Kitabı oku: «Ojciec Goriot», sayfa 17
– Połóż się, dobry mój ojcze Goriot – rzekł Eugeniusz. – Ja do nich zaraz napiszę. Czekam tylko Bianchona; pójdę do nich sam, jeżeli tu nie przyjdą.
– Jeżeli nie przyjdą? – powtórzył starzec ze łkaniem. – Ależ ja umrę, umrę tymczasem w przystępie szaleństwa, szaleństwa! Szaleństwo mnie ogarnia! Widzę w tej chwili całe moje życie. Jam głupiec! One mnie nie kochają, one mnie nigdy nie kochały! Przecie to jasne, jeżeli dotąd nie przyszły, to wcale już nie przyjdą. Im dłużej będą zwlekały, tym bardziej nie zechcą sprawić mi tej radości. Znam je; nigdy nie umiały one przeczuwać potrzeb, trosk i boleści moich, toteż i śmierci mej nie przeczują. One nie pojmują nawet mej miłości. Tak, widzę teraz, że wszystko, co dla nich robiłem, wydawało im się rzeczą małej wagi, bo wiedziały, żem ja gotów dla nich wnętrzności sobie otworzyć! Gdyby zapragnęły wyłupić mi oczy, to ja bym powiedział: „Wyłapcie je!” Zanadtom głupi. A im się zdaje, że wszyscy mają takich ojców jak one. Trzeba zawsze kazać siebie cenić. Dzieci ich pomszczą się za mnie. Ależ własny interes każe im przyjść do mnie. Ostrzeż je, proszę, że nie chcąc uszanować moich chwil ostatnich, przygotowują sobie zgon niedobry. W tej jednej zbrodni popełniają wszystkie inne. Idźże do nich, powiedz im prędzej, że nieobecnością swoją ojcobójstwo popełniają! Dość ich i bez tego popełniły. Krzyczże, krzycz tak jak ja: „Hej! Naściu! hej! Delfino! pójdźcie do ojca, który był dla was tak dobry, a teraz cierpi okrutnie!” Nic z tego, nikt nie przychodzi. Mamże umrzeć, jak pies jaki? Więc opuszczenie jest moją nagrodą! Ależ to są nikczemnice, zbrodniarki! Przeklinam je! Brzydzę się nimi! Podniosę się w nocy z trumny, żeby je przekląć raz jeszcze, bo, powiedzcież przyjaciele, czy ja nie mam słuszności? Wszak one bardzo źle postępują, nieprawdaż? Co ja mówię? Powiedzieliście mi przecie, że Delfina przyszła. Ona jest lepsza od tamtej. Tyś synem moim, Eugeniusza! Kochaj ją, bądź dla niej ojcem. Druga jest bardzo nieszczęśliwa! A ich fortuna! Ach! Boże mój! Umieram, cierpię za wiele: oderżnijcie mi głowę, zostawcie tylko serce.
– Krzysztofie, biegnij po Bianchona i sprowadź mi kabriolet! – zawołał Eugeniusz przerażony gwałtownością skarg i krzyków starego.
– Pojadę po córki twoje, dobry ojcze Goriot, i przywiozę je tutaj.
– Przemocą! Przemocą! Wezwij na pomoc straż, armię, wszystko, wszystko! – zawołał, rzucając na Eugeniusza ostatnie spojrzenie, w którym zaświeciła jeszcze iskra rozumu. – Udaj się do władz, do prokuratora królewskiego, powiedz, żeby mi je tutaj przyprowadzili, bo ja tego żądam!
– Ależ przeklinałeś je, ojcze.
– Któż to powiedział? – zawołał starzec zdumiony. – Wiesz przecie, że je kocham, ubóstwiam! Ozdrowieję natychmiast, gdy je zobaczę… Idź, dobry sąsiedzie, idź, drogie moje dziecię; jesteś taki dobry, chciałbym ci podziękować, ale nic ci dać nie mogę oprócz błogosławieństwa umierającego. Ach, chciałbym widzieć choć Delfinę! Powiedziałbym jej, żeby ci za mnie zapłaciła. Choć tę mi przyprowadź, jeżeli druga przyjść nie może. Powiedz, że przestaniesz ją kochać, jeżeli przyjść nie zechce. Ona cię tak kocha, że przyjdzie niezawodnie. Pić! Wnętrzności mi płoną! Przyłóżcie mi cokolwiek do głowy. Dajcie tu rękę mej córki, to mnie zbawi, czuję… Mój Boże! Któż im powróci dobrobyt, gdy ja umrę? Chcę pojechać dla nich do Odessy! Do Odessy robić makaron włoski.
– Napij się, ojcze – rzekł Eugeniusz, podnosząc chorego.
Objął go lewem ramieniem, a drugą ręką podniósł mu do ust filiżankę pełną tyzanny.
– O, ty musisz kochać ojca swego i matkę swoją! – mówił starzec, ściskając słabnącymi rękami dłoń Eugeniusza. – Czy ty pojmujesz, że ja umrę, nie zobaczywszy mych córek? Życie moje było od lat dziesięciu ciągłym, nieugaszonym pragnieniem… Zięciowie zabili mi córki. Tak jest, nie miałem już córek od czasu, jakem je za mąż powydawał. Ojcowie, powiedzcie izbom, że potrzeba nowego prawa o małżeństwie! Albo nie wydawajcie córek za mąż, jeżeli je kochacie. Zięć – to nikczemnik, który psuje nam córkę. Dosyć małżeństw! One wydzierają nam dzieci i nie mamy ich później przy sobie w ostatniej godzinie. Wydajcie prawo o śmierci ojców. To rzecz okropna! Zemsty! Zięciowie nie puszczają mych córek do mnie. Zabijcie ich! Na śmierć Restauda, na śmierć Alzatczyka, to są moi mordercy! Dajcie mi śmierć lub córki! Ach! Już po wszystkim, umieram bez nich! Naściu! Fifinko! Prędzej, chodźcie! Tatko wasz umiera…
– Uspokój się, dobry ojcze Goriot, nie wzruszaj się, nie myśl.
– Nie widzieć ich – to śmierć moja!
– Zaraz je zobaczysz.
– Doprawdy! – zawołał starzec obłąkany. – O! Zobaczyć je! Ja je zobaczę, posłyszę ich głos. Umrę szczęśliwy. A tak, nie proszę o dłuższe życie, nie dbałem już o nie, bo troski moje rosły z dniem każdym. Ale zobaczyć je, dotknąć się ich sukien, ach, tylko sukien, to tak niewiele; lecz dość, bym wziął w ręce jaki przedmiot, który do nich należy. Pozwólcie mi wziąć włosy… sy…
Upadł na poduszkę, jak gdyby powalony uderzeniem maczugi. Ręce jego zaczęły coś chwytać po kołdrze; widocznie szukał włosów swych córek.
– Błogosławię je – wyrzekł z wysiłkiem – błogosławię…
I osłabł raptownie. Bianchon ukazał się w tej chwili we drzwiach.
– Spotkałem Krzysztofa, zaraz ci fiakra sprowadzi – powiedział.
Popatrzył na chorego, podniósł mu przemocą powieki i obaj studenci ujrzeli oko, w którym już ani blasku, ani ciepła nie było.
– Zdaje mi się, że to już nie przejdzie – rzekł Bianchon. Wziął starego za puls, następnie przyłożył mu rękę do serca.
– Maszyna jeszcze iść nie przestała; ale w takim stanie, w jakim on się znajduje, jest to prawdziwe nieszczęście. Lepiej byłoby, gdyby umarł.
– To prawda – rzekł Rastignac.
– Co tobie? Jesteś blady jak śmierć.
– Ach, przyjacielu, słuchałem wciąż skarg i krzyków. Jest Bóg! O, tak! Jest Bóg i jest świat lepszy, który On dla nas przygotował, bo inaczej ziemia nasza byłaby nonsensem. Tonąłbym we łzach, gdyby to było mniej tragiczne, ale coś mi okropnie ściska serce i żołądek.
– Słuchaj, trzeba będzie wiele rzeczy; skądże weźmiemy pieniędzy?
Rastignac wyciągnął zegarek.
– Masz, zastaw to prędko. Ja nie mogę zatrzymać się po drodze, bo każda chwila jest droga, a teraz czekam Krzysztofa. Nie mam ani szeląga; trzeba będzie zapłacić woźnicy, gdy odwiezie mnie z powrotem.
Rastignac zbiegł pędem po schodach i pojechał na ulicę du Helder, do pani de Restaud. W drodze, wyobraźnia uderzona straszliwym obrazem, na który patrzył przed chwilą, podniecała coraz bardziej jego oburzenie. Na zapytanie, czy może się widzieć z panią hrabiną, odpowiedziano mu, że pani nie przyjmuje nikogo.
– Ależ – powiedział Eugeniusz do kamerdynera – ja przychodzę od ojca pani hrabiny, który jest umierający.
– Pan hrabia zakazał nam najsurowiej.
– Jeżeli pan de Restaud jest w domu, to proszę powiedzieć mu, w jakich okolicznościach znajduje się teść jego oraz oświadczyć, że ja potrzebuję koniecznie rozmówić się z nim w tej chwili.
Eugeniusz czekał długo, nie mogąc pozbyć się myśli straszliwej, że stary może umrzeć tymczasem.
Kamerdyner wprowadził go do pierwszego salonu, gdzie pan de Restaud stał przed wygasłym kominkiem. Hrabia przywitał studenta ozięble i nie prosił go siadać.
– Panie hrabio – powiedział Rastignac – teść pański kona w tej chwili w nędznej dziurze i nie ma szeląga jednego na drzewo. Pragnie widzieć się z córką, bo ostatnia jego godzina się zbliża…
– Mój panie – odparł ozięble hrabia de Restaud – mogłeś pan zauważyć, że ja nie mam zbyt wiele sympatii dla pana Goriot. Naraził mi się przez swoje postępowanie z panią de Restaud, zakłócił szczęście mego życia, jednym słowem, widzę w nim nieprzyjaciela mojego spokoju. Może sobie umierać lub żyć, wszystko mi to jedno. Oto jakie są moje uczucia dla niego. Świat może mnie ganić, ja gardzę opinią. Mam w tej chwili zbyt ważne rzeczy do spełnienia, żeby zajmować się tym, co pomyślą o mnie głupcy lub obojętni. Pani de Restaud nie jest w stanie wyjść z domu. Zresztą, ja nie chcę, żeby się teraz oddalała. Proszę oświadczyć jej ojcu, że przyjdzie do niego wtedy, gdy spełni swe obowiązki względem mnie i względem mego dziecka. Jeżeli kocha ojca, to może być swobodna za chwilę…
– Panie hrabio, nie do mnie należy sądzić postępowanie pańskie, jesteś panem swej żony; lecz mogę rachować na pańską uczciwość i proszę, żebyś mi przyrzekł jedno tylko, że powiesz hrabinie, iż ojciec jej nie przeżyje dnia dzisiejszego i przeklął już ją za to, że nie przyszła czuwać u jego wezgłowia!
– Powiedz jej pan to osobiście – rzekł hrabia, tknięty wyrazem oburzenia, które dźwięczało w głosie Eugeniusza.
Rastignac wszedł z nim do salonu, w którym hrabina zwykle przebywała, znalazł ją zalaną łzami i zagłębioną w fotelu z takim jakimś wyrazem przygnębienia, jak gdyby śmierci już tylko wyglądała. Żal mu się jej zrobiło, gdy podniosła na męża wzrok bojaźliwy, w którym malował się zupełny upadek sił wyczerpanych tyranią moralną i fizyczną. Hrabia skinął głową, znak ten ośmielił ją do mówienia.
– Słyszałam wszystko – wyrzekła. – Powiedz pan ojcu, że przebaczyłby mi, gdyby wiedział, w jakim położeniu ja się znajduję. Nie spodziewałam się tej męczarni, przechodzi ona moje siły, lecz pomimo to wytrwam do końca – mówiła zwracając się do męża. – Matką jestem. Powiedz pan memu ojcu, żem nie zasłużyła na jego wyrzuty, chociaż pozory mnie potępiają – wykrzyknęła z rozpaczą.
Eugeniusz złożył ukłon i cofnął się zdumiony, odgadując, jak straszliwie hrabina cierpiała w tej chwili. Z mowy pana de Restaud pojął, że usiłowanie jego było daremne i że Anastazja nie była już swobodna. Pośpieszył z kolei do pani de Nucingen, którą znalazł w łóżku.
– Jestem cierpiąca, biedny mój przyjacielu – powiedziała Delfina. – Zaziębiłam się przy wyjściu z balu i obawiam się, czy nie dostałam kataru płuc. Czekam doktora…
– Choćbyś pani stała jedną nogą w grobie, to i tak powinna byś zawlec się do ojca. On woła ciebie, pani! Zapomniałabyś pewnie o swym cierpieniu, gdybyś mogła słyszeć najsłabszy krzyk jego.
– Eugeniuszu, ojciec mój nie jest może tak chory, jak ty mówisz; ale chcę być w twych oczach bez zarzutu i postąpię według twej woli. Wiem, że ojciec umarłby sam ze zmartwienia, gdybym ja, wyszedłszy z domu, naraziła się na śmiertelną chorobę. Pomimo to pójdę, tylko muszę zobaczyć się wpierw z doktorem. Ach! Dlaczegóż to nie masz zegarka? – zapytała – widząc, że na piersi Eugeniusza nie ma złotego łańcuszka.
Eugeniusz się zarumienił.
– Eugeniuszu! Eugeniuszu! Jeżeliś go już sprzedał lub zgubił… o! To byłoby bardzo niedobrze.
Student pochylił się nad łóżkiem Delfiny i szepnął jej do ucha:
– Chcesz wiedzieć? dobrze więc, słuchaj! Ojciec twój nie ma za co kupić sobie całunu, w który go dziś jeszcze uwiną. Zastawiłem twój zegarek, bom nie miał już nic więcej.
Delfina wyskoczyła nagle z łóżka i pobiegła do biurka.
– Jadę, jadę natychmiast, Eugeniuszu – zawołała podając mu sakiewkę, którą z biurka wyjęła.
Zadzwoniła.
– Pozwól mi się ubrać; byłabym chyba potworem, gdybym nie pojechała! Idź, ja cię uprzedzę! Tereso – zawołała na pokojową – powiedz panu de Nucingen, żeby przyszedł natychmiast rozmówić się ze mną.
Eugeniusz był tak uszczęśliwiony dobrą nowiną, którą miał zwiastować umierającemu, że powrócił prawie wesół na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève. Stanąwszy przed domem, sięgnął co prędzej do sakiewki, żeby zapłacić woźnicy. Niestety! Sakiewka bogatej i eleganckiej baronowej zawierała tylko sześćdziesiąt sześć franków. Eugeniusz wbiegł szybko na schody i stanął przy łóżku Goriota. Bianchon podtrzymywał w tej chwili chorego, a felczer szpitalny przypalał mu plecy moksą według wskazówki lekarza. Ostatni ten środek, na jaki nauka mogła się zdobyć, nie wywierał już żadnego skutku.
– Czy pan czujesz palenie? – pytał lekarz.
Ojciec Goriot spostrzegł w tej chwili studenta i powiedział:
– Przyjdą, nieprawdaż?
– Kiedy mówi, to jeszcze nadzieja nie stracona – rzekł felczer.
– Tak – odparł Eugeniusz – Delfina wnet przyjdzie.
– Ba! – rzekł Bianchon – on mówił o swych córkach, których pragnie, jak człowiek wbity na pal pragnie wody…
– Przestań – rzekł lekarz do felczera – to próżna robota, nic mu już nie pomoże.
Bianchon i felczer złożyli znów chorego na wstrętnym barłogu.
– Należałoby jednak zmienić mu bieliznę – rzekł lekarz. – Nie ma już wprawdzie żadnej nadziei, ale trzeba uszanować w nim ludzką naturę. Powrócę tu jeszcze – rzekł do Bianchona. – Jeżeli zacznie znów narzekać, to przyłóż mu pan kompres z opium.
Po tych słowach lekarz wyszedł z felczerem.
– No, synu, odwagi! – rzekł Bianchon do Rastignaca gdy pozostali sami – trzeba mu włożyć czystą koszulę i pościel odmienić. Powiedz Sylwii, niech weźmie czyste prześcieradła i przyjdzie nam dopomóc.
Eugeniusz zeszedł na dół i zastał panią Vauquer, i Sylwię zajęte nakrywaniem stołu. Przy pierwszych słowach Rastignaca, wdowa zbliżyła się do niego ze słodkokwaskowatą miną podejrzliwej kupcowej, która nie chciałaby ani stracić pieniędzy, ani obrazić kupującego.
– Kochany panie Eugeniuszu – wyrzekła – wiesz pan równie dobrze jak ja, że ojciec Goriot nie ma już ani grosza. Jak ja dam prześcieradło człowiekowi, który już oczy zawraca, to mogę być pewna, że nic za nic nie dostanę, a przecie i tak trzeba będzie poświęcić jedno z nich na całun. Winniście mi już panowie sto czterdzieści cztery franki; proszę teraz dodać czterdzieści franków za prześcieradła, za różne drobiazgi i za świecę, którą Sylwia da panom, wszystko to wyniesie przynajmniej dwieście franków, których ja, biedna wdowa, wyrzec się nie mogę. Chciej pan być sprawiedliwy, panie Eugeniuszu, dość już ja straciłam od czasu, jak nieszczęścia zagościły w mym domu. Dałabym z chęcią dziesięć talarów, żeby tylko ten stary wyniósł się był ode mnie wówczas, kiedyście to panowie projektowali zmienić mieszkanie. To przeraża wszystkich moich stołowników. Kazałabym go przewieźć do szpitala za bardzo niewielkie wynagrodzenie. Wreszcie, chciej pan wejść w moje położenie. Ja muszę się troszczyć przede wszystkim o swój zakład, bo to jest życie moje.
Eugeniusz pobiegł szybko na górę do Goriota.
– Bianchon, gdzie są pieniądze, któreś wziął za zegarek?
– Na stole. Po zapłaceniu wszystkiego, cośmy byli winni, pozostało jeszcze trzysta sześćdziesiąt kilka franków. Pokwitowanie z lombardu leży pod pieniędzmi.
– Możemy załatwić rachunki – rzekł Eugeniusz zbiegłszy ze schodów z uczuciem wstrętu. – Pan Goriot niedługo już pozostanie u pani, a ja…
– A tak, nieborak wyjdzie nogami naprzód – mówiła pani Vauquer – rachując pieniądze z wyrazem na wpół smętnym, a na wpół wesołym.
– Kończmy teraz – rzekł Rastignac.
– Sylwio, daj prześcieradła i idź pomóc tym panom.
– Nie zapomnij pan o Sylwii – szepnęła pani Vauquer do ucha Eugeniuszowi – ona czuwała dwie noce.
Widząc, że Eugeniusz zwraca się ku schodom, stara podbiegła co prędzej do kucharki i szepnęła:
– Weź prześcieradła przeszywane, numer siódmy. Na Boga! Przecie to aż nadto dobre dla nieboszczyka.
Eugeniusz wbiegł już na schody i nie mógł słyszeć słów gospodyni.
– Zmieńmy mu koszulę – rzekł Bianchon – Trzymaj go prosto.
Rastignac stanął u wezgłowia i podniósł chorego, a Bianchon zdjął z niego koszulę. Stary zrobił ruch, jak gdyby chciał przycisnąć coś do piersi, wydając przy tym żałosne jakieś i niewyraźne okrzyki, przypominające głos zwierząt, które chcą boleść wielką wyrazić.
– Och! och! – zawołał Bianchon – on szuka łańcuszka z włosów i medalionu, któreśmy mu zdjęli przed chwilą, gdy felczer mu plecy przypalał. Biedny człowiek! Trzeba mu je oddać. Leżą tam na kominku.
Eugeniusz wziął w ręce łańcuszek wypleciony z włosów złocistopopielatych; były to zapewne włosy pani Goriot. Z jednej strony medalionu wyryte było imię Anastazja, z drugiej – Delfina. Tak więc człowiek ten nosił zawsze na piersi wierny obraz serca swojego. Włosy zamknięte w medalionie były tak cienkie, że musiały należeć do młodziuchnych główek dziecinnych. Przy dotknięciu medalionu, z piersi starca wyrwało się westchnienie przeciągłe, świadczące o głębokim zadowoleniu. W westchnieniu tym był ostatni oddźwięk uczucia, które zdawało się cofać do owego środka nieznanego, z którego wychodzą i ku któremu zwracają się nasze sympatie. Twarz jego konwulsyjnie skrzywiona, przybrała wyraz radości chorobliwej. Ten wybuch potężnego uczucia, które przetrwało nawet myśl samą, wzruszył do głębi obu studentów; z oczu ich popłynęły łzy gorące i spadły na umierającego, który wydał przeraźliwy okrzyk zadowolenia.
– Naściu! Fifinko! – zawołał.
– Żyje jeszcze – rzekł Bianchon.
– Do czego mu się to zdało? – zapytała Sylwia.
– Żeby cierpieć – odparł Rastignac.
Bianchon ukląkł po jednej stronie łóżka i wziął chorego pod kolana, a Rastignac ukląkł z drugiej strony i podsunął mu ręce pod plecy. Obaj unieśli go w górę, a Sylwia ściągnęła brudne prześcieradła i zastąpiła je czystymi. Goriot, zwiedziony zapewne łzami studentów, zebrał resztki sił i wyciągnął ręce, a napotkawszy dwie głowy po obu stronach łóżka, schwycił je gwałtownie za włosy, przy czym usta jego wyszeptały słabo:
– Ach! Moje anioły!
Były-to niby słowa, niby szmer jakiś, z którym i dusza razem uleciała.
– Biedny, kochany człowiek – zawołała Sylwia, wzruszona tym wykrzyknikiem, w którym malowało się najwyższe uczucie, obudzone po raz ostatni kłamstwem najstraszliwszym i najniewinniejszym zarazem.
Ostatnie westchnienie tego ojca miało być westchnieniem radości. Było w nim streszczenie życia całego; człowiek ten mylił się jeszcze, mylił się po raz ostatni. Studenci złożyli go ze czcią na posłaniu. Od tej chwili twarz jego wyrażała wciąż walkę bolesną między życiem a śmiercią, która toczyła się w machinie pozbawionej już tego rodzaju samowiedzy mózgowej, z której wynika dla istoty ludzkiej wrażenie przyjemności i bólu. Zniszczenie zupełne było już tylko kwestią czasu.
– Pozostanie tak kilka godzin, nie będzie nawet chrapał i skona nieznacznie. Mózg musi być zupełnie zaatakowany.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki młodej kobiety.
– Za późno przychodzi – rzekł Rastignac.
Zamiast Delfiny ukazała się we drzwiach pokojówka jej, Teresa.
– Panie Eugeniuszu – wyrzekła zdyszana – wynikła u nas gwałtowna scena między panem i panią z powodu pieniędzy, których biedna moja pani żądała dla swego ojca. Pani zemdlała, sprowadzono doktora, trzeba było krew jej puszczać, a ona ciągle krzyczała: „Ojciec mój umiera, chcę go zobaczyć!” Serce pękało słuchając tych krzyków.
– Dosyć, Tereso. Pani nie miałaby już po co przychodzić, bo pan Goriot stracił przytomność.
– Biedny, kochany pan! Czyż on już taki słaby! – rzekła Teresa.
– Ja tu nie potrzebna, pójdę lepiej doglądać obiadu, bo już pół do piątej – powiedziała Sylwia zwracając się ku schodom, gdzie omal nie potrąciła pani de Restaud.
Hrabina ukazała się jak zjawisko pełne grozy i powagi. Zwróciła oczy na łoże śmierci, oświetlone niepewnym blaskiem jednej świecy i zalała się łzami na widok zmienionej twarzy ojca, po której przechodziły jeszcze ostatnie dreszcze życia. Bianchon wycofał się dyskretnie.
– Nie wymknęłam się dość wcześnie – rzekła hrabina do Rastignaca.
Student odpowiedział jej pełnym smutku skinieniem. Pani de Restaud ujęła rękę ojca i przycisnęła ją do ust.
– Przebacz mi, ojcze! Mówiłeś, że głos mój wywołałby cię z grobu; wróć więc, wróć na chwilę do życia, by pobłogosławić twą córkę skruszoną. Usłysz mnie! To coś okropnego! Twoje błogosławieństwo jest jedynym, jakie ja mogę otrzymać tu na ziemi. Wszyscy mnie nienawidzą, ty jeden mnie kochasz. Nawet dzieci własne nienawidzić mnie będą. Uprowadź mnie z sobą, ojcze, ja cię otoczę miłością i staraniem. On już nie słyszy, jam szalona!
Upadła na kolana i patrzyła nań nieprzytomnie.
– Niczego nie brak do mego nieszczęścia – mówiła zwracając się do Eugeniusza. – Pan de Trailles odjechał pozostawiając tu długi ogromne, a ja dopiero teraz się przekonałam, że mnie oszukiwał. Mąż trzyma w ręku cały mój fundusz i nie przebaczy mi nigdy mego postępowania. Pierzchły wszystkie moje złudzenia. Niestety! Dla kogóż zdradziłam jedyne serce – wskazała na ojca – które mnie ubóstwiało! Zapomniałam go, odepchnęłam, wyrządzałam mu krzywd tysiące, o ja niegodziwa!
– On wiedział o tym – wyrzekł Rastignac.
W tej chwili ojciec Goriot otworzył oczy wskutek drgnienia konwulsyjnego. Poruszenie, którym hrabina zdradziła budzącą się nadzieję, sprawiało nie mniej okropne wrażenie, jak wyraz umierającego.
– Miałżeby mnie usłyszeć? – krzyknęła.– Ale nie! – wyrzekła po chwili siadając przy łóżku.
Eugeniusz zostawił panią de Restaud przy ojcu, a sam zbiegł na dół, żeby się trochę posilić. Stołownicy byli już zgromadzeni.
– No, cóż? – rzekł malarz – będziemy mieli podobno małą śmiercioramę tam na górze?
– Karolu – zawołał Eugeniusz – zdaje mi się, że mógłbyś obrać sobie mniej posępny przedmiot do żartów.
– Czy już tu nie wolno będzie się zaśmiać? – zapytał malarz. – Cóż to szkodzi? przecie Bianchon powiada, że stary jest nieprzytomny.
– W takim razie – podchwycił urzędnik z Muzeum – nieborak umrze tak, jak żył.
– Mój ojciec umarł! – krzyknęła hrabina.
Na ten krzyk straszliwy, Sylwia, Rastignac i Bianchon rzucili się na górę. Hrabina leżała zemdlona. Zaczęto ją cucić i przeniesiono do fiakra, który czekał u drzwi gospody. Eugeniusz powierzył hrabinę pieczy Teresy, zalecając, by ją odwiozła do pani de Nucingen.
– O! Teraz już umarł rzeczywiście – rzekł Bianchon schodząc na dół.
– Panowie, siadajmy do stołu, bo zupa ostygnie – zawołała pani Vauquer.
Dwaj studenci siedli obok siebie.
– Cóż teraz zrobimy? – rzekł Eugeniusz do Bianchona.
– A cóż? Zamknąłem mu oczy i położyłem go jak się należy. Pójdziemy teraz do ratusza, donieść o jego śmierci, dostaniemy poświadczenie lekarza, po czym zaszyją trupa w całun i pogrzebią. A cóż z nim więcej robić?
– Nie będzie już wąchał chleba w ten sposób – rzekł jeden ze stołowników, naśladując grymas starego.
– Do licha, panowie – zawołał korepetytor – dajcież pokój ojcu Goriot i nie traktujcie nas ciągle tym samym; dość go już mamy, bo od dwóch godzin o niczym więcej nie mówicie. Jest to jeden z przywilejów dobrego miasta Paryża, że można się w nim urodzić, żyć i umrzeć nie zwracając niczyjej uwagi. Korzystajmyż z wygód cywilizacji. Sześćdziesiąt osób umarło dziś w mieście, czyż będziecie się rozczulali nad tymi hekatombami paryskimi? Ojciec Goriot przeniósł się na tamten świat, tym lepiej dla niego! Jeżeli go ubóstwiacie, to siedźcie sobie przy nim, a nam pozwólcie jeść spokojnie.
– O tak! – rzekła wdowa – lepiej mu, że umarł. Zdaje się, że nieborak miał w swym życiu wiele nieprzyjemności.
Była to jedyna mowa pogrzebowa nad zwłokami istoty, która była dla Eugeniusza uosobieniem ojcostwa. Piętnastu stołowników zaczęło rozmawiać zwykłym trybem. Skończywszy jeść, Eugeniusz i Bianchon nie mogli znieść panującej wrzawy; brzęk widelców i łyżek, rozmowa przeplatana śmiechem, wesołość biesiadujących, wszystko to przejmowało zgrozą naszych studentów. Wstali obaj od stołu i poszli po księdza, który miał czuwać i modlić się w nocy przy umarłym. Musieli stosować ostatnią posługę, którą mieli oddać staremu, do niewielkiego zapasu pieniędzy. Około dziewiątej wieczorem położono ciało na ramie od łóżka, między dwiema świecami, w pustym pokoju, w którym tylko ksiądz pozostał przy nieboszczyku. Przed odejściem na spoczynek, Rastignac zapytał duchownego, ile będzie kosztowało nabożeństwo i pogrzeb, po czym napisał parę słów do barona de Nucingen i do hrabiego de Restaud, prosząc, by zechcieli przysłać swych pełnomocników, dla zaspokojenia wszystkich kosztów pogrzebu. Posłał listy przez Krzysztofa, a sam położył się i usnął prędko po całodziennym znużeniu. Nazajutrz rano Rastignac i Bianchon musieli pójść sami zawiadomić o śmierci, którą zaświadczono około południa. Czekali następnie dwie godziny, lecz zięciowie nie przysyłali ani pieniędzy, ani pełnomocnika upoważnionego do działania w ich imieniu i Rastignac musiał zapłacić księdzu z własnej kieszeni. Sylwia podejmowała się zaszyć nieboszczyka w całun za dziesięć franków, lecz Eugeniusz i Bianchon zmiarkowali, że i bez tego trudno im będzie podołać kosztom, jeżeli krewni nieboszczyka umyją ręce od wszystkiego. Student medycyny postanowił w końcu, że sam złoży nieboszczyka do trumny żebraczej, którą kupił w swym szpitalu za tanie pieniądze.
– Wypłataj tym łotrom figla – mówił do Eugeniusza. – Kup na Père-Lachaise kawałek ziemi na pięć lat i zamów obrządek pogrzebowy trzeciej klasy. Jeżeli zięciowie i córki nie zechcą ci kosztów powrócić, to każ wyryć na grobie: „Tu spoczywa pan Goriot, ojciec hrabiny de Restaud i baronowej de Nucingen, pochowany kosztem dwóch studentów”.
Eugeniusz nie chciał pójść za radą przyjaciela, póki nie spróbował udać się nadaremnie do państwa de Nucingen i państwa de Restaud. Nie chciano go za próg wpuścić; odźwierni mieli surowe rozkazy.
– Państwo nie przyjmują nikogo – powiadali – stracili ojca i pogrążeni są w najgłębszej boleści.
Eugeniusz znał już tak dobrze świat paryski, że pojął, iż nie było po co dłużej nastawać. Serce ścisnęło mu się boleśnie, gdy zobaczył, że nie ma sposobu dostać się do Delfiny.
„Sprzedaj pani jaki klejnot – pisał do niej w mieszkaniu odźwiernego – żeby ojciec twój mógł być przyzwoicie odprowadzony na miejsce wiecznego spoczynku”.
Zapieczętował kartkę prosząc odźwiernego, żeby oddał ją Teresie dla wręczenia pani baronowej; lecz odźwierny odniósł ją do samego barona, który po przeczytaniu wrzucił ją do ognia.
Spełniwszy wszystko, co było potrzeba, Eugeniusz wrócił do domu około trzeciej po południu i uronił łzę na widok trumny zaledwie przykrytej czarnym suknem, którą postawiono przy drzwiach, wśród pustej ulicy. Przy trumnie w miedzianym posrebrzanym półmisku znajdowała się woda święcona, a w niej mizerne kropidełko, którego nikt jeszcze nie poruszył. Nawet drzwi kirem nie pokryto. Była to śmierć biedaków nie znająca ani wystawy, ani orszaku, pozbawiona przyjaciół i krewnych! Bianchon musiał odejść do szpitala i zostawił tylko parę słów do Eugeniusza, donosząc mu, że był w kościele i dowiedział się, że zakupienie mszy przechodziło ich środki, trzeba więc było poprzestać na mniej kosztownym nabożeństwie nieszpornym. Donosił mu też, że przed wyjściem posłał Krzysztofa do Bractwa Pogrzebowego. Skończywszy czytać bazgraninę Bianchona, Eugeniusz spostrzegł w ręku pani Vauquer medalion oprawny w złoto, w którym były włosy córek Goriota.
– Jak pani mogłaś wziąć ten medalion? – zawołał.
– Masz tobie! – rzekła Sylwia – alboż mieliśmy go z tym pochować? Przecie to złoto.
– Naturalnie! – odparł Eugeniusz z oburzeniem – niech zabierze z sobą choć to jedno, co może przypomnieć jego córki.
Gdy karawan zajechał, Eugeniusz kazał wnieść trumnę na powrót do mieszkania, odbił wieko i złożył ze czcią na piersi starego pamiątkę z owych czasów, kiedy Anastazja i Delfina były młodymi, niewinnymi dziewicami i nie rozumowały jeszcze, jak to powiedział ojciec w przedśmiertnej godzinie. Oprócz dwóch żałobników, tylko Eugeniusz i Krzysztof odprowadzili trumnę biedaka do kościoła Saint-Etienne-du-Mont, położonego w pobliżu ulicy Neuye-Sainte-Genevieve. Wniesiono ciało do niskiej i ciemnej kapliczki, w której oczy Eugeniusza szukały na próżno córek lub zięciów Goriota. Nie było nikogo, prócz Krzysztofa, który uważał za obowiązek oddać ostatnią posługę zmarłemu, może dlatego, że z jego łaski otrzymał nieraz suty tryngielt. Czekając przyjścia księży, chłopaka z chóru i posługacza kościelnego, Eugeniusz wzruszony uścisnął w milczeniu dłoń Krzysztofa.
– Tak, panie Eugeniuszu – powiedział Sabaudczyk – był to człowiek dobry i poczciwy, który nigdy słowa za głośno nie powiedział, nic złego nie zrobił i nikomu nie zaszkodził.
Dwaj księża, chłopak z chóru i posługacz kościelny przyszli, by dać wszystko, co można mieć za siedemdziesiąt franków w epoce, kiedy religia nie jest dość bogata, by modlić się darmo. Odśpiewano psalm Libera i De profundis. Nabożeństwo trwało dwadzieścia minut. Był tylko jeden powóz żałobny dla księdza i chłopaka z chóru, którzy zgodzili się zabrać z sobą Eugeniusza i Krzysztofa.
– Nie ma żadnego orszaku – rzekł ksiądz – pojedziemy prędzej, żeby się nie spóźnić, bo już jest pół do szóstej.
W chwili jednak, gdy trumna stanęła na karawanie, dwa próżne powozy przyłączyły się do orszaku pogrzebowego i odprowadziły go aż do Père-Lachaise. Na jednym powozie był herb hrabiego de Restaud, na drugim – barona de Nucingen. O szóstej wieczorem ciało ojca Goriot zostało spuszczone do dołu w obecności sług Anastazji i Delfiny, którzy odeszli za księdzem zaraz po odmówieniu krótkiej modlitewki, jaka się należała staremu za pieniądze studenta. Dwaj grabarze rzucili trochę ziemi na trumnę i przyszli do Rastignaca, prosząc, by im dał na piwo. Eugeniusz sięgnął do kieszeni, lecz nic w niej nie znalazł i musiał pożyczyć dwadzieścia soldów u Krzysztofa. Drobna ta okoliczność obudziła w sercu studenta uczucie głębokiej żałości. Zmrok zapadał, powietrze wilgotne rozstrajało nerwy; Eugeniusz zwrócił oczy na grób świeży i pogrzebał w nim ostatnią łzę młodzieńczą, wywołaną świętym wzruszeniem serca niepokalanego, jedną z tych łez, co upadłszy na ziemię wytryskują z niej aż ku niebiosom. Krzysztof odszedł z wolna pozostawiając studenta w głębokiej zadumie, z rękoma skrzyżowanymi i wzrokiem wzniesionym ku górze.
Rastignac postąpił kilka kroków ku brzegom cmentarza, skąd odkrywał się Paryż rozłożony nierówno po obu stronach Sekwany. Światła połyskiwały już gdzieniegdzie. Oczy studenta zatrzymały się chciwie pomiędzy kolumną placu Vendôme a kopułą Inwalidów, w miejscu, gdzie żyło towarzystwo wykwintne, do którego on dostać się usiłował. Zmierzył ten ul brzęczący spojrzeniem, które zdawało się od razu wszystek miód z niego wysysać, i wyrzekł te wielkie słowa:
– Teraz my się spróbujemy!
Rzuciwszy światu takie wyzwanie, Rastignac poszedł na obiad do pani de Nucingen.
Sache, we wrześniu 1834.