Kitabı oku: «Wielki człowiek z prowincji w Paryżu», sayfa 12
– Trzeba wam będzie kapitałów – podjął Lucjan.
– Nie – rzekł d'Arthez – ale poświęcenia.
– Przysiągłby ktoś, że to sklep z pachnidłami – wykrzyknął Michał Chrestien, wąchając komicznym ruchem głowę Lucjana. – Widziano cię w powozie wybitym jedwabiami, zaprzężonym w rumaki godne dandysa, z kochanką iście książęcą, Koralią.
– Więc cóż – rzekł Lucjan – czy w tym co złego?
– Mówisz tak, jakbyś się poczuwał! – krzyknął Bianchon.
– Pragnąłbym dla Lucjana – rzekł d'Arthez – Beatrycze, szlachetnej kobiety, która by go podtrzymała w życiu…
– Ależ Danielu, czy miłość nie jest wszędzie jednaka? – rzekł poeta.
– Och – rzekł republikanin – w tym jestem arystokratą. Nie mógłbym nigdy kochać kobiety, którą aktor całuje na oczach publiczności, kobiety, którą „tykają” za kulisami, która płaszczy się wobec parteru i mizdrzy się do niego, która tańczy, podkasując spódniczki, i przebiera się po męsku, aby pokazać to, co ja pragnę sam jeden mieć prawo oglądać. Albo gdybym kochał podobną kobietę, opuściłaby teatr, a ja oczyściłbym ją moją miłością.
– A gdyby nie mogła opuścić teatru?
– Umarłbym ze zgryzoty, z zazdrości, z tysiąca mąk. Nie można wydrzeć miłości z serca, tak jak się wyrywa ząb.
Lucjan sposępniał, zamyślił się.
„Kiedy się dowiedzą, że się godzę na Camusota, będą mną gardzić” – pomyślał.
– Ot, co tu gadać – rzekł nieubłagany republikanin z okrutną dobrodusznością – możesz być wielkim pisarzem, ale zawsze będziesz pajacem.
Wziął kapelusz i wyszedł.
– Twardy jest Michał Chrestien – rzekł poeta.
– Twardy i zbawienny jak obcęgi dentysty – rzekł Bianchon. – Michał widzi twą przyszłość, w tej chwili może płacze nad tobą na ulicy.
D'Arthez był łagodny i kojący, starał się pokrzepić Lucjana. Po upływie godziny poeta opuścił Biesiadę, nękany sumieniem, które krzyczało: „Będziesz dziennikarzem!”, jak czarownica krzyczy Makbetowi322: „Będziesz królem!”. Na ulicy spojrzał w okna cierpliwego d'Artheza, oświecone słabym światłem, i wrócił do siebie z sercem zasmuconym, duszą niespokojną. Jakieś przeczucie mówiło mu, że ostatni raz przycisnęli go do serca jego prawdziwi przyjaciele. Wchodząc w ulicę Cluny przez plac Sorbony, poznał zaprzęg Koralii. Aby ujrzeć na chwilę swego poetę, aby mu powiedzieć proste dobranoc, aktorka przebyła przestrzeń od bulwaru du Temple do Sorbony. Lucjan ujrzał swą kochankę we łzach na widok jego poddasza; chciała być biedną jak jej kochanek, płakała, układając koszule, rękawiczki, krawaty i chustki do nosa w ohydnej hotelowej komodzie. Rozpacz jej była tak wielka, tak prawdziwa, wyrażała tyle miłości, że Lucjan, któremu tak wymawiano tę miłość aktorki, ujrzał w Koralii świętą, gotową przywdziać włosiennicę nędzy. Aby przybyć tu, czarująca istota chwyciła się pozoru: uprzedziła swego kochanka, iż spółka Camusot, Koralia i Lucjan ma odwzajemnić spółce Matifat, Floryna i Lousteau ich wieczerzę, oraz spytała Lucjana, czy nie zależy mu specjalnie na jakimś zaproszeniu. Lucjan odpowiedział, iż pomówi ze Stefanem. Zabawiwszy chwilę, aktorka odfrunęła, ukrywając Lucjanowi, że Camusot czeka na dole. Nazajutrz o ósmej rano Lucjan poszedł do Stefana, nie zastał go, pobiegł do Floryny. Dziennikarz i aktorka przyjęli kamrata w ładnej sypialni, gdzie sobie usłali gniazdko małżeńskie, i wszyscy troje spożyli przednie śniadanko.
– Mój drogi – rzekł Lousteau, kiedy znaleźli się przy stole i gdy Lucjan wspomniał o projektowanej przez Koralię wieczerzy – radzę ci pójść ze mną do Felicjana Vernou, zaprosić go i zaprzyjaźnić się z nim, o ile można się zaprzyjaźnić z podobnym ziółkiem. Felicjan wprowadzi cię może do politycznego dziennika, w którym pitrasi felieton i gdzie będziesz mógł kwitnąć w zasadniczych artykułach na pierwszej stronicy. To pismo, jak i nasze, należy do partii liberalnej, będziesz liberałem, to dzisiaj hasło dnia; zresztą, gdybyś chciał przejść na stronę ministerialną, uzyskasz tym lepsze warunki, im okażesz się niebezpieczniejszym. Czy Hektor Merlin i jego pani du Val-Noble, u której bywa kilku wielkich panów, młodych dandysów i milionerów, nie prosili ciebie i Koralii na obiad?
– Owszem – odparł Lucjan – i ty także masz być z Floryną.
Podczas piątkowego pijaństwa i niedzielnego obiadu Lucjan i Lousteau doszli do tego, że byli z sobą na ty.
– Więc dobrze, spotkamy Merlina w dzienniku, to chłopak, który pójdzie rychło w ślady Finota; staraj się być z nim dobrze, winieneś go zaprosić wraz z jego damą; może ci być niebawem użyteczny. Człowiek, który tak dyszy nienawiścią jak on, potrzebuje wspólników; dopomoże ci, aby mieć w potrzebie twoje pióro.
– Pański debiut narobił dość hałasu, aby usunąć wszystkie przeszkody – rzekła Floryna do Lucjana – niech się pan śpieszy wyzyskać to, inaczej pójdziesz rychło w zapomnienie.
– Kapitalna sprawa, o której mówiliśmy kiedyś – podjął Lousteau – stała się ciałem! Finot, ten człowiek bez cienia talentu, jest dyrektorem i naczelnym redaktorem tygodnika Dauriata, właścicielem szóstej części, która go nic nie kosztuje, i ma sześćset franków pensji miesięcznie. Ja, mój drogi, jestem od dziś rana „naczelnym” naszego dzienniczka. Wszystko się odbyło, jak przewidywałem owego wieczoru; Floryna była wspaniała, zakasowała księcia de Talleyrand323.
– Trzymamy mężczyzn przez ich przyjemności – rzekła Floryna – dyplomaci biorą ich jedynie miłością własną; dyplomaci widzą ich w pompie, my w negliżu; jesteśmy tedy mocniejsze.
– Dobijając targu, Matifat popełnił jedyny dowcip, jaki mu się wymknął w całym żywocie pigularza: „Ostatecznie – rzekł – ten interes jest w zakresie mego przemysłu!”
– Podejrzewam Florynę, że mu go podszepnęła! – wykrzyknął Lucjan.
– Zatem, drogi adonisie324 – podjął Lousteau – zrobiłeś pierwszy krok do fortuny.
– Urodził się pan w czepku – rzekła Floryna. – Iluż młodych ludzi drepce lata całe po Paryżu, nie mogąc umieścić jednego artykułu. Będzie z panem tak jak z Emilem Blondetem. Widzę już za pół roku pańską ważną fizjonomię! – dodała z uśmieszkiem, spoglądając drwiąco na Lucjana.
– A ja! Czyż nie tkwię w Paryżu trzy lata – rzekł Lousteau – a dopiero od wczoraj Finot daje mi stałych trzysta franków na miesiąc za naczelną redakcję, pięć za kolumnę i sto za arkusz w tygodniku.
– Jakże, i pan nic na to? – zawołała Floryna, patrząc na Lucjana.
– Zobaczymy – rzekł Lucjan.
– Mój drogi – rzekł Lousteau, dotknięty – ułożyłem wszystko, jakbyś był moim bratem; ale nie odpowiadam za Finota. Finot będzie oblężony przez sześćdziesięciu obwiesiów, którzy jutro, pojutrze zaczną się licytować in minus325. Przyrzekłem za ciebie, możesz się zrzucić, jeśli chcesz. Nie oceniasz swego szczęścia – rzekł dziennikarz po pauzie. – Będziesz tym samym należał do kategorii, której członkowie atakują swoich nieprzyjaciół w kilku dziennikach i wspomagają się wzajem.
– Chodźmy przede wszystkim do Felicjana Vernou – rzekł Lucjan, któremu pilno było zapoznać się z groźnymi sępami literatury.
Lousteau posłał po kabriolet; dwaj przyjaciele pomknęli na ulicę Mandar, gdzie Vernou mieszkał na drugim piętrze w domu o ciemnej sieni. Lucjan zdumiał się, zastając tego ostrego, wzgardliwego i wybrednego krytyka w jadalnym pokoju bezgranicznie pospolitym, z lichą kraciastą tapetą w ułożone symetrycznie kwiatki, z rycinami w złoconych ramach. Krytyk siedział przy stole z kobietą zbyt brzydką, aby nie była legalną żoną, i dwojgiem drobnych dzieci, usadowionych w wysokich krzesełkach z poręczami, żeby smarkacze nie pospadali. Zaskoczony w cycowym326 szlafroku sporządzonym z starej sukni żony, Felicjan podniósł się z miną dość kwaśną.
– Po śniadaniu jesteś, Lousteau? – rzekł, podając krzesło Lucjanowi.
– Idziemy od Floryny – rzekł Stefan – tameśmy śniadali.
Lucjan nie przestawał się przyglądać pani Vernou, która podobna była do poczciwej, grubej kucharki, z dość białą cerą, ale niesłychanie pospolitej. Na nocnym czepeczku z tasiemkami miała zawiązany fular327, poza który przelewały się ściśnięte a obfite policzki. Szlafrok bez paska, spięty pod szyją, spadał luźnymi fałdami, czyniąc ją podobną do kopca. Obdarzona rozpaczliwie kwitnącym zdrowiem, dama miała policzki niemal fioletowe, a palce w kształcie kiełbasek. Ta kobieta wytłumaczyła nagle Lucjanowi zagadkę Felicjana Vernou. Chory na swoje małżeństwo, nie dość bezwzględny, aby opuścić żonę i dzieci, ale dość poeta w duszy, aby się wciąż tym dręczyć, człowiek ten nie mógł nikomu przebaczyć powodzenia, musiał być nierad ze wszystkiego, wciąż nierad z samego siebie. Lucjan zrozumiał kwaskowaty wyraz, jaki mroził tę zawistną fizjonomię, cierpkość, jaką dziennikarz zaprawiał rozmowę, zjadliwość stylu, zawsze wyostrzonego i zatrutego jak sztylet.
– Przejdźmy do gabinetu – rzekł Felicjan, wstając – chodzi zapewne o sprawy literackie.
– Tak i nie – odparł Lousteau. – Mój stary, chodzi o kolację.
– Przyszedłem – rzekł Lucjan – prosić pana w imieniu Koralii.
Na to imię pani Vernou podniosła głowę.
– …Na kolację od dziś za tydzień – ciągnął Lucjan. – Zastanie pan to samo towarzystwo co u Floryny, z dodatkiem pani du Val-Noble, Merlina i kilku innych. Będzie partyjka.
– Ale, mój drogi, mamy tego dnia iść do pani Mahoudeau – rzekła żona.
– Co ma jedno z drugim? – rzekł Vernou.
– Gdybyśmy nie poszli, czułaby się dotknięta, a zależy ci na niej, kiedy chodzi o eskont weksli księgarzy.
– Słyszysz, mój drogi, ta kobieta nie rozumie, że kolacja zaczynająca się o północy nie przeszkadza iść na wieczór, który kończy się o jedenastej! I ja żyję, pracuję w tym domu! – dodał.
– Ma pan tyle wyobraźni! – odparł Lucjan, który tym słówkiem zrobił sobie z Felicjana śmiertelnego wroga.
– Zatem – podjął Lousteau – przychodzisz, ale to nie wszystko. Pan de Rubempré zostaje jednym z naszych, popieraj go zatem w swoim dzienniku; przedstaw go jako chwata zdolnego uprawiać wielką literaturę, aby mógł umieścić przynajmniej dwa artykuły na miesiąc.
– Owszem, jeżeli chce przystać do nas, atakować naszych wrogów, a bronić przyjaciół, z prawem wzajemności, wspomnę o nim dziś wieczór w Operze – odparł Vernou.
– Zatem do jutra, stary – rzekł Lousteau, ściskając rękę Felicjana z oznakami gorącej przyjaźni. – Kiedy wychodzi twoja książka?
– Ba – rzekł ojciec rodziny – to zależy od Dauriata; ja skończyłem.
– Jesteś zadowolony?
– Tak i nie…
– Podgrzejemy sukces – rzekł Lousteau, wstając i składając ukłon żonie kolegi.
To nagłe wyjście umotywowane było wrzaskami dwojga dzieci, które posprzeczały się i zaczęły sobie wzajem ochlapywać twarze zupą, czerpiąc ją pełnymi łyżkami.
– Widziałeś, moje dziecko – rzekł Stefan do Lucjana – kobietę, która nie wiedząc o tym, czyni wiele spustoszeń w literaturze. Biedny Vernou nie może nam przebaczyć swojej żony. Powinno by się go uwolnić od niej w dobrze zrozumianym interesie publicznym. Uniknęlibyśmy potoku jadowitych krytyk, wycieczek przeciw wszystkim sukcesom i wszystkim reputacjom. Co począć z taką kobietą, obciążoną dwojgiem potwornych smarkaczy? Widziałeś Rigaudina w Domu na loterii328 Picarda; otóż tak samo jak Rigaudin, Vernou nie będzie się bił, ale sprawi, że inni będą się bili; wydziobałby sobie oko, byle w zamian wydziobać oba najlepszemu przyjacielowi; ujrzysz go depczącego każdego trupa, chichoczącego nad każdym nieszczęściem, atakującego książąt, hrabiów, margrabiów, szlachtę, bo jest plebejuszem, atakującego bezżenne sławy z przyczyny swej żony, prawiącego wciąż o moralności, mówiącego kazania o szczęściu domowym i obowiązkach obywatela. Słowem, ten tak moralny krytyk nie przepuści nikomu, nawet dzieciom. Żyje przy ulicy Mandar z żoną, która mogłaby grać „mamamuszi” w Mieszczaninie szlachcicem Moliera329, oraz z dwojgiem małych Verniątek, brzydkich jak grzech śmiertelny; sili się smagać szyderstwem Dzielnicę Saint-Germain, gdzie nigdy noga jego nie postanie, i każe margrabinom przemawiać językiem, jakim mówi jego żona. Oto człowiek, który bez ustanku naszczekuje na jezuitów, znieważa dwór, wmawia weń intencje wskrzeszenia pańszczyzny, prawa starszeństwa330 i który gotów jest głosić wojny krzyżowe w imię równości, on, który nikogo nie uważa za równego sobie. Gdyby był kawalerem, gdyby mógł błyszczeć, gdyby miał wzięcie poetów-rojalistów wysiadujących synekury, upstrzonych krzyżami Legii, byłby optymistą. Dziennikarstwo składa się z tysiąca podobnych pobudek. To wielki taran, wprawiany w ruch przez drobne nienawiści. Masz teraz ochotę do żeniaczki? Vernou nie ma już serca, żółć wszystko w nim zalała. Toteż jest on dziennikarzem w każdym calu, dwurękim tygrysem, który rozdziera wszystko, jak gdyby pióro jego cierpiało na wściekliznę.
– To ofiara ginofobii331. Ma talent?
– Ma spryt. To chodzący artykuł. Vernou płodzi artykuły, zawsze będzie robił artykuły i nic tylko artykuły. Najuporczywsza praca nie zdoła nigdy skleić książki z jego kartek. Felicjan niezdolny jest począć dzieło, rozłożyć proporcje, połączyć harmonijnie osoby za pomocą planu, który rozpoczyna się, zawiązuje i zmierza do głównego punktu; ma idee, ale nie zna faktów; bohaterowie jego to utopie filozoficzne albo liberalne; wreszcie, styl odznacza się szukaną oryginalnością, jego wydęte zdanie padłoby na płask, gdyby je krytyka nakłuła szpileczką. Toteż obawia się ogromnie dzienników, jak wszyscy ci, którzy potrzebują hałasu reklamy, aby się utrzymać na powierzchni.
– Ależ to gotowy felieton! – wykrzyknął Lucjan.
– Z tych, moje dziecko, które trzeba sobie mówić, ale nigdy nie trzeba ich pisać.
– Stajesz się naczelnym redaktorem – rzekł Lucjan.
– Gdzie mam cię wysadzić? – spytał Lousteau.
– U Koralii.
– Aha, jesteśmy zakochani – rzekł Lousteau. – Cóż za błąd! Zrób z Koralii to, co ja robię z Floryny, spiżarnię, ale wolność ponad wszystko!
– Świętego zawiódłbyś do piekła – rzekł, śmiejąc się, Lucjan.
– Piekło ojczyzną szatanów – odparł Lousteau.
Lekki, błyszczący ton nowego przyjaciela, sposób, w jaki odnosił się do życia, paradoksy jego, zmieszane z maksymami paryskiego makiawelizmu, mimowiednie działały na Lucjana. W teorii poeta uznawał niebezpieczeństwo tych poglądów, w praktyce pojmował ich użyteczność. Dobiwszy do bulwaru du Temple, przyjaciele postanowili, iż spotkają się między czwartą a piątą w redakcji, gdzie zjawi się bez wątpienia i Hektor Merlin. Lucjan w istocie tonął w rozkoszach szczerej miłości kurtyzany, z rasy kobiet, które wpijają pazury w najczulsze miejsca duszy, naginając się z nieprawdopodobną gibkością do wszystkich pragnień, schlebiając leniwym nałogom i czerpiąc w nich swą siłę. Miał już we krwi rozkosze Paryża, polubił łatwe, obfite i wystawne życie, jakie aktorka stwarzała mu u siebie. Zastał Koralię i Camusota pijanych radością. Teatr Gymnase ofiarował jej od Wielkanocy engagement, którego warunki, sformułowane jasno, przewyższały nadzieje Koralii.
– Panu zawdzięczamy ten triumf – rzekł Camusot.
– Och! Z pewnością, gdyby nie on, Alkad zrobiłby klapę, nie byłoby prasy i tkwiłabym na bulwarach jeszcze sześć lat.
Skoczyła mu na szyję w obecności Camusota. Wybuch aktorki miał coś dziwnie miękkiego w swej żywości, tkliwego w rozigraniu: kochała! Jak wszyscy ludzie w chwili wielkiego bólu, Camusot opuścił oczy i spostrzegł na szwie butów Lucjana kolorową nitkę używaną przez modnych szewców, znaczącą się ciemnożółtym kolorem na czarnej błyszczącej cholewce. Oryginalny kolor tej nitki zaprzątał był Camusota podczas monologu o niewytłumaczonej obecności pary butów przed kominkiem Koralii. Wyczytał, czarnymi literami na białej i miękkiej skórce podszewki, adres głośnego wówczas szewca: „Gay, ulica Michodière”.
– Panie – rzekł do Lucjana – ma pan bardzo piękne buty.
– Wszystko ma piękne – rzekła Koralia.
– Chciałbym się przenieść do pańskiego szewca.
– Och – rzekła Koralia – jak to trąci kramikiem pytać każdego o adresy! Chcesz nosić modne buciki, dobre dla młodego? Ładny będzie z ciebie chłoptaś! Zachowaj swoje buty z cholewami, odpowiednie dla obywatela na stanowisku, który ma żonę, dzieci i kochankę.
– Gdyby pan zechciał zdjąć jeden but na próbę, wyświadczyłby mi pan niezmierną grzeczność – rzekł uparcie Camusot.
– Nie potrafiłbym go potem włożyć bez haczyków – rzekł Lucjan, rumieniąc się.
– Berenice przyniesie, znajdą się – rzekł kupiec piekielnie jowialnym tonem.
– Camusot – rzekła Koralia, rzucając mu spojrzenie przepełnione bezlitosną wzgardą – miej pan odwagę swojej nikczemności! No, powiedz wszystko. Uważasz, że buty pana de Rubempré podobne są do moich? Zabraniam panu zdejmować – rzekła do Lucjana. – Tak, panie Camusot, tak, to najzupełniej te same, które owego dnia stały przed kominkiem: ten pan, ukryty w mojej gotowalni, czekał na nie, spędził noc tutaj. Czy to myślałeś, powiedz? Myśl, owszem, bardzo proszę. To szczera prawda. Oszukuję pana. Cóż dalej? Tak mi się podoba!
Usiadła bez gniewu, z miną najswobodniejszą w świecie, patrząc na Camusota i Lucjana, którzy nie śmieli spojrzeć na siebie.
– Uwierzę tylko w to, co sama zechcesz – rzekł Camusot. – Nie żartuj, zbłądziłem, przyznaję.
– Albo jestem bezwstydną ladacznicą, która za pierwszym spotkaniem rzuciła się temu panu na szyję, albo biedną nieszczęśliwą istotą, pierwszy raz świadomą prawdziwej miłości, za którą upędzają się wszystkie kobiety. W obu wypadkach trzeba mnie albo rzucić, albo wziąć, jak jestem – rzekła, miażdżąc kupca gestem królowej.
– Byłażby to prawda? – rzekł Camusot, który z zachowania Lucjana poznał, że Koralia nie żartuje, i który żebrał, aby go oszukano.
– Kocham Koralię – rzekł Lucjan.
Słysząc te słowa, powiedziane wzruszonym głosem, Koralia skoczyła na szyję poety, utuliła go i obróciła głowę w stronę kupca, ukazując mu cudowną grupę miłosną, jaką tworzyła z Lucjanem.
– Biedny Musot, zabierz wszystko, co mi dałeś, nie chcę nic od ciebie, kocham jak szalona tego dzieciaka, nie za jego talent, ale za urodę. Wolę nędzę z nim niż miliony z tobą.
Camusot padł na fotel, utopił twarz w rękach i trwał w milczeniu.
– Czy chce pan, abyśmy sobie poszli? – rzekła z nieprawdopodobnym okrucieństwem.
Lucjan uczuł zimno w plecach, czując, iż spada na nie kobieta, aktorka i gospodarstwo.
– Zostań tu, zachowaj wszystko, Koralio – rzekł kupiec słabym i bolesnym głosem, płynącym z głębi duszy – nie chcę ci nic odbierać. Włożyłem wprawdzie sześćdziesiąt tysięcy w to urządzenie, ale nie mógłbym ścierpieć myśli, że moja Koralia jest w nędzy. A jednak znajdziesz się w nędzy, i to niedługo. Mimo iż ten pan posiada zapewne świetne talenty, nie potrafią ci one zapewnić egzystencji. Oto co nas czeka wszystkich, nas starych! Pozwól mi, Koralio, odwiedzić cię niekiedy: mogę ci być użyteczny. Zresztą, wyznaję, niepodobieństwem byłoby mi żyć bez ciebie.
Pokora tego biedaka, wyzutego z całego szczęścia w chwili, gdy zdało mu się ono najpewniejsze, wzruszyła Lucjana, ale nie Koralię.
– Przychodź, biedny Musot, przychodź, ile masz ochotę – rzekła – będę cię lepiej znosiła, nie musząc cię oszukiwać.
Camusot zdawał się rad, iż nie wygnano go z raju ziemskiego, gdzie bez wątpienia miał cierpieć, ale gdzie spodziewał się wrócić z czasem do wszystkich praw, polegając na przypadkach paryskiego życia i na pokusach, jakie otoczą Lucjana. Stary wyga, osiwiały w handlu, pomyślał, że prędzej czy później ten piękny młodzieniec dopuści się jakiej niewierności; aby go móc szpiegować, aby go zgubić w sercu Koralii, chciał zostać ich przyjacielem. Ta podłość prawdziwego uczucia przeraziła Lucjana. Camusot zaprosił młodą parę na obiad do Véry'ego w Palais-Royal, oni zaś nie odmówili.
– Co za szczęście! – wykrzyknęła Koralia, skoro Camusot odszedł. – Skończyły się ciupy w Dzielnicy Łacińskiej, będziesz mieszkał tu, nie będziemy się rozstawać; weźmiesz, dla zachowania pozorów, mieszkanko przy ulicy Charlot, i niech żyje miłość.
Odtańczyła swój hiszpański taniec z furią, w której malowała się niepohamowana namiętność.
– Pracując usilnie, mogę zarobić pięćset franków na miesiąc – rzekł Lucjan.
– Mam tyleż samo w teatrze, nie licząc feu332. Camusot będzie mnie zawsze ubierał, kocha mnie! Mając tysiąc pięćset franków miesięcznie, będziemy żyli jak krezusy.
– A konie, woźnica, służba? – rzekła Berenice.
– Będę robiła długi – wykrzyknęła Koralia.
I znów zaczęła tańczyć gigę333 z Lucjanem.
– Trzeba w takim razie przyjąć propozycję Finota – wykrzyknął Lucjan.
– Dalej – rzekła Koralia – ubieram się i odwożę cię do redakcji; zaczekam w powozie na bulwarach.
Lucjan siadł na sofie, patrzał na aktorkę robiącą toaletę i pogrążył się w smutnych refleksjach. Byłby wolał raczej zostawić Koralii wolność niż brać na siebie takie zobowiązania; ale była tak piękna, tak ślicznie zbudowana, tak ponętna, iż poeta dał się uwieść malowniczym pozorom życia cyganerii i rzucił rękawicę w twarz Fortuny. Berenice miała się zająć przeprowadzeniem i instalacją Lucjana. Następnie triumfująca, piękna, szczęśliwa Koralia porwała ukochanego poetę i przejechała przez cały Paryż, aby dotrzeć na ulicę Saint-Fiacre. Lucjan wbiegł lekko po schodach i z pańską miną wkroczył do redakcji. Pomidor, wiecznie z plikiem stemplowanego papieru na głowie, oraz stary Giroudeau oznajmili mu, z miną dość obłudną, że nie ma nikogo.
– Ależ współpracownicy muszą się gdzieś spotykać, aby się porozumieć co do numeru – rzekł.
– Prawdopodobnie, ale redakcja mnie nie obchodzi – rzekł kapitan gwardii, który wziął się do sprawdzania opasek ze swym wiecznym: hum, hum!
W tej chwili przypadkiem – szczęśliwym czy nieszczęśliwym? – Finot wszedł, aby wtajemniczyć wuja w rzekomą abdykację i polecić mu dozór swoich interesów.
– Nie ma co robić dyplomacji z panem, należy do dziennika – rzekł do wuja Finot, ściskając równocześnie rękę Lucjana.
– A, pan należy?… – wykrzyknął Giroudeau, zdziwiony gestem siostrzeńca. – No no, drogi panie, nietrudno panu przyszło się dostać.
– Chcę z panem omówić warunki, aby pana nie wykiwał nasz Stefanek – rzekł Finot, obejmując Lucjana bystrym spojrzeniem. – Będzie pan brał po trzy franki od kolumny wszelkiego tekstu, włącznie ze sprawozdaniami z teatrów.
– Nikomu jeszcze nie dawałeś takich warunków! – rzekł Giroudeau, patrząc ze zdumieniem na Lucjana.
– Będzie miał cztery bulwarowe teatrzyki, masz dbać o to, aby mu nikt jego lóż nie zwędził i aby bilety oddawano mu do rąk. Radzę panu mimo to kazać je sobie odsyłać do domu – rzekł, zwracając się do Lucjana. – Zobowiązuje się pan dostarczać, poza krytyką, dziesięć artykułów do działu „Rozmaitości”, w przybliżeniu na dwie kolumny, po pięćdziesiąt franków miesięcznie, przez rok. Czy to panu dogadza?
– Owszem – rzekł Lucjan, który miał ręce spętane okolicznościami.
– Wuj – rzekł Finot, zwracając się do kasjera – zredaguje umowę i podpiszemy, wychodząc.
– Kogo mam zaszczyt?… – spytał Giroudeau, wstając i uchylając czarnej jedwabnej czapeczki.
– Lucjan de Rubempré, autor recenzji z Alkada – odparł Finot.
– Młodzieńcze – wykrzyknął stary wojskowy, uderzając w czoło Lucjana – masz tu kopalnię złota. Nie jestem literatem, ale pański artykuł przeczytałem od deski do deski, zrobił mi przyjemność. Takich mi dawajcie! To się nazywa humor. Zaraz sobie pomyślałem: „To nam ściągnie abonentów!” I przyszli, przyszli. Sprzedaliśmy pięćdziesiąt numerów.
– Czy moja umowa ze Stefanem Lousteau spisana w podwójnym egzemplarzu i gotowa do podpisu? – rzekł Finot do wuja.
– Tak – odparł Giroudeau.
– Połóż na umowie z panem wczorajszą datę, aby Lousteau już był związany tymi warunkami.
Finot ujął pod ramię nowego współpracownika z pozorami koleżeństwa, które zachwyciło poetę, i pociągnął go na schody, mówiąc:
– Masz tedy pozycję zapewnioną. Przedstawię cię sam moim pracownikom. Następnie wieczór Lousteau wprowadzi cię do teatrów. Możesz zarobić sto pięćdziesiąt franków miesięcznie w dzienniczku, który będzie prowadził Lousteau: toteż staraj się żyć z nim dobrze. Już dziś ten hultaj będzie miał pretensje do mnie, że mu związałem co do pana ręce: ale pan masz talent, nie chcę, abyś był zdany na łaskę „naczelnego”. Co się nas tyczy, może mi pan dać do dwóch arkuszy na miesiąc do mego tygodnika, ofiaruję panu dwieście franków. Nie mów nikomu o tym układzie, zadziobaliby mnie dawniejsi, już podrażnieni sukcesem przybysza. Palnij, w tych rozmiarach, cztery artykuły, podpisz dwa nazwiskiem, a dwa pseudonimem, aby nie wyglądało, że odbierasz chleb innym. Zawdzięczasz swą pozycję Blondetowi i Vignonowi, którzy uważają, że masz przyszłość. Dlatego nie daj się zjeść w kaszy. Zwłaszcza strzeż się przyjaciół. Co do nas obu, zawsze możemy się porozumieć. Idź na rękę mnie, ja będę szedł tobie. Masz za czterdzieści franków lóż i biletów do sprzedania i za sześćdziesiąt książek do spuszczenia. Ten drobny przemysł oraz artykuły dadzą ci czterysta pięćdziesiąt franków miesięcznie. Mając głowę na karku, potrafisz wycisnąć co najmniej dwieście franków ponadto z księgarzy, którzy ci będą opłacać recenzje i prospekty. Ale jesteś mój, nieprawdaż? Mogę liczyć na pana?
Lucjan uścisnął rękę Finota z wylewem niesłychanej radości.
– Niech nie wygląda, żeśmy się porozumieli – rzekł Finot Lucjanowi do ucha, otwierając drzwi do izdebki na piątym piętrze, w głębi długiego korytarza.
Lucjan ujrzał Stefana Lousteau, Felicjana Vernou, Hektora Merlina i jeszcze dwóch dziennikarzy, których nie znał. Siedzieli przy stole przykrytym zielonym suknem, przy dobrym ogniu, na krzesłach lub fotelach; palili cygara i śmiali się. Stół był zarzucony papierami, stał na nim prawdziwy kałamarz pełen atramentu, pióra dość liche, ale dzielnie wprawiane w ruch przez dziennikarzy. Przybysz zrozumiał, że tutaj wysmaża się wielkie dzieło.
– Panowie – rzekł Finot – celem zebrania jest wprowadzenie na moje miejsce i stanowisko druha naszego, Stefana Lousteau: obejmuje naczelną redakcję dziennika, który ja zmuszony jestem opuścić. Ale mimo iż moje poglądy ulegają zmianie, nieuchronnej dla objęcia redakcji tygodnika, którego przeznaczenie znacie, przekonania moje zostały te same i jesteśmy nadal przyjaciółmi. Jestem wam szczerze oddany i liczę na wzajemność. Okoliczności są zmienne, zasady są stałe. Zasady są osią, na której kręci się igła politycznego barometru.
Współpracownicy parsknęli jednogłośnym śmiechem.
– Któż ci podsunął te aforyzmy? – spytał Lousteau.
– Blondet – odparł Finot.
– Wiatr, deszcz, burza, pogoda – rzekł Merlin – wszystko po kolei.
– Zresztą – rzekł Finot – nie brnijmy w metafory: każdy, kto zechce umieścić u mnie artykuł, znajdzie Finota. Ten pan – rzekł, przedstawiając Lucjana – należy do waszego grona. Podpisałem z nim, Lousteau.
Każdy wyraził parę pochlebnych słów Finotowi z powodu jego wyniesienia i nowych przeznaczeń.
– Jedziesz zatem oklep ku przyszłości na grzbiecie tygodnika – rzekł jeden z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
– Byle nie na naszym…
– Pozwolisz nam nadal przypiekać naszym wrogom?
– Ile tylko zechcecie! – rzekł Finot.
– Och – rzekł Lousteau – dziennik nie może się cofać. Pan Châtelet obraził się, nie popuścimy go cały tydzień.
– Co się stało? – spytał Lucjan.
– Przyszedł żądać zadośćuczynienia – rzekł Vernou. – Ekspiękniś Cesarstwa trafił na starego Giroudeau, który z najzimniejszą krwią wskazał jako autora artykułu Filipa Bridau, Filip zaś poprosił barona o wskazanie czasu i broni. Na tym sprawa utknęła. Obecnie gotujemy się przeprosić barona w jutrzejszym numerze. Każde zdanie jest pchnięciem sztyletu.
– Gryźcie go do żywego, zgłosi się do mnie – rzekł Finot. – Zaskarbię sobie jego względy, poskramiając was; ma stosunki w ministerium, capnie się przy tej okazji jakąś profesurkę albo traficzkę334. Bardzo szczęśliwie, że dał się wciągnąć do gry. Kto z was chce napisać w moim tygodniku zasadniczy artykuł o książce Natana?
– Daj Lucjanowi – rzekł Lousteau. – Hektor i Vernou kropną sprawozdania w swoich pismach.
– Żegnam was, panowie, spotkamy się oko w oko u Barbina335 – rzekł Finot, śmiejąc się.
Lucjan uszczknął parę komplementów z okazji wstępu do groźnego ciała dziennikarzy, Lousteau przedstawił go jako człowieka, na którego można liczyć.
– Lucjan prosi was gromadnie, panowie, na wieczerzę do swej damy, pięknej Koralii.
– Koralia przechodzi do Gymnase – rzekł Lucjan do Stefana.
– Hej, panowie, rozumie się samo przez się, że będziemy popierali Koralię, hę? We wszystkich dziennikach umieścicie parę wierszy o nowym engagement i o jej talencie. Podniesiecie takt i zręczność dyrekcji Gymnase; czy możemy jej przyznać i inteligencję?
– Przyznajmy i inteligencję – rzekł Merlin. – Fryderyk336 ma tam sztukę ze Scribe'em.
– Och, w takim razie dyrektor Gymnase jest najbardziej przewidującym i najprzenikliwszym ze spekulantów – rzekł Vernou.
– Hola! A nie piszcie o książce Natana, póki się nie porozumiemy; zaraz wam powiem, czemu – rzekł Lousteau. – Trzeba nam się przysłużyć nowemu koledze. Lucjan ma dwie książki do zbycia: zbiorek sonetów i romans. Wystarczy parę artykulików, a od dziś za trzy miesiące będzie wielkim poetą! Posłużymy się jego Stokrociami, aby sponiewierać ody, ballady, medytacje, całą poezję romantyczną.
– To byłoby zabawne, gdyby jego sonety były lichotą – rzekł Vernou. – Co myślisz o swoich sonetach, Lucjanie?
– Aha, jak pan je uważa? – rzekł jeden z nieznanych.
– Tęgie są – rzekł Lousteau – słowo honoru.
– Dobrze, bardzom rad z tego – rzekł Vernou – cisnę je na łeb tym poetom z zakrystii, którzy mi już kością w gardle stają.
– Jeżeli Dauriat dziś wieczór nie weźmie Stokroci, kropniemy artykuł po artykule przeciw Natanowi.
– Ale cóż Natan na to? – wykrzyknął Lucjan.
Pięciu dziennikarzy parsknęło śmiechem.
– Będzie uszczęśliwiony – rzekł Vernou. – Zobaczysz, jak my to urządzimy.
– Zatem ten pan jest nasz? – rzekł jeden z dwóch dziennikarzy, których Lucjan nie znał.
– Tak, tak, Fryderyku, bez kawałów. Widzisz, Lucjanie – rzekł Stefan do neofity – jak my postępujemy z tobą; myślę, że i ty nie cofniesz się w potrzebie. Kochamy wszyscy Natana, i będziemy go rżnąć. A teraz podzielmy cesarstwo Aleksandrowe337. Fryderyku, chcesz Komedię Francuską i Odeon?
– Jeżeli panowie się zgodzą – rzekł Fryderyk.
Wszyscy skłonili głowy, ale Lucjan dostrzegł w oczach błyski zawiści.
– Ja zatrzymuję Operę, Włochów338 i Operę Komiczną – rzekł Vernou.
– Zatem Hektor weźmie wodewile – rzekł Lousteau.
– Jak to! Ja wcale nie będę miał teatrów? – rzekł drugi z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
– Więc dobrze, Hektor zostawi ci Variétés, a Lucjan Porte-Saint-Martin – powiedział Stefan. – Oddaj mu Porte-Saint-Martin, durzy się jak wściekły w Fanny Beaupré – rzekł do Lucjana – weźmiesz w zamian Cirque-Olimpique. Ja będę miał Bobino, Funambules i panią Saqui… Co mamy do dziennika na jutro?
