Kitabı oku: «Lekarz wiejski», sayfa 8

Yazı tipi:

Genestas ujrzał w dali obszerny plac, drzewami zarosły, po środku którego biła fontanna okolona topolami. Wnętrze tego placu dzieliło się na trzy kondygnacye, odznaczone trzema rzędami z rozmaitych drzew: naprzód szły akacye, potém werniksy japońskie, a u wierzchu młode wiązy.

– To plac jarmarczny – rzekł Benassis. – Daléj główna ulica, a na wstępie jéj te dwa piękne domy, sędziego pokoju i notaryusza, o których panu mówiłem.

W téj chwili wjechali w szeroką, dość porządnie wybrukowaną ulicę, zabudowaną z obu stron nowemi zupełnie domami, a przy każdym z nich był niewielki ogródek. Kościół o ładnéj fasadzie zakończał ulicę, od któréj w bok szły dwie inne naznaczone dopiéro i zaledwie kilka nowowzniesionych domów mające. Merostwo znajdowało się naprzeciw plebanii. W miarę jak się Benassis zapuszczał w ulicę, kobiety, dzieci i mężczyzni, którzy już dzienne roboty pokończyli, wychodzili na jego spotkanie; jedni kłaniali mu się czapkami, inni uprzejmemi pozdrawiali słowy; dzieci skakały koło konia, nie obawiając go się, bo łagodność tego zwierzęcia była im również dobrze znaną jak dobroć jego pana. Widząc przyjęcie, jakiego doznawał lekarz, Genestas pomyślał, że Benassis zbyt skromnie odmalował mu we wczorajszém opowiadaniu miłość i uwielbienie, jakie sobie u mieszkańców kantonu zjednać potrafił. Był on tu prawdziwym królem, a królowanie jego było najsłodszém ze wszystkich królowań ziemskich, bo berłem jego była miłość, a prawa nie w księgach lecz w sercach poddanych zapisane były. Człowiek najwyższą władzę dzierżący i największą chwałą opromieniony dochodzi wprędce do poznania swojej nicości widząc, że w ustroju jego fizycznym nic się przez to nie zmienia, że nic nowego, nic wyższego zdziałać nie może. Królowie, choćby cały świat opanowali, muszą żyć jak inni ludzie, w swojém własném kółeczku, którego prawom podlegają, a szczęście ich od osobistych ich wrażeń zawisło. Benassis zaś spotykał wszędzie tylko przyjaźń i posłuszeństwo.

Rozdział III. Napoleon ludu

– Przecie, że pan przyjechał – ozwała się Jacenta. – Goście już nie wiem odkąd czekają. To zawsze tak. Kiedy potrzeba, aby obiad był dobry, to pan się spóźnia i potém wszystko przegotowane, przepieczone… licho wie co warte!

– No! no! jesteśmy już – odparł z uśmiechem Benassis.

Obaj jeźdźcy zsiedli z koni i weszli do salonu, gdzie już znajdowały się zaproszone przez lekarza osoby.

– Panowie! – rzekł Benassis, biorąc za rękę Genestasa – mam zaszczyt przedstawić wam pana Bluteau, kapitana kawaleryi grenoblskiego garnizonu, starego wojaka, który jakiś czas przepędzić z wami obiecał. – A zwracając się do Genestasa wskazał mu chudą, wysoką, czarno ubraną postać, siwowłosego już mężczyznę – Kapitanie! – przemówił – to jest pan Dufau, sędzia pokoju, o którym już panu mówiłem, a który tak bardzo przyczynił się do podniesienia gminy. To zaś – ciągnął daléj, ukazując młodego człowieka średniego wzrostu, równie w czarném ubraniu, z okularami na bladéj twarzy – to jest pan Tonnelet, zięć pana Gravier’a i pierwszy, który w naszém miasteczku urząd notaryusza sprawuje. Potém zwrócił się do grubego jegomości, wpół-wieśniaka, wpół-mieszczanina, z twarzą ordynarną ale pełną dobroduszności: – To jest mój zacny pomocnik – wymówił – pan Cambon, trudniący się handlem drzewa, a któremu zawdzięczam ufność, jaką mnie mieszkańcy gminy darzą. Jest on jednym z twórców owego gościńca, którym się pan tak zachwycałeś. Nie potrzebuję – dodał Benassis, wskazując wreszcie proboszcza – mówić, jakie jest powołanie pana. To tylko powiem, że widzisz pan człowieka, którego nie kochać jest rzeczą niemożliwą.

Twarz duchownego uderzyła Genestasa wyrazem piękności moralnéj, pociągającéj ku sobie nieprzepartym urokiem. Na pierwsze wejrzenie twarz ta mogła się wydać prawie szpetną, tak linie jéj były surowe i nieregularne. Nizki wzrost księdza Janvier, nadzwyczajna jego chudość, pochylona trochę postawa świadczyły o wielkiéj fizycznéj niemocy, ale w nieruchomych prawie rysach jego malował się ten głęboki, wewnętrzny, iście chrześcijański spokój, przebijała siła, jaką czystość duszy wyraża. Oczy, przez które patrzyło niebo, zdawały się być niewyczerpanemi ogniskami miłosierdzia przepełniającego mu serce. Giestykulował naturalnie i z umiarkowaniem, a ruchy jego miały w sobie coś z dziewiczéj skromności i prostoty. Widok księdza Janvier’a wzbudzał szacunek i niewyraźne pragnienie zawiązania z nim serdeczniejszego stosunku.

– A! panie merze! – rzekł z ukłonem, jakby uchylając się od pochwał Benassisa.

Dźwięk tego głosu do głębi wzruszył komendanta; te dwa nic nieznaczące słowa wymówione ustami nieznajomego księdza napełniły go religijną prawie zadumą.

– Proszę panów – rzekła Jacenta, wchodząc na sam środek salonu i zatrzymując się tam z ręką na biodrze – waza jest już na stole.

Benassis zaprosił gości do jadalnego pokoju, zwracając się do każdego zosobna dla uniknięcia zwykłych przy wejściu wzajemnych ustępstw pierwszeństwa; i wszyscy po wysłuchaniu Benedicite, odmówionego półgłosem przez proboszcza, zasiedli dokoła stołu. Zaściełający go śnieżnéj białości obrus był z téj w deseń wyrabianéj tkaniny, którą jeszcze za czasów Henryka IV wynaleźli dwaj bracia Graindorge i nazwisko jéj swoje, tak dobrze gospodyniom znane, nadali. Naczynia stołowe były z białego fajansu z błękitnemi brzeżkami, wybornie zachowane. Karafki miały ten starożytny ośmiokątny kształt, które w dzisiejszych czasach już tylko na prowincyi się spotyka. Trzonki nożów z rzeźbionego rogu wyobrażały dziwaczne jakieś postaci. Cała ta zastawa, nosząca na sobie ślady odwiecznéj wspaniałości, a mimo-to prawie nowa, harmonizowała z uprzejmością i swobodném obejściem pana domu. Genestas zwrócił zwłaszcza uwagę na pokrywę od wazy, ozdobioną wieńcem wypukło modelowanych, pięknie kolorowanych jarzyn, na sposób Bernarda Palissy, słynnego artysty XVI wieku. Samo zgromadzenie nie było pozbawione oryginalności: Męzkie, silne głowy Benassisa i Genestasa stanowiły piękną w swoim rodzaju sprzeczność z ascetyczną głową księdza Janvier, tak samo jak młodzieńcza twarz notaryusza odbijała przy zwiędłych fizyognomiach sędziego pokoju i pana Cambon’a. Całe społeczeństwo uwydatniało się w tych rozmaitych postaciach jaśniejących zadowolnieniem z siebie, z teraźniejszości i wiary w przyszłość. Tylko że pan Tonnelet i proboszcz, mało z życiem mający styczności, lubili zagłębiać się w rzeczy przyszłe, czując, że one do nich należą, podczas gdy reszta gości chętniéj ku przeszłości myśli zwracała; ale wszyscy zapatrywali się na świat poważnie, a poglądy ich miały dwojakie tło: jedno blade, jak mrok wieczorny – było wspomnieniem zatartych już chwil szczęśliwych, które się ponowić nie miały; drugie, jak zorza – zwiastowały przeczucie pięknego dnia.

– Ksiądz proboszcz musiał się dziś porządnie utrudzić? – spytał pan Cambon.

– W istocie – odparł zagadnięty – oba pogrzeby, biednego kretyna i ojca Pelletier odbyły się dziś, każdy w innéj porze.

– Będziemy teraz mogli zburzyć do szczętu starą wioskę – ozwał się Benassis do swego pomocnika. – Grunt z pod domów przyczyni nam z jakie parę morgów łąk, a gmina zyska przeszło sto franków, które wydawała na utrzymanie kretyna Klaudyusza.

– Należało-by nam te sto franków przynajmniéj przez trzy lata obracać na zbudowanie mostku nad strumieniem, który dalszą drogę przerzyna. Ludzie z miasteczka i z okolicy przyzwyczaili się omijać tę przeszkodę, chodząc przez pola Jana Pastureau i zniszczą mu je wkońcu tak, że biedak ogromne będzie miał straty.

– Rzeczywiście – rzekł sędzia pokoju – nie możnaby na pożądańszy cel tych pieniędzy obrócić! Według mnie jedną z największych klęsk na wsi są nadużycia z chodzenia ścieżkami wynikłe, a powodem dziesiątéj części procesów, które się przed sądem pokoju rozstrzygają, stają się niesprawiedliwe serwituty. Poszanowanie własności i poszanowanie prawa są-to dwa uczucia bardzo zapomniane we Francyi, które-by rozpowszechnić należało. Ale w pojęciu wielu osób dopomagać prawu jest rzeczą nieszlachetną, a to przysłowiowe zdanie: Idź, niech cię gdzie-indziéj wieszają, które zdaje się z chwalebnéj wspaniałomyślności wypływać, jest w gruncie płaszczykiem, pod którym się egoizm nasz ukrywa. Przyznajmy otwarcie: brak nam poczucia patryotyzmu. Prawdziwy patryota tak się potrafi przejąć ważnością praw, że czuwa nad ich wykonaniem nawet z narażeniem własnéj osoby. Boć pozwolić przestępcy iść w spokoju – nie jest-że to stać się winnym jego przyszłych zbrodni?

– Wszystko to jedno z drugiego wypływa – rzekł Benassis. – Gdyby merowie utrzymywali w dobrym stanie gościńce, nie byłoby tyle ścieżek i dróżek ubocznych. Gdyby znów rada municypalna posiadała więcéj wykształcenia, stanęłaby po stronie właściciela i mera, kiedy-by ci opierali się ustanowieniu niesłusznych serwitutów, a wszyscy staraliby się wpoić w nieoświecony lud to przeświadczenie, że, czy pałac, czy chata, czy pole, czy drzewo, są-to rzeczy, których naruszać nie wolno, i że prawo nie traci i nie nabiera mocy względnie do mniejszéj lub większéj ceny własności. Ale podobne ulepszenia nie mogą iść prędko, bo polegają głównie na moralném udoskonaleniu mas, a tego bez współudziału proboszczów zupełnie osiągnąć nie możemy. To się nie stosuje do was, księże proboszczu!

– Ja téż tego do siebie nie biorę – odparł z uśmiechem duchowny. – Nie starałem-że się rozwijać dogmatów religii katolickiéj łącznie z administracyjnemi widokami pana? Często naprzykład w kazaniach na temat kradzieży usiłowałem wpajać w moich parafian też same pojęcia, jakie pan w zastosowaniu do prawa wygłosiłeś przed chwilą. W istocie, Bóg nie sądzi kradzieży wedle wartości ukradzionego przedmiotu, sądzi samego winowajcę. Tém przekonaniem pragnąłem moję trzódkę napełnić.

– I udało ci się, księże proboszczu – rzekł Cambon. – Mogę ocenić zmiany, jakie zaprowadziłeś, zestawiając obecny stan gminy z tém, co się poprzednio działo. Śmiało twierdzić mogę, że mało jest kantonów, gdzie-by wyrobnicy tak sumiennie trzymali się wyznaczonych godzin pracy. Bydło pilnie strzeżone, przypadkiem chyba szkodę wyrządza. Drzewa są w poszanowaniu. Wreszcie, dzięki księdzu proboszczowi, wieśniacy nasi zrozumieli to dobrze, że dostatek i wygoda są nagrodą oszczędnego i pracowitego życia.

– Tedy – rzekł Genestas – ksiądz proboszcz musi być zadowolniony ze swojéj owczarni?

– Panie kapitanie – odparł duchowny – nie możemy się spodziewać, abyśmy tu gdzie na ziemi aniołów spotkać mogli. Wszędzie, gdzie nędza, tam musi być i cierpienie; a nędza i cierpienia wyradzają tak, jak władza, nadużycia. Jeżeli wieśniak idzie o jakie dwie mile na robotę, i wieczorem zmęczony powraca, a widzi dajmy na to strzelców, którzy tratują łąki i pola, by prędzéj do obficie zastawionego zasiąść stołu, dlaczegoż-by ich nie miał naśladować? I pytanie, kto z pomiędzy tych, co to nadużycie popełniają, będzie istotnie winnym? ten, co pracuje, czy ten, co się bawi? Dziś przyczyną złego są zarówno bogaci, jak ubodzy. Wiara i władza powinny zawsze zstępować z wyżyn niebieskich i społecznych, a w naszych czasach klasy uprzywilejowane mają mniéj wiary niż lud prosty, któremu Bóg obiecuje niebo w nagrodę za jego nędze doczesne cierpliwie znoszone. Co do mnie, choć ściśle poddaję się przepisom władzy duchownéj i wchodzę w myśl moich przełożonych, sądzę wszelako, że jakiś czas powinniśmy być mniéj wymagający na punkcie samych obrządków religijnych, a natomiast należałoby nam usiłować rozniecić uczucia prawdziwéj pobożności w klasach średnich, tam właśnie, gdzie rozprawiają o chrystyanizmie zamiast wypełniać jego przepisy. Filozofia bogaczów stała się zgubnym przykładem dla biednych i sprowadziła zbyt długie bezkrólewie w królestwie bożém. To, co pasterze duchowni mogą dziś na swoich owieczkach wymódz, zależy całkowicie od ich osobistego wpływu; i smutno pomyśléć, że wiara całéj gminy jest tylko wynikiem poważania, jakie pojedyńczy człowiek zjednać sobie potrafi. Gdy duch chrystyanizmu ożywi rozwój społeczeństwa, napełniając wszystkie klasy zachowawczemi swemi doktrynami, obrządki jego same przez się wejdą w praktykę. Czem-że bowiem one są? – formą, w którą się religia sama obleka, a bez form społeczeństwa istniéć-by nie mogły. Dla was chorągwie, dla nas krzyż…

– Księże proboszczu – przerwał Genestas – chciałbym bardzo wiedziéć, dlaczego zabraniacie tym biednym ludziom rozweselić się trochę tańcem w dni świąteczne?

– Panie kapitanie – odparł ksiądz – nie potępiamy tańca samego przez się, ale występujemy przeciwko niemu jako przyczynie niemoralności, która zamąca porządek i psuje obyczaje ludu. Utrzymywać świętość i czystość węzłów rodzinnych nie jest-że to przytłumiać nasiona złego, które-by inaczej łatwo kiełkować mogły!

– Wiem – ozwał się pan Tonnelet – iż nie ma kantonu, gdzie-by się od czasu do czasu jakie nadużycia nie popełniały; ale u nas stają się one co-raz rzadszemi. Jeżeli zaś który z naszych wieśniaków orząc, zagarnie sąsiadowi jednę brózdę gruntu lub ułamie cudzą gałązkę, gdy mu tego potrzeba, są-to jeszcze błahostki w porównaniu z grzechami, jakich się mieszkańcy miast dopuszczają. To téż tutejszy lud bardzo jest religijny!

– A! religijny! – powtórzył z uśmiechem proboszcz – nie można się tu fanatyzmu obawiać.

– Ależ, księże proboszczu – rzekł Cambou – gdyby chłopi chcieli chodzić na mszę codzień i co-tydzień się spowiadali, pola-by leżały odłogiem i trzech księży nie nastarczyłoby takiéj pobożności.

– Kochany panie – odparł proboszcz – praca jest modlitwą. A wprowadzenie w czyn zasad religijnych, które ożywiają społeczeństwo, więcéj znaczy niż sama ich znajomość.

– No, a patryotyzm, księże proboszczu, czy on w rachubę nie wchodzi? – zagadnął Genestas.

– Patryotyzm – odpowiedział poważnie ksiądz – obudza uczucie przelotne, które dopiéro religia utrwalić może. Patryotyzm – to chwilowe zapomnienie interesu osobistego, chrystyanizm zaś jest dokładnym systematem, mającym na celu zwalczenie złych popędów człowieka.

– Jednakże podczas rewolucyi patryotyzm…

– Podczas rewolucyi dokazywaliśmy cudów – przerwał Genestasowi Benassis – ale w dwadzieścia lat potém, w 1814 roku patryotyzm nasz już ostygł – a Francya z Europą rzucały się na Azyą dwanaście razy w ciągu stu lat powodowane religijną ideą.

– Być może – rzekł sędzia pokoju – iż łatwiéj jest stłumić walkę narodu z narodem, gdy idzie o interes materyalny; podczas gdy wojny prowadzone w imię dogmatów, które nigdy ściśle określonego celu nie mają, muszą się téż do nieskończoności przeciągać.

– No! cóż to, panowie ryb nie jedzą? – wtrąciła w téj chwili Jacenta, która wraz z Mikołajem sprzątała talerze ze stołu.

Wierna dawnym zwyczajom, przynosiła jeden półmisek za drugim, co pozwala żarłokom objadać się należycie, ale odbiera apetyt ludziom wstrzemięźliwym, którzy już głód przy pierwszych daniach zaspokoili.

– A, panowie! – rzekł proboszcz, zwracając się do sędziego pokoju – jak możecie przesądzać, że wojny religijne nie miały ściśle określonego celu. Dawniéj religia była tak potężnym węzłem w społeczeństwach, że interesa materyalne nie mogły się od niéj oddzielić. Każdy żołnierz wiedział, za co się bije.

– Jeżeli tak często z powodu religii wojowano – rzekł Genestas – to widocznie Bóg nie bardzo dobrze gmach swój zbudował. To, co ma być boskie, powinno działać na ludzi potęgą niezaprzeczalnéj prawdy.

Wszyscy spojrzeli na proboszcza.

– Panowie! – rzekł ten-że – religia się czuje, ale się określać nie da. Nie jesteśmy sędziami dróg i celów Przedwiecznego.

– Więc według księdza proboszcza potrzeba wierzyć we wszystkie wasze ceregiele? – rzekł Genestas z dobroduszną lekkomyślnością wojaka, który nigdy o Bogu nie pomyślał.

– Panie – odparł poważnie ksiądz – religia katolicka lepiéj niż każda inna kładzie kres niedolom i wątpliwościom ludzkim, ale gdyby nawet tak nie było, pozwolisz się pan zapytać, czy rezykujesz pan co, wierząc w jéj prawdy?

– Nic prawie – odrzekł Genestas.

– A odwrotnie, czy nie wierząc nie rezykujesz pan zbyt wiele? Ale mówmy tylko o rzeczach ziemskich, które pana najwięcéj obchodzą. Uważ pan tylko, jak palec Boży silnie wypiętnował się na sprawach ludzkich, dotykając ich ręką swego zastępcy. Ludzie stracili wiele, opuszczając drogi, jakie chrystyanizm nakreślił. Kościół, którego historyą mało kto czyta, a o którym sądzą według mylnych pojęć z umysłu rozsiewanych; Kościół dał światu doskonały wzór hierarchii państwowéj, jaką dziś ludzie zaprowadzić usiłują. Zasada elekcyi czyniła z niéj długo wielką polityczną potęgę. Nie znalazłbyś pan dawniéj ani jednéj instytucyi religijnéj, któraby nie była na wolności i równości oparta. Wszystko współdziałało z tą myślą przewodnią: proboszcze, biskupi, przeorowie zakonów, papieże wybierani bywali sumiennie według potrzeb Kościoła i myśl jego wyrażali; to téż należało im się ślepe posłuszeństwo. Pominę już społeczne dobrodziejstwa téj myśli, która ukształtowała narody nowożytne, natchnęła tyle poematów, gmachów, posągów, obrazów i utworów muzycznych, a zwrócę uwagę pana tylko na to, że wasze wybory ludowe, sądy przysięgłych i obie izby winny początek koncyliom prowincyonalnym i ekumenicznym, biskupstwom i kollegiom kardynalskim, z tą jednak różnicą, że w moich oczach teraźniejsze filozoficzne pojęcia o cywilizacyi bledną wobec téj wzniosłéj i boskiéj idei jedności katolickiéj obejmującéj całą ludzkość, idei, w któréj słowo i czyn łączą się w dogmacie religijnym. Trudno-to będzie nowym systematom politycznym, jakkolwiek doskonałemi-by były, wznowić te cuda, jakie stwarzały czasy, w których Kościół rządził umysłami ludzkiemi.

– Dlaczego? – zapytał Genestas.

– Najprzód dlatego, że elekcya, aby się stała zasadą, wymaga bezwarunkowéj między wyborcami równości, do czego nigdy nowoczesna polityka nie dojdzie. A potém, wielkie społeczne czyny dzieją się tylko potęgą uczuć, które jedynie mogą połączyć ludzi, a filozofia naszego wieku ugruntowała swe prawa na interesie osobistym, który ich rozdziela. Dawniéj częściéj niż dzisiaj zjawiali się w narodach mężowie ożywieni szlachetnym duchem współczucia dla cierpień ludu i pragnieniem przyniesienia im ulgi. Księża, dzieci klas średnich, opierali się przewadze siły materyalnéj i bronili lud przeciw jego nieprzyjaciołom. Kościół miał posiadłości ziemskie, i właśnie te sprawy doczesne, zamiast wzmocnić, osłabiły go wkońcu. W istocie: jeżeli ksiądz ma jakieś przywileje, uważają go za gnębiciela; jeżeli go państwo opłaca, staje się urzędnikiem i winien mu poświęcać swój czas, serce i życie. Ale niech ksiądz będzie biednym, niech będzie księdzem dobrowolnie, niech nie ma innego oparcia prócz Boga, innego majątku prócz serc swoich wiernych, a stanie się misyonarzem, apostołem, księciem dobrego. Jedném słowem, panuje w niedostatku – upada w zamożności.

Ksiądz Janvier owładnął uwagą słuchaczy. Wszyscy patrzyli na niego z podziwem i milcząc zastanawiali się nad słowami tak niezwyczajnemi w ustach prostego plebana.

– Księże proboszczu – rzekł Benassis – wśród tylu prawd, jakie wypowiedziałeś, znajduje się przecież błąd wielki: Wiesz dobrze, iż nie lubię rozprawiać o tych kwestyach społeczno-życiowych, któremi się tak zajmują pisarze i władze tegoczesne. Według mnie, jeśli człowiek ułoży sobie jaki systemat polityczny, a czuje odpowiednie do urzeczywistnienia go siły, powinien milczéć i działać; ale jeśli jest niczém więcéj jak prostym obywatelem, byłoby szaleństwem z jego strony, gdyby chciał przelewać w masy osobiste swoje poglądy. Mimo to, pozwolę sobie wystąpić przeciwko tobie, kochany księże proboszczu, bo jesteśmy tu w gronie ludzi dobréj woli, którzy chętnie także dzielą się myślami swemi, szukając we wszystkiém prawdy. Zapatrywania moje mogą się wydać dziwnemi, ale są one owocem długich rozmyślań, jakiemi mnie wypadki ostatnich czterdziestu lat natchnęły. Równość ogólna, żądana dziś przez należących do opozycyi tak zwanéj konstytucyjnéj, była doskonałą zasadą w kościele, bo, jak sam zauważyłeś, kochany księże proboszczu, wszyscy członkowie téj hierarchii byli wykształceni, jedną myślą przejęci, wiedzący dobrze, czego chcą i dokąd idą. Ale tryumf idei, w imię których liberalizm nowoczesny nierozważnie wypowiada wojnę pomyślnym rządom Burbonów, byłby zgubą tak dla Francyi, jak dla samych liberałów. Przywódcy lewicy wiedzą to dobrze. Dla nich ta walka jest poprostu kwestyą władzy. Gdyby, co nie daj Boże, burżuazya pod sztandarem opozycyi odniosła zwycięztwo nad zwierzchnościami społecznemi, przeciw którym jéj pycha się buntuje, w ślad za tym tryumfem poszłaby walka burżuazyi z ludem, który późniéj, widziałby w niéj także pewnego rodzaju arystokracyą, niedorastającą tamtéj to prawda, ale któréj przywileje i bogactwa byłyby mu tém wstrętniejszemi, ile że czułby je za blizko siebie. W walce téj społeczeństwo, nie mówię naród, zginęłoby znowu; bo chwilowa zawsze przewaga mas uciśnionych sprowadza największe nadużycia. Walka ta byłaby zaciętą, nieustanną, bo podżegałyby ją rozdwojenia instynktowne lub nabyte między wyborcami, których część najmniéj oświecona ale najliczniejsza wzięłaby górę nad szczupłą garstką spółecznych wielkości w takim systemacie, gdzie głosy liczą się a nie ważą. Ztąd wynika, że najsilniéj zorganizowany a więc najdoskonalszy jest ten rząd, który się na zachowaniu ściśle określonego przywileju opiera. Przez przywilej nie rozumiem tu nadużycia praw przyznawanych tylko pewnym jednostkom z pokrzywdzeniem ogółu – nie! jest-to jedynie dokładniejsze zakreślenie społecznego koła, w obrębie którego zamyka się działanie władzy. Władza pod pewnym względem może być uważana za serce państwa. Otóż, natura we wszystkich tworach swoich ścieśniła pierwiastek życiowy, aby mu więcéj siły nadać, to samo i w ciele polityczném być powinno. Ale, by lepiéj myśl mą wyrazić, ucieknę się do przykładów. Dajmy Francyi stu parów, a będziemy mieli sto zaburzeń. Znieśmy parostwo, a wszyscy bogacze staną się uprzywilejowanemi i zamiast sta będzie dziesięć tysięcy zamieszek i nierówności społeczne bardziéj się jeszcze powiększą. W istocie, w oczach ludu prawo życia bez potrzeby pracy jest jedynym przywilejem. Według niego ten, kto sam nic nie produkując korzysta z pracy innych, jest po prostu łupiezcą. Lud chce czynów dotykalnych, widocznych; prace umysłowe najbardziéj kraj wzbogacające w rachunek u niego nie wchodzą. Tak tedy, powiększając starcia, rozszerzamy walkę na wszystkie punkta ciała społecznego, zamiast ją w ciasném kole uwięzić. Gdy nacisk i opór są ogólne, ruina kraju jest nieuchronną. Będzie zawsze mniéj bogatych niż ubogich, tym więc drugim dostanie się zawsze zwycięztwo w walce na pięści. Zasadę moję popiera cała historya. Rzeczpospolita rzymska zawdzięczała zdobycie świata ustanowieniu przywileju senackiego. Senat dzierżył silnie władzę. Ale jak tylko nowi ludzie rozszerzyli działanie rządu, powiększając patrycyat, rzeczpospolita zginęła. Po Cezarze, pomimo Sylli, Tyberyusz zrobił z niéj cesarstwo rzymskie, systemat, w którym władza ześrodkowując się w ręku jednego człowieka przedłużyła znów na kilka wieków istnienie tego olbrzymiego państwa. Nie było już cesarza w Rzymie, gdy nieśmiertelne miasto padło ofiarą barbarzyńców. Po zdobyciu naszéj ziemi, Frankowie, którzy się nią podzielili, wymyślili systemat feudalny, mający zabezpieczać posiadłości jednostek. Trwał on dopóty, dopóki się w ciasnych granicach mieścił. Ale gdy liczba feudalnych panów z pięciuset urosła do pięćdziesięciu tysięcy, rewolucya wybuchła. Zbyt rozszerzona ich władza nie posiadała ani siły ani sprężystości, i była zresztą bezbronną wobec usamowolnienia się kapitału i myśli, czego nie przewidziała. Tak więc, tryumf burżuazyi nad systematem monarchicznym, tryumf powiększający w oczach ludu liczbę uprzywilejowanych, wywołałby z konieczności zwycięztwo ludu nad burżuazyą. Jeżeli się ten przewrót stanie, środkiem osiągnięcia go będzie prawo głosowania rozciągnięte na masy. Kto wotuje, może zdania swe objawiać. Władze, które się roztrząsa, o których się dyskutuje, nie istnieją; a czyż można sobie wyobrazić społeczeństwo pozbawione władz? Nie! Daléj. Kto mówi władza, mówi zarazem moc. Moc zaś udziałem wszystkich być nie może. To są przyczyny, które skłaniają mnie do mniemania, że zasada elekcyi jest jedną z najzgubniejszych dla rządów tegoczesnych. Tuszę sobie, iż okazałem dosyć współczucia dla klasy cierpiącéj, by nie być pomówionym o złe względem niéj chęci, ale, o ile uwielbiam ją na téj drodze pracy, cierpliwości, poddania się woli Bożéj, jaką idzie, o tyle uważam za niezdolną do współudziału w rządach. Proletaryat w moich oczach jest zawsze nieletnim i przeto ciągłéj potrzebuje opieki. Dlatego, panowie, mam głębokie przeświadczenie, że ten wyraz elekcya sprawiłby tyle niemal klęsk jak słowa: sumienie i wolność źle zrozumiane, źle określone i rzucone ludom jako symbole buntu i rozpasania; ujęcie w karby mas wydaje mi się tedy rzeczą sprawiedliwą i konieczną dla porządku życia społecznego.

– Systemat ten tak dalece godzi na wszystkie nasze dzisiejsze poglądy, że mamy prawo żądać, abyś pan nam jego racye wyjaśnił – rzekł Genestas przerywając lekarzowi.

– Chętnie, kapitanie.

– Cóż téż to nasz pan wygaduje! – zawołała Jacenta wchodząc do kuchni. – Słyszał to kto! Każe się pastwić nad biednemi ludźmi a oni go słuchają.

– Nigdy nie byłbym się tego po panu Benassisie spodziewał – rzekł Mikołaj.

– Jeżeli domagam się praw ścisłych dla utrzymania w karbach mas nieoświeconych – mówił daléj lekarz po chwilowym przestanku – żądam także, aby karby te łagodne były i wyrozumiałe, aby pozwalały wybić się z tłumu każdemu, kto pragnie i czuje w sobie zdolności wznieść się ku rzeczom wyższym. Każda władza dąży do utrwalenia praw swoich. Chcąc istniéć, rządy tak dziś jak dawniéj, powinny zjednywać sobie ludzi energicznych, biorąc ich zewsząd, gdzie się znajdą. Tym sposobem będą mieli w nich obrońców i ogołocą masy z jednostek, któreby je podburzać mogły. Otwierając tak dla ambicyi ogółu drogi zarazem trudne i łatwe: trudne dla chwilowych zachcianek, łatwe dla istotnych popędów, państwo zapobiegnie rewolucyom, jakie wywołuje tamowanie wstępu na wyżyny tym prawdziwym wyższościom, które się do nich powołanemi czują. Obecne czterdziestolecie zaburzeń i klęsk powinno było przekonać każdego rozsądnego człowieka, że takie wyższości są wynikiem porządku społecznego. Istnieją one niezaprzeczenie pod trzema postaciami a temi są: wyższość umysłowa, wyższość polityczna i wyższość majątkowa; inaczéj: sztuka, władza i pieniądz; albo: zasada, środek i skutek. A że, przypuściwszy zupełną tabula rasa polityczną, zupełną równość składowych części społeczeństwa, nadawszy każdéj rodzinie, z jednakowéj nawet liczby członków złożonéj, jednakową ilość gruntu, musimy być przygotowani na to, że po pewnym przeciągu czasu nierówności majątkowe i inne wytworzyć się muszą; przeto wynika z téj prawdy niezbitéj, że wyższość myśli, władzy i majątku jest faktem nieuniknionym, faktem, na który masy zawsze jak na uciemiężenie patrzyć będą, nadając nazwę przywileju prawom najsłuszniéj nabytym. Systemat społeczny, na téj podstawie oparty, będzie wieczystém przymierzem posiadaczów przeciw tym, którzy nic nie mają. Według téj zasady, ci będą ustanawiali prawa, którzy z nich korzystają, bo oni powinni miéć instynkt zachowawczy tych praw i przewidywać grożące im niebezpieczeństwa. Bardziéj im chodzi o spokój mas, niż samym-że masom. Ludy potrzebują szczęścia już przygotowanego. Z tego punktu zapatrując się na społeczeństwo i obejmując je w całéj jego rozciągłości, musisz pan przyznać wraz ze mną, że prawo wyboru może służyć tylko tym, którzy mają władzę, majątek lub rozum, i zgodzisz się na to także, iż działanie ich pełnomocników winno być nadzwyczaj ograniczone. Prawodawca, panowie, powinien być wyższym nad swój wiek. Ogarniając bystrém okiem tendencye narodu, ma on pracować raczéj dla przyszłości niż dla teraźniejszości, raczéj dla pokolenia, które wzrasta, niż dla tego, które schodzi z pola. A zatém jeśli powołacie masy do ustanawiania praw, mogąż one być wyższemi nad siebie? Nie! Im wierniéj zgromadzenie odzwierciedlać będzie pojęcia ogółu, tém ciaśniejsze będą jego poglądy, tém chwiejniejsze jego ustawy, bo tłum, zwłaszcza we Francyi, będzie zawsze tylko tłumem. Prawo nakazuje poddanie się przepisom; przepisy zaś są zawsze w sprzeczności z naturalnemi popędami, z interesem jednostek. Będąż więc masy stanowić prawa przeciwko samym sobie? Nie! Często dążności praw powinny być w stosunku odwrotnym do dążności obyczajów. Urabiać prawa według naturalnych popędów narodu, byłoby to w Hiszpanii popierać nietolerancyą religijną i próżniactwo; w Anglii – ducha spekulacyjnego; we Włoszech – zamiłowanie sztuk pięknych, które podnoszą społeczeństwo, ale same przez się utrzymać go nie mogą; w Niemczech – kastowość rodową, we Francyi – lekkomyślność, obałamucanie się coraz innemi ideami, skłonność do rozpadania się na stronnictwa, co nas ciągle nurtuje i osłabia. Cóż wynikło w ciągu tych czterdziestu lat, odkąd zgromadzenia wyborcze biorą udział w ustanawianiu praw? Mamy czterdzieści tysięcy praw. – Naród mający czterdzieści tysięcy praw nie posiada żadnego. Pięćset inteligencyj średnich, bo jeden wiek więcéj nad sto olbrzymów umysłowych wydać nie może, pięćset takich inteligencyj zdołająż wznieść się do wysokości takiego zadania? Nie! Ludzie, wychodzący wciąż z łona pięciuset różnych miejscowości nie będą nigdy w jeden i ten sam sposób rozumieli ducha praw, a prawo właśnie jednolitém być powinno. Ale idę daléj. Wcześniéj lub późniéj zgromadzenie podpada pod berło jednego człowieka, i zamiast dynastyi królów, nastają zmienne i kosztowne dynastye pierwszych ministrów. U kresu każdego takiego systematu musi się zjawić Mirabeau, Danton, Robespierre lub Napoleon: prokonsulowie, albo cesarz. W istocie. Potrzeba określonéj ilości siły dla podniesienia określonego ciężaru; siła ta może być rozdzieloną na większą lub mniejszą liczbę dźwigni, ale ostatecznie musi być zawsze odpowiednią ciężarowi: tutaj ciężarem są masy ciemne i cierpiące, które tworzą pierwszą warstwę, niejako podkład każdego społeczeństwa. Władza, z natury swéj represyjna, potrzebuje wielkiéj jedności, by stawić opór wyrównywający ciśnieniu mas. Jest-to zastosowanie zasady, którą rozwinąłem, mówiąc o ścieśnieniu przywileju rządzącego. Jeżeli będzie on udziałem ludzi zdolnych, ci poddadzą się temu naturalnemu prawu i skłonią cały kraj do posłuszeństwa; przeciwnie pospolite umysły wcześniéj czy późniéj uledz muszą przewadze wyższéj inteligencyi. Pierwsi stoją mocno przy przewodniéj idei państwa, drudzy wchodzą w układy z siłą. Koniec końców zgromadzenie ustępuje idei, jak konwencya podczas terroryzmu, potędze jak ciało prawodawcze pod Napoleonem, kapitałowi lub systematowi jak dzisiaj. Zgromadzenie republikańskie, o jakiém niektórzy marzą, jest niemożliwe: ci, co go pragną, są to albo obałamuceni w dobréj wierze głupcy, albo gotowi tyrani; zgromadzenie obradujące o niebezpieczeństwach mogących grozić narodowi; wtedy, kiedy ten naród do czynu powołać należy, nie jest-że śmieszném? Niech lud ma swoich pełnomocników, którzyby przyjmowali lub odrzucali podatki, to rzecz sprawiedliwa i istniejąca zawsze, zarówno pod najsroższym tyranem jak pod najłaskawszym księciem. Podatek zresztą ma swe granice naturalne, po za któremi naród, albo powstaje, by go odrzucić, lub upada, aby nie podnieść się więcéj. Niech to ciało wyborcze i zmienne, jak potrzeby i pojęcia, które przedstawia, występuje przeciw posłuszeństwu względem prawa zgubnego dla wszystkich i to także jest słuszne. Ale przypuścić, aby pięciuset ludzi zebranych ze wszystkich stron państwa mogło stanowić prawa pożyteczne i dobre, to znaczy posuwać za daleko żart, za który wcześniéj czy późniéj ludy odpokutować muszą. Zmienią tylko tyranów i nic więcéj. Władza, prawo, winny więc być dziełem jednego, który z porządku rzeczy zmuszonym jest poddawać wciąż swoje czyny pod sąd ogółu. Co się zaś tyczy ulepszeń w samém wykonywaniu władzy, czy-to w ręku jednego, czy kilku, czy całych mas spoczywającéj, to tylko religijne pojęcia narodu sprowadzić mogą. Religia jest jedynym, prawdziwie skutecznym równoważnikiem nadużyć władzy najwyższéj. Jeżeli naród traci poczucie religijne, staje się niesfornym z zasady, a władca jego musi być tyranem z konieczności. Izby, te pośredniczki między panującym a poddanemi, są tylko chwilowo uśmierzającém lekarstwem. Zgromadzenia, według tego, co powiedziałem, stają się wspólnikami albo powstania albo tyranii. Jednakowoż, rząd monarchiczny, ku któremu się przechylam, nie jest bezwzględnie dobrym, bo rezultaty polityki wiecznie zależéć będą od obyczajów i pojęć religijnych. Jeżeli naród się zestarzał, jeżeli błędna filozofia zepsuła go aż do szpiku kości, naród taki pomimo pozorów wolności dąży do despotyzmu tak samo, jak narody pełne sił i zdrowia moralnego umieją prawie zawsze znaléść wolność nawet pod formami despotyzmu. I z tego wszystkiego wynika konieczność wielkiego ograniczenia w prawach wyborczych, konieczność władzy potężnéj i jednolitéj, konieczność religii, która bogacza przyjacielem biednego czyni a temu ostatniemu nakazuje zupełne poddanie się losowi. Wreszcie potrzeba zredukować działalność zgromadzeń do kwestyi podatków i akceptowania praw, odbierając im możność bezpośredniego ich stanowienia. Inne jeszcze myśli roją się po wielu głowach; wiem o tém. Dziś, jak dawniéj, istnieją jeszcze zagorzali marzyciele szukający wciąż najlepszego, którzyby chcieli uczynić spółeczeństwa mądrzejszemi, aniżeli one mogą być w istocie. Ale wszelkie zmiany, dążące do zupełnego przerobienia dotychczasowego porządku rzeczy, potrzebują znaleść poparcie u całego ogółu. Nowatorom cierpliwość jest niezbędną. Gdy biorę pod uwagę czas, jaki upłynął, zanim się utrwalił chrystyanizm, ta rewolucya moralna nawskroś pokojowa, prawdziwie dreszcz mnie przejmuje na myśl o nieszczęściach, jakieby mogła sprowadzić rewolucya w widokach materyalnych zażegnięta, i całém sercem obstaję za utrzymaniem obecnie istniejącego stanu rzeczy. Każdemu jego myśl – powiedział chrystyanizm; każdemu jego pole – powiedziało prawo nowożytne, zgodne w tém z duchem chrześcijańskim. Każdemu jego myśl jest uświęceniem praw rozumu; każdemu jego pole jest uświęceniem praw własności pracą zdobytéj. Oto i cały ustrój spółeczny. Natura życie ludzkie oparła na podstawie instynku zachowawczego; społeczeństwo ugruntowało się na podstawie interesu osobistego. Takie są dla mnie prawdziwe zasady polityki. Religia poddając te dwa egoistyczne uczucia wyższéj myśli o życiu przyszłém, łagodzi ostrość spółecznych wymagań. Tak więc, Bóg uśmierza cierpienia wynikłe ze wzajemnego starcia się interesów ludzkich, jak usuwa starcia się w mechanizmie swych światów. Chrystyanizm nakazuje biednemu znosić bogacza, bogaczowi wspomagać ubogiego i te kilka słów są według mnie streszczeniem wszystkich praw boskich i ludzkich.

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
11 haziran 2020
Hacim:
290 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: