy już z téj łaźni nie wyszło. Ja z Renardem byłem w pierwszym szeregu i widziałem go, jak się bił dzielnie strzelając i nabijając broń bez wytchnienia; zdawało się, że jakaś dyabelska siła weszła w niego, a to wszystko ztąd, że myślał o pięknéj żonie. Dzięki jemu, mogliśmy się dostać napowrót do miasta, które nasi chorzy do obrony uszykowali, ale Boże zmiłuj się, co to była za obrona. Ja i Renard wchodzimy ostatni w miasto, aż tu kilku kozaków zagradza nam drogę. Przebijamy się, jak możemy. Jeden z tych dzikich już miał mnie na swoję pikę nasadzić; Renard to widzi, rzuca się pomiędzy nas; koń jego, piękna bestya, dostaje w brzuch lancą i pada pociągając za sobą Renarda i kozaka. Ja to widząc, zabijam kozaka, porywam Renarda za ramiona, kładę go przed sobą na konia w poprzek, niby wór ze zbożem i daléj w drogę. Żegnaj mi, kapitanie, wszystko już skończone – powiada do mnie Renard. Nie – mówię – trzeba zobaczyć! Byliśmy już w mieście; zsiadam więc z konia i kładę Renarda na troszce słomy pod ścianą jakiegoś domu. Miał głowę strzaskaną, mózg mu się z włosami pomięszał, a przecież mówił! O! bo to był zuch nielada. Kwita między nami – rzekł – dałem ci życie, a wziąłem Judytę. Opiekuj się nią i jéj dzieckiem, jeżeli je miéć będzie. Zresztą ożeń się z nią. – Panie! w pierwszym napadzie wściekłości zostawiłem go jak psa, ale gdy trochę ochłodłem, wróciłem. Już nie żył. Kozacy podpalili miasto tymczasem. Przypomniałem sobie Judytę i pobiegłem jéj szukać. Porwałem dziewczynę na konia i dzięki szybkości téj poczciwéj bestyi dognałem batalion, który już był odwrót urządził. Stary żyd wraz ze swoją rodziną przepadł gdzieś jak kamień w wodę, Judyta tylko czekała na Renarda. Ma się rozumiéć, nie powiedziałem jéj nic na razie. Tak więc, wśród wszystkich klęsk kampanii 1813 roku, trzeba mi było myśléć o téj kobiecie, dawać jéj wygodę, pielęgnować, i sądzę, że się nawet nie spostrzegła, w jak opłakanym byliśmy stanie. Zawsze tak manewrowałem, aby ją miéć o dziesięć mil przed nami ku Francyi. Wreszcie powiła chłopca wtedy, gdyśmy się bili pod Hanau. Byłem ranny w téj rozprawie, co mnie zniewoliło przeleżéć w Strasburgu resztę kampanii. Gdyby nie ten smutny wypadek, byłbym przeszedł do gwardyi grenadyerów, bo cesarz dał mi właśnie awans. Ale, trudna rada, trzeba było kawęczéć w Strasburgu, gdzie także znajdowała się Judyta. Wylizawszy się jako-tako z rany, wróciłem do Paryża, mając na karku kobietę, dziecko, które nie było mojém, a w dodatku trzy żebra złamane. Pojmujesz pan, iż mój żołd to nie były złote góry. Ojciec Renarda, obrzydliwy sknera, ani chciał słyszéć o synowéj, stary żyd przepadł, jak mówiłem; Judyta umierała ze zmartwienia. Pewnego poranku, gdy mi z płaczem zmieniała bandaże, rzekłem do niéj: – Judyto! twoje dziecko zgubione. – I ja także – odparła. – Ba! rzekłem – postaramy się o potrzebne papiery, ożenię się z tobą i uznam za swoje dziecko… Nie mogłem dokończyć. A! panie kochany! można zrobić wszystko za takie spojrzenie umierającéj, jakiém mi podziękowała Judyta. Poznałem, że kocham ją jeszcze, i od téj chwili przywiązałem się do jéj malca. Podczas gdy papiery były w drodze wraz z rodzicami Judyty, którzy się jakoś raptem odnaleźli, biedna kobieta dogorywała przy mnie. Na dwa dni przed śmiercią zdobyła się na tyle siły, że podniosła się z łoża, wystroiła, odprawiła wszystkie potrzebne ceremonie, podpisała wszystkie papiery, a gdy dziecko jéj miało już nazwisko i ojca, położyła się na śmierć spokojnie, ja ucałowałem jéj ręce i czoło; zamknąłem powieki i tak się moje wesele skończyło. Nazajutrz kupiłem kawałek gruntu, gdzie ją pogrzebano, a sierotkę oddałem na mamki podczas kampanii 1815 r. Odtąd opiekuję się tym smarkaczem, jakby był własnym moim synem; dziadek jego jest zrujnowany i jak opętaniec lata z Persyi do Rosyi wraz ze swoją famułą. Być może, iż zrobi jeszcze majątek, bo podobno znał się na handlu drogiemi kamieniami. Oddałem mego wychowańca do kolegium, ale w ostatnich czasach tak się tam męczył nad matematyką, by wejść do szkoły politechnicznéj, że biedak rozchorował mi się na dobre. Słabe ma bardzo piersi. Jak doktorzy paryzcy mówią, można-by go jeszcze uratować, gdyby go wysłać w góry i oddać pod rozumną, troskliwą opiekę lekarza, który-by się nim szczerze zajął. Pomyślałem więc o panu i przybyłem tu na rekonesans pańskiego usposobienia i trybu życia. Ale skoro wiem, jak rzeczy stoją, nie zdecydowałbym się narzucić panu tak ciężkiego zadania, pomimo że już jesteśmy przyjaciołmi na całe życie.
– Komendancie – rzekł Benassis po chwilowém milczeniu – przywieź mi dziecko Judyty. Bóg chce zapewne, abym jeszcze przez tę ostatnią próbę przeszedł; niech się więc dzieje Jego wola. Cierpienia moje ofiaruje Temu, którego syn śmierć krzyżową poniósł. Zresztą doświadczyłem bardzo słodkich wzruszeń podczas opowiadania pana; nie jest-że to pomyślną wróżbą?
Genestas uścisnął żywo obie ręce Benassisa, nie mogąc powstrzymać łez, które zwilżyły jego oczy i spadły na smagławe policzki.
– Czy zatrzymamy to w tajemnicy? – zapytał.
– Tak, komendancie. Ale, cóż to, nie pijesz wina?
– Nie mogę. Już i tak jestem jakby pijany.
– Kiedyż więc mi go przywieziesz?
– Choćby jutro. Jest on już od dwóch tygodni w Grenobli.
– Dobrze zatém. Jedź pan jutro rano do Grenobli i powracaj, oczekiwać cię będę u Gabryni i zjemy u niéj śniadanie we czworo.
– Niech i tak będzie – odparł Genestas.
Obaj przyjaciele udali się na spoczynek, życząc sobie nawzajem dobréj nocy. Przedtém jednak, gdy Benassis wchodził już do swego pokoju, Genestas postawił świecę na oknie w sieni i zbliżył się do lekarza.
– Do pioruna – zawołał z naiwném uniesieniem – nie rozstanę się z panem nie powiedziawszy ci, iż jesteś trzecim z kolei człowiekiem, który mi dał do zrozumienia, że tam w górze jest cóś! I ukazał ręką niebo.
Benassis odpowiedział na to tylko pełnym melancholii uśmiechem i ścisnął serdecznie dłoń, którą mu Genestas podawał.
Nazajutrz jeszcze przed świtem komendant pojechał do Grenobli, a około południa był już z powrotem na gościńcu wiodącym z miasta ku górze, na któréj mieszkała Gabrynia. Genestas jechał tym razem nie konno lecz w wózku o czterech kołach, odkrytym i lekkim, w jednego konia zaprzężonym, jakich pełno spotyka się w górzystych tych okolicach. Towarzyszył mu chłopiec chudy i wątły, wyglądający na lat dwanaście najwyżéj, choć już szesnasty rok zaczynał. Zanim wysiedli, Genestas obejrzał się dokoła, w nadziei iż ujrzy jakiego wieśniaka, któryby się podjął odprowadzić wózek do domu Benassis’a; ścieżka bowiem prowadząca do mieszkania Gabryni była tak wazką, że podjechać nią było niepodobna Przechodzący przypadkiem stróż polowy wybawił z kłopotu komendanta, który wraz z przybranym swoim synem zaczął się wspinać piechotą ku miejscu schadzki z lekarzem.
– No, jakże Adziu? nie chciałbyś tak z jaki rok biegać po tych górach; nauczyć się strzelać, jeździć konno, zamiast ślęczeć nad książkami? Patrz, jak tu ładnie!
Adzio objął dolinę spojrzeniem bladém, jak u chorego dziecka, i obojętném, jak zwykle u młodych chłopców, gdy idzie o piękności natury, których jeszcze nie pojmują; poczém rzekł nie przestając iść daléj.
– Jesteś bardzo dobrym, mój ojcze!
Genestasa dotknęła do żywego ta chorobliwa niedbałość i w milczeniu już odbył resztę drogi.
– Słownym jesteś, komendancie – zawołał Benassis podnosząc się z ławki, na któréj przed domem Gabryni siedział. Ale zobaczywszy Adzia, umilkł i usiadł napowrót, wpatrując się długo w jego bladą, zmęczoną twarz, któréj piękne, wschodnie rysy nie uszły jego uwagi. Chłopiec ten, żywy obraz matki, wziął po niéj cerę nieco oliwkową i cudne czarne oczy o melancholijném inteligentném wejrzeniu. Wszystkie cechy piękności żydowsko-polskiéj łączyły się w téj głowie, puklami czarnych włosów pokrytéj i nazbyt rozwiniętéj w stosunku do wątłego ciała, które ją podtrzymywało.
– Czy dobrze sypiasz, moje dziecko? – zapytał Benassis.
– Tak, panie.
– Pokaż mi kolana.
Adzio, rumieniąc się, odwiązał podwiązkę i pokazał kolano, które lekarz starannie obmacał.
– Dobrze. A teraz mów, krzycz, krzycz mocno.
Adzio zaczął krzyczéć.
– Dosyć. Podaj mi ręce…
Chłopiec wyciągnął białe, miękkie jak u kobiety, błękitnawemi żyłkami zasnute ręce.
– W jakiém kolegium byłeś?
– Świętego Ludwika.
– Czy twój prowizor nie czytywał brewiarza po nocach?
– Owszem, czytywał.
– Nie mogłeś więc zasypiać odrazu?
Adzio nie odpowiedział, ale Genestas odezwał się za to:
– Ten prowizor, to zacny ksiądz. On sam mi radził, abym chłopca z kolegium dla poratowania zdrowia odebrał.
– No! – rzekł Benassis, zatapiając przenikliwe spojrzenie w oczach Adzia. Jest jeszcze nadzieja! Zrobimy z niego człowieka. Będziem żyć razem, jak dwaj koledzy, mój chłopcze. Będziem wcześnie chodzić spać i wcześnie wstawać, jeździć konno. Tak, tak, komendancie; po kilku miesiącach nie poznasz swego syna. Gdy mu się żołądek naprawi, co przy odpowiedniém zastosowaniu mleka wkrótce nastąpić musi, wystaram mu się o pozwolenie na broń i polowanie, oddam go w ręce Butifera i będą obaj uganiać się za giemzami! Butifier będzie szczęśliwy! Ja go znam. Poprowadzi cię on, mój chłopcze, aż do Szwajcaryi, przez Alpy, po szczytach gór, po skałach, i za pół roku urośniesz na jakie ćwierć łokcia, będziesz rumiany, zdrów, silny i powrócisz do kolegium, aby się tam daléj kształcić i na człowieka wyrobić. Butifer jest uczciwym chłopcem; możemy mu powierzyć śmiało sumę potrzebną na opędzenie kosztów twoich podroży i polowań; odpowiedzialność, jaka na nim ciężyć będzie, utemperuje go choć na pół roku. Więc i on przy tém zyska.
Twarz Genestasa rozjaśniała się w miarę jak mówił lekarz.
– No, a teraz chodźmy na śniadanie. Gabrynia jest bardzo ciekawa zobaczyć cię – rzekł Benassis klepiąc zlekka policzki Adzia.
– Jakże więc? czy ma zagrożone piersi? – spytał Genestas odciągając lekarza na bok.
– Nie więcéj jak ja i ty, komendancie.
– Cóż mu jest zatém?
– Ech! – rzekł Benassis – niedobra chwila na niego przyszła, i to wszystko.
Gdy Gabrynia ukazała się na progu domu, Genestas z podziwem zauważył jéj ubiór pełen prostoty i zalotności zarazem. Nie była to już wczorajsza wieśniaczka, ale elegancka Paryżanka; spojrzenie, jakie na niego rzuciła, zmieszało go niezwykle. Spuścił oczy i utkwił je w orzechowym stole, na którym przygotowane były jajka, masło, ciasto pachnące, górskie poziomki. Gabrynia cały pokój przystroiła kwiatami, jakby dla pokazania, że dzień ten był dla niéj świątecznym. Na ten widok komendant doznał nieokreślonego uczucia, pozazdrościł téj górskiéj chatce jéj ciszy, woni i uroku, a na mieszkankę jéj zwrócił wejrzenie wyrażające wątpliwość i nadzieję i przeniósł je wnet na Adzia, któremu Gabrynia podawała jajka, krzątać się przy nim dla ukrycia swego zakłopotania.
– Kemendancie – rzekł Benassis – wiesz, za jaką cenę doznajesz tutaj gościnności. Musisz coś wojskowego opowiedziéć mojéj Gabryni.
– Trzeba naprzód pozwolić panu zjeść spokojnie śniadanie, ale potém…
– Bardzo chętnie – odparł komendant – ale pod warunkiem, że mi panna Gabrynia opowie także coś ze swéj przeszłości.
– Ależ, panie – rzekła, rumieniąc się – nic mi się nigdy nie wydarzyło takiego, co-by warte było wspomnienia. Może chcesz jeszcze kawałek tego ciasta ryżowego, kochaneczku? – dodała, widząc że Adzio nie miał już nic na talerzu.
– Proszę.
– Wyborne jest to ciasto – rzekł Genestas.
– Cóż pan dopiéro powiesz na jéj kawę ze śmietanką! – zawołał Benassis.
– Wolałbym przecież usłyszéć opowiadanie naszéj ładnéj gosposi.
– Źle się pan bierzesz do tego – rzekł lekarz. – Słuchaj, moje dziecko – dodał, zwracając się do Gabryni i ściskając jéj rękę – ten oficer, którego tu widzisz, kryje pod surową powierzchownością jak najlepsze serce i możesz z nim z całą swobodą pogawędzić. Zresztą mów lub nie, jak chcesz, nie będziemy nalegać na ciebie. Ale, jeżeli kiedy możesz być zrozumianą, to chyba przez te trzy osoby, z któremi jesteś w téj chwili. Opowiedz nam o twoich dawnych miłościach; nie zdradzisz tém obecnych tajemnic swego serduszka.
– Otóż i Marynka przynosi nam kawę. Gdy już panowie będziecie miéć wszystko, co potrzeba, rozpowiem wam o moich miłościach, jak mówi pan doktor. Ale pan komendant nie zapomni o swojéj obietnicy – dodała, rzucając Genestasowi spojrzenie skromne i wyzywające zarazem.
– Byłbym niezdolny do tego – odparł ten-że z uszanowaniem.
– Mając szesnaście lat – zaczęła Gabrynia – byłam zmuszoną, choć czułam się bardzo słabą, żebrać na gościńcach Sabaudyi. Sypiałam w Echelles, w żłobie pełnym słomy. Oberżysta, który mi dawał ten przytułek, był dobrym człowiekiem, ale żona jego nie cierpiała mnie i wymyślała mi od najgorszych. Przykro mi to było, boć przecie taka niegodziwa nie byłam; mówiłam pacierze rano i wieczór, nie kradłam, zgadzałam się z wolą bożą, a żebrałam, bo nie umiem nic robić, i byłam rzeczywiście bardzo chorą, zupełnie niezdolną do podniesienia motyki lub nawet do zwijania bawełny. Wkońcu żona oberżysty wypędziła mnie ze swego domu, a to z przyczyny pieska. Od najwcześniejszego dzieciństwa pozbawiona rodziców i krewnych, nie zaznałam nigdy spojrzeń życzliwych. Poczciwa matka Morin, która mnie wychowała, umarła; była dla mnie bardzo dobrą, to prawda, ale nie przypominam sobie już jéj pieszczot; zresztą biedna staruszka zapracowywała się w polu, nic więc dziwnego, że choć mnie lubiła i pieściła, uderzała mnie czasem łyżką po palcach, gdym zaprędko zupę z jéj miseczki zjadała. Biedna kobiecina! nie ma dnia, żebym się za nią nie modliła; niech jéj tam Bóg da szczęśliwsze życie niż tutaj, a zwłaszcza lepsze łóżko; bo pamiętam, że skarżyła się zawsze na niewygodę tapczanu, na którym sypiałyśmy razem. Nie moglibyście wyobrazić sobie, panowie, jak to jest okropnie, gdy się zbiera same tylko obelgi, odprawy i spojrzenia, co jak nożem przeszywają serce. Widywałam takich starych nędzarzy, którzy już sobie nic z tego nie robili; ale ja przywyknąć do tego nie mogłam. Każde ostre „nie” do płaczu mnie pobudzało. Co-wieczór wracałam smutniejsza, dopiéro modlitwa uspokajała mnie trochę. Na całym świecie nie było ani jednéj takiéj istoty, któraby mi sercem za serce odpłaciła. Niebo mi się tylko przyjaźnie uśmiechało, to téż wtedy tylko czułam się szczęśliwą, gdy wiatr chmury pospędzał z obłoków, a one wisiały nade-mną takie czyste, błękitne! Kładłam się wtedy na ziemi i patrzyłam w nie długo, długo, i zdawało mi się, że jestem wielką panią, że się cała kąpię w tym błękicie, że się wznoszę co-raz wyżéj, wyżéj… i tak mi było błogo, tak już żadnego ciężaru nie czułam, jak ptaszek. Ale wracając do moich miłości, powiem panom, że oberżysta miał po swojéj suczce prześlicznego pieska. Było-to takie miłe, jakby coś rozumnego, białe z czarnemi łatkami; widzę go zawsze przed sobą. Stworzenie to przywiązało się do mnie, którą każdy odpychał. To téż kochałam je całą duszą. Zawsze mu najlepsze kąski dawałam, a gdy wieczorem wracałam do domu, to poczciwa psina wybiegała na moje spotkanie, skakała dokoła mnie, lizała ręce i nogi, nie wstydząc się moich łachmanów i patrzyła na mnie takiemi dobremi, wdzięcznemi ślipkami, że mi się aż na płacz zbierało. Ten mnie przynajmniéj kocha, myślałam, głaszcząc dobrego pudelka. W zimie sypiał u moich nóg. Tak mi było przykro patrzéć, gdy go bito, że przyzwyczaiłam go, aby kości po domach nie kradł, i na chlebie, co mu dawałam, poprzestawał. Gdy byłam smutna, stawał przede-mną, patrząc mi w oczy, jakby chciał powiedziéć: Nie martw się, biedna Gabryniu. Gdy jaki podróżny rzucił mi parę groszy, on biegł i podnosił je z kurzu. Codziennie odkładałam trochę pieniędzy, aby uzbierać pięćdziesiąt franków i odkupić go od ojca Manseau. Ale żona jego, widząc, że pies mnie tak lubił, chciała go także do siebie przynęcić; a trzeba panom wiedziéć, że to biedactwo cierpiéć jéj nie mogło. O, bo to mądre stworzenia! one zaraz przeczują złego człowieka. Miałam sztukę złota zaszytą w pasku od spódnicy, rzekłam więc do ojca Manseau: Mój kochany panie, chciałam panu ofiarować całoroczne oszczędności za pudelka, ale nim go żona pańska weźmie dla siebie, choć nic o niego nie dba, odprzedaj mi go pan za dwadzieścia franków. Nie, moje dziecko – odpowiedział mi na to – schowaj swoje dwadzieścia franków, niech mię Bóg broni, abym miał brać pieniądze od takich jak ty biedaków. Weź sobie pieska, a jeśli żona moja bardzo złościć się będzie – idź z Bogiem. Jakoż żona zrobiła mu taką scenę w domu o tego psa, jakby już nie wiem o co. I wiecie panowie, co jeszcze wymyśliła? Widząc, że pudel tak się do mnie przywiązał i że go sama miéć nie będzie, kazała go otruć. Biedactwo zdechło na moich rękach. O! Boże, jakże téż ja nad nim płakałam! Matka rodzona nie mogłaby więcéj dziecka jedynego żałować. Pochowałam go pod jodłą i, siadłszy na tym grobku, powiedziałam sobie, że nie mam już nikogo na tym świecie, że mi się nic nigdy nie uda, że będę zawsze sama, że już w niczyich oczach przyjaźni dla siebie nie zobaczę. Całą noc przesiedziałam tak pod jodłą, prosząc Boga, aby się nade-mną ulitował. Gdy rankiem na gościniec wróciłam, spotkałam tam dziecko dziesięcioletnie może, które rąk wcale nie miało. Bóg mnie wysłuchał, rzekłam w duchu, bo téż się nigdy tak gorąco, jak téj nocy do Niego nie modliłam. Wezmę w opiekę to dziecko, będziemy razem żebrać i może lepiéj się nam uda; będę miéć więcéj śmiałości, wyciągając rękę dla niego, niż dla siebie. Zrazu malec zdawał się zadowolnionym, bo téż robiłam wszystko, co chciał; dawałam mu, co miałam najlepszego, byłam jego niewolnicą, a choć mnie dręczył, zdawało mi się to zawsze milszém, niż być zupełnie samą. I cóż panowie powiecie! jak się tylko dowiedział, że miałam dwadzieścia franków w spódnicy, rozprół ją i ukradł mi sztukę złota, uzbieraną na opłacenie mego biednego pudla, a za którą chciałam potém kazać mszę odprawić. Dziecko bez rąk! to aż dreszczem przejmuje. Kradzież ta zniechęciła mnie do życia więcéj, niż wszystko do téj pory. Więc, myślałam sobie, nie mogę kochać nikogo i niczego, aby téj miłości nie opłakać gorzkiemi łzami. Pewnego dnia zobaczyłam ładny koczyk francuzki jadący ku wzgórzu Echelles. Siedziała w nim panienka piękna jak Najświętsza Dziewica w obrazku, a przy niéj młody panicz bardzo do niéj podobny. – Widzisz, jaka to ładna dziewczyna – rzekł on, rzucając mi sztukę srebrnéj monety. Pan Benassis tylko zrozumiéć może szczęście, jakiém mnie ten jedyny w życiu komplement napełnił; ach! ten panicz nie powinien był rzucać mi pieniędzy. Nie wiem doprawdy, co mi się wtedy stało, ale jakby jakąś niewidzialną siłą pędzona, zaczęłam biedz najkrótszemi ścieżkami ku skałom Echelles, wyprzedzając zwolna pod górę wspinający się powóz. Zobaczyłam znów pięknego panicza, który zdziwił się mocno, że mnie tam zastał, a ja byłam tak szczęśliwa, i tak mi serce biło!! Coś dziwnego pociągało mnie ku niemu. Domyślając się, że wysiądą przypatrzéć się kaskadzie Couz, zaczęłam biedz znowu, a gdy się tam powóz zatrzymał, zobaczyli mnie jeszcze raz przy drodze. Wtedy zaczęli mnie rozpytywać; nigdy nie słyszałam słodszego głosu nad głos tego panicza i jego siostry; bo to była jego siostra. Cały rok potém myślałam wciąż o nich, spodziewając się, że powrócą. Byłabym chętnie oddała połowę życia, by tylko tego podróżnika zobaczyć. Zdawał się tak dobrym, tak bardzo dobrym! Ale oto i wszystko, co mi się ważniejszego do dnia, w którym poznałam pana Benassis’a, zdarzyło. Nie wspominam o mojéj pani, która mnie wypędziła za to, że jéj starą balową suknię włożyłam. Co tam! litowałam się nad nią i przebaczyłam jéj z całéj duszy, a jeśli mam mówić otwarcie, to powiem, że uważałam się wtedy za coś lepszego od niéj, choć byłam żebraczką a ona hrabiną.