Kitabı oku: «Kiedy znów będę mały», sayfa 8
I rozmawialiśmy z Mundkiem, że niby mamy łódkę – wzięliśmy chleba, sera, jabłek – i w podróż do Gdańska. Przez jakie dopływy Wisły, niziny i wzgórza płyniemy, obok jakich miast historycznych.
Rozmawiamy na żarty, a jest jakby lekcja, jakby egzamin.
Dobra jest szkoła. Pozwala człowiekowi myśleć długo o różnych rzeczach. Jednego się dowiem na geografii, drugiego na przyrodzie, na historii – i nie spodziejesz się nawet, jak się wszystko to w myśleniu przydaje…
– Do Gdańska czy do Krakowa?
– Eee, pod wodę trudno.
– No, a motorówką.
Mogłaby każda szkoła mieć jedną szalupę. Stałaby w porcie, a my stoimy na warcie. Co dzień czterech innych na zmianę: dzień i noc. A niech Wisła ruszy, zaraz się żagle rozwija – i dalej w drogę.
Jedna klasa tydzień, druga tydzień. I na zmianę: w kajucie, przy żaglach, przy sterze.
Bo już sami nie wiemy, czy to ma być żaglowiec, statek, motorówka, czy krypa albo nawet tratwa.
A słońce ładnie lśni się na śniegu.
I w parku bielusienieczko.
Dopiero się gonimy. Aż niektórzy palta chcą rozbierać. Pani nie pozwoliła. Przecie w bieganiu ciepło. Przecie na podwórku bez palt się bawimy.
Nie bardzo się naprzykrzamy, bo nie chcemy, żeby pani krzyczała. Najgorsza jest złość, jak ma być przyjemnie.
Pani skrzyczy jednego, a przykro wszystkim. U dorosłych rzadko się zdarzy awantura podczas zabawy. A u nas najczęściej. Zawsze się taki znajdzie.
A dziś Malicki. Kazała mu pani iść z Rudzkim. Od razu nie chciał; bo się nie lubią. I tamten całą drogę go pchał. Pani się rozzłościła, że idziemy jak banda, i więcej z nami chodzić nie chce, że ludzie się oglądają i wstyd. A Malicki na złość włazi pod dorożki i pani się boi, że go przejadą. No, przecież co dzień sam idzie i wraca ze szkoły i nikt go nie pilnuje. Więc niechby sam sobie szedł. No, wiem, że nie można, bo jak jednemu pozwolić, zaraz inni się porozłażą.
I w parku nie zebrali się zaraz, trzeba było zaganiać do domu. Już jak tyle drogi zrobiliśmy, chcieliśmy dłużej pobyć. Ładnie było i nie chce się wracać. I tak. Jedni się posłuchali i stają. Ale widzi, że pary nie ma, więc nudno stać samemu albo idzie go szukać. I widzą, że inni się bawią, a im nogi marzną. Więc się niecierpliwią:
– Chodźmy już.
Żałują, że posłuchali i od razu się ustawili. Tamci latają, a oni patrzeć się muszą, jak pani się irytuje.
Postoją, postoją, znów się wymykają. A ci znów widzą, że mało się zebrało, więc się nie spieszą. Każdy chce być ostatni, żeby nie czekać.
Ja bym się tam nie złościł. Gdyby pani od razu ruszyła, żeby choć z trzema parami, inni musieliby przecie dogonić i po trochu by się zebrali. Może tam który powie:
„Niech idą. Sam trafię do domu”.
Pewnie by się bał sam zostać, bo będzie miał karę, i też by dopędził. A jak nie, to on jeden. Nie wolno się zaraz na wszystkich obrażać.
Gdyby się dorośli nas zapytali, my byśmy niejedno dobrze doradzili. Przecie my lepiej wiemy, co nam dolega, przecie my więcej czasu mamy, żeby patrzeć i myśleć o sobie, przecież my lepiej siebie znamy, więcej razem jesteśmy. Jedno dziecko wiele może nie wiedzieć, a w gromadzie zawsze się ktoś znajdzie, co lepiej rozumie.
My jesteśmy rzeczoznawcy naszego życia i naszych spraw. My tylko milczymy dlatego, że nie wiemy, co wolno mówić, co nie. My się boimy nie tylko dorosłych, ale więcej jeszcze kolegów, którzy nie chcą porozumienia, nie chcą porządku, wolą w mętnej wodzie kłótni i niezadowolenia łowić ryby własnych korzyści. Gdybym był dorosły, powiedziałbym:
„Anarchia i demagogia”.
Bo jaka tam solidarność! Każdy ma jednego, kogo bardzo lubi, kilku miłych, kilku niemiłych czy obojętnych i paru wrogów.
Może się zdarzyć jaki wyjątkowy, co go wszyscy lubią albo wszystkich lubi. A tak to najwięcej się tylko boją. Kto silny, może się rozporządzić i robić, co chce. Albo jak się znajdzie taki, kogo pani albo pan bardzo lubi.
Więc w powrotnej drodze ze spaceru powiedziałem Mundkowi o Marychnie z Wilna.
– Wiesz, Mundku, dostałem z Wilna pocztówkę. Kwiaty. Niezapominajki. Bardzo ładna pocztówka.
A potem:
– Od jednej dziewczynki.
Powiedziałem, jak się nazywa i w którym jest oddziele98.
– Tylko pamiętaj, że to tajemnica.
Powiedziałem, że z nią tańczyłem na imieninach i że ładnie śpiewa.
I że ma ciemne włosy.
– Widzisz, Mundek. A ty się wtedy gniewałeś, że Bączkiewiczowi wpierw powiedziałem o Łatku. Przecie musiałem, bo mi nie chciał pożyczyć. I wtedy jeszcze dobrze ciebie nie znałem.
No więc wzięliśmy się za rękę i już tak idziemy. A on mówi, że i jemu się jedna dziewczynka podoba.
– Bo zawsze smutna.
– A moja Marychna musi być wesoła.
Na moście niceśmy99 już nie mówili. Dopiero później:
– Czy ty się nie gniewasz, że ja wtedy na ojca twojego powiedziałem?
Myślałem, że nie usłyszy, bo akurat samochód ciężarowy jechał. Wojskowy samochód – ciężki. Łańcuchy tak brzdękały. Siedziało na nim trzech żołnierzy, a szofer był w cywilnym. Nie wiem dlaczego. A jeden żołnierz trzymał psa. A pies oparł się łapami o poręcz i głowa mu podskakiwała. Taką miał przestraszoną minę.
No i Mundek usłyszał.
– Nie gniewam się – powiada – tylko ty tak nie mów. Bo przykro. Zdaje mi się, że ojciec może być nie wiem jaki. No i każdy wie, jaki jest. A nieprzyjemnie, jeżeli kto powie.
– Ja ci nie chciałem dokuczyć – mówię. – Tak mi się tylko wymknęło.
– Przecież wiem – mówi Mundek.
No i teraz już jestem przyjacielem z Mundkiem. Pocztówkę mu też przyniosę i pokażę.
Przeprosiliśmy się za tamto, powiedziałem mu sekret, żeby nie myślał, że tylko o nim chcę wszystko wiedzieć. I pewnie poproszę, żeby do mnie do domu przyszedł.
Bo jak śmiesznie dorośli każą przepraszać. Dopiero co zrobiłeś – i zaraz:
„Idź, przeproś!”
Nie bójcie się. Jeśli wiem, że nie mam słuszności, przeproszę, ale później kiedy. Już sobie wybiorę taką chwilę, że będzie można. Bo inaczej wychodzi tylko kłamstwo i fałsz.
A Marychna śmiesznie napisała:
„Kochany Kuzynie.
Jestem w Wilnie i nie chodzę do szkoły. Jechałam całą noc i zaziębiłam się, i miałam gorączkę. Całuję cię 1 000 000 000 razy. Kochająca cię Maria”.
Wstydzę się tę pocztówkę pokazać Mundkowi.
No i kazała pani opisać spacer po parku. Mają być cztery części opowiadania: droga do parku, pobyt w parku, powrót – i zakończenie.
Pochwaliła mnie pani, że dobrze.
Napisałem:
„Wówczas była ładna pogoda i pani zabrała nasz oddział na przechadzkę. Szliśmy przez rozmaite ulice. Po obu stronach ulicy wznoszą się wysokie domy, a w środku był ruch uliczny. Po szynach jadą tramwaje, a nie po szynach taksysy100, dorożki, wozy i temu podobne. Przechodnie się snują, a na rogach stoją milicjanci101.
W parku bawiliśmy się w różne gry. Park zasłany jest śniegiem. Drzewa są nagie, bo nie mają liści. Ich wierzchołki sięgają wysoko. Park nie ma historycznych pamiątek, tylko w lecie rośnie trawa. Krzewy pokryte są soczystymi liśćmi.
A w drodze powrotnej znów szliśmy przez most żelazny. Patrzyliśmy na lód. I szliśmy całą drogę parami.
Wycieczka do parku była bardzo przyjemna, bo słońce świeciło cały czas i w parku bawiliśmy się w różne gry”.
Nieprzyjemne są wypracowania, bo się nigdy prawdy nie pisze, tylko że w szkole kazali.
Marychna się przeziębiła i była chora. I mogła bardzo zachorować, a ja nic nie wiedziałem. I mogła umrzeć, bo dzieci też umierają. Niby się cieszę, że mam pocztówkę, a naprawdę jestem niespokojny.
I po co ona tu przyjechała?
Tylko wiedziałem dawniej, że mam w Wilnie ciotkę, może słyszałem, że ma jakieś dzieci, może nawet mówili, że to dziewczynka – Marychna. Aż nagle ją zobaczyłem.
I po co? Co mnie ona właściwie obchodzi?
Tylko daleka krewna, jakaś kuzynka?
Gdyby nie wuj, nawet bym z nią nie rozmawiał, gdyby się przyszła pożegnać, kiedy byłem w szkole, już bym więcej nie widział.
Może podrzeć pocztówkę i skończyć?
Po co się dręczyć? Po co myśleć? Po co myśleć, czy zdrowa, czy się co złego nie stało?
I tak jej już nie odpiszę, bo nie mam pieniędzy.
I właśnie, że dostałem.
– Masz, łobuzie – powiedział ojciec i dał mi złotówkę. – Kup sobie, co ci potrzebne, albo idź do kina.
A mama:
– Oj, nie dawaj chłopcu pieniędzy, bo się rozpuści.
I jakoś głupio wziąłem, niezdarnie. Tak niespodzianie się stało.
Bo ojciec liczył pieniądze; naliczył coś trzydzieści jeden czy czterdzieści jeden, tylko że jeden złoty za dużo do równego rachunku. Ja akurat stoję. Więc dał. Niespodzianie.
Jak już wziąłem, żal mi się ojca zrobiło. Przecież nie ma za wiele i dzieci dużo kosztują. Zamiast sobie kupić – musi nam – a palto, a buty – jedzenie i szkoła, i wszystko. A ma z tego tylko więcej kłopotu i zmartwień, jeżeli się źle sprawuję.
Kiedy chciałem być dzieckiem, zapomniałem zupełnie, że nie będę na siebie zarabiał, że będę ciężarem.
Nie, dzieci nie darmozjady. Pracą jest szkoła. Prawda, że więcej mamy wakacyj102, ale i nauczyciel także odpoczywa. My ciężej pracujemy niźli nauczyciel. Bo dla nas wszystko i trudne, i nowe.
A nazywa się, że dzieci nic nie robią, darmo chleb jedzą.
Kiedy chciałem być dzieckiem, zapomniałem zupełnie, jak trudno nie mieć własnych pieniędzy, jaka to niewola.
Na przykład mam złą linijkę. Ktoś mi poszczerbił. Zostawiłem całą, przychodzę po pauzie – nie ma. Szukam, aż znalazłem na innej zupełnie ławce. Cóż, kiedy brzegi poodbijane. Już się taką linijką równo nie rysuje: ołówek się zahacza. Bo są i okute żelazem, ale drogie. A nasze, jak na złość, z miękkiego drzewa. Zapomnisz się, uderzysz o ławkę, zaraz się zrobi rowek, wgłębienie.
Ile mamy szkód różnych i strat, a nic nie mówimy. Bo się poskarżysz, pani powie: „Pilnuj”.
Przecie na pauzie nie wolno być w klasie, a zresztą czy można ciągle tylko pilnować?
Teraz mam złotówkę. Już tak widać chciał Pan Bóg.
Kupię dla Marychny pocztówkę. Bączkiewiczowi oddam dziesięć groszy, zakończę z Łatkiem. Kupię linijkę, żeby mieć na zapas. Może sznurowadła? Bo jak mi się podrze, żeby od mamy przykrego słowa nie usłyszeć. Może Mundek czego potrzebuje, więc mu pożyczę.
Byłoby dobrze iść także do kina, ale co? Sam pójdę i przed Mundkiem ukryję? A powiem, że byłem, Mundkowi będzie przykro.
Niby złoty – to dużo. A zaczniesz wyliczać, przekonasz się, że i to nie starczy.
A dorośli myślą, że dzieciak jest lekkomyślny. No, są i między nami, i między dorosłymi. Dlaczego ojciec Mundka wydaje na wódkę? Są tacy, a są znów i tacy. Ojcu ukradnie i pójdzie fundować. Powie, że na zeszyt, wyda na czekoladę. Pożyczy, nie zwróci. Zgubi, bo ma kieszeń dziurawą albo z chustką do nosa wyrzuci. Ale inny wyda tylko, gdy potrzeba. Długo będzie ciułał, po parę groszy, zbierze na prezent dla ojca albo na coś, co drożej kosztuje.
Poszliśmy z Mundkiem szukać ładnej pocztówki. Aniołka już ma, niezapominajki sama mi przysłała. Była jedna, że chłopiec i dziewczynka, ale się wstydzę, bo to znaczy, że ona i ja.
Żeby można wejść do sklepu, byłoby łatwiej. Ale nieprzyjemnie. Patrzą, żeby czego nie zabrać, nie zgnieść, nie zaplamić. Spieszą się, nie lubią, żeby oglądać. Powiedzą:
„No, prędzej!”
I widać, że chcą, żeby iść sobie.
Bo dzieci mają tylko groszaki, więc zarobek z nich mały.
Dorosły też nie od razu za dużo kupuje. Dorosłemu pozwolą przejrzeć wszystkie albumy. Bo jeżeli dziś tylko pocztówkę kupi, to może jutro przyjdzie za więcej. A my co? Grosze i grosze.
Zaraz oddałem Bączkiewiczowi. Dopóki nie miałem pieniędzy, nawet nie miałem śmiałości się pytać.
– Masz dziesięć groszy, coś mi pożyczył na mleko.
– Przecie mówiłem, że ci daruję.
– Nie chcę. Co Łatek robi?
– A co ma robić?
Jakoś nie odpowiada. Może rodzice nie pozwolili, może go wyrzucił?
– Czy jest u ciebie?
– A gdzie ma być, jak go rzuciłeś?
– Nie rzuciłem go wcale, tylko tobie oddałem.
– A jak ja bym nie wziął?
– To może inny?
– A ty myślisz, że zaraz pozwolą brać psa do domu?
Zły jestem, bo taki się robi wyniosły.
Mówię:
– Dlaczego nie mają pozwolić?
– A twoi nie pozwolili.
– Bo się nie pytałem.
Zły jestem, że jemu tak łatwo, a ja dalej samotne życie wiodę. Bo pies jest przyjacielem człowieka.
Wiem, że zazdrość – brzydkie uczucie. Ale czy można nie zazdrościć, jeśli komu się dobrze powiedzie i nawet nie umie ocenić?
I ciekawy jestem, czyby Łatek mnie poznał. Więc tylko ukrywam urazę i mówię:
– A czy będę mógł go kiedy zobaczyć?
– Nnoo, jak przyjdziesz, to ci pokażę.
– A wziąć go do domu na jeden dzień aby?
– Ooo, zaraz chcesz wszystko. Jak mój, to mój. Zresztą czy myślisz, że zechce teraz iść z tobą?
– Skąd wiesz? Może zechce?
– Już do mnie się przyzwyczaił.
– No to go sobie trzymaj.
– Pewnie, że będę.
Odchodzę. Co będę z nim gadał? I tak nie zrozumie.
Bo niby ludzie mówią ze sobą, a każdy inaczej czuje. Dlatego się porozumieć nie mogą.
Już tylko jeden Mundek mi został.
Już z nim ciągle razem.
Rano się spotykamy i razem idziemy do szkoły.
Podczas przerwy razem.
I razem wracamy.
Jeden on tylko mi został.
A może grzech tak myśleć?
Mam przecie ojca, mamę, Irenkę.
Zapomniałem jeszcze, żeśmy na tej pożegnalnej wizycie zdmuchiwali kółeczko ze stołu. Bo leżało takie kółeczko, od zegarka czy czego. I Marychna powiedziała:
– Kto mocniej dmucha?
No i ona w jedną stronę dmuchała, a ja w drugą.
Irence też pozwoliliśmy parę razy.
Szare dni
Już druga czapka zginęła chłopakowi.
Była awantura.
Najwięcej w drugim oddziele103. Giną tam książki i zeszyty.
Miała być rewizja.
Nauczyciele mówią, że wstyd dla całej szkoły.
Każdy mówił, co zginęło, a panie zapisywały.
Mnie tam nic nie zabrali. Miałem kawałek gumy, może ćwierć. Jeszcze by na tydzień wystarczyła. Ale nie wiem: może w szkole, może na ulicy, może w domu mi się zarzuciła. A niektórzy, jak zaczęli dyktować, to jakby w całej szkole byli sami złodzieje. Co kto gdzie zgubił albo dał i zapomniał – wszystko dyktowali; aż pani nie mogła nadążyć. Pewnie który i kłamał. Bo Pancewicz mówi:
– Dlaczego nie powiedziałeś, że zginęło? Może nam szkoła odkupi?
Jeszcze większe złodziejstwo kazać sobie oddawać, jak nic nie zginęło. Niewstydny taki.
No, bo są, którym dużo ginie. Ale też głowy nie mają. Rzuci byle gdzie i nie wie. Pożyczy i nie pamięta. I przez nich mówią, że dzieci nieprzytomne. A najgorzej, że chcą, żeby – wszyscy tacy. Kto nie chce byle komu pożyczyć – zaraz:
Samolub – chciwiec – chytroń.
Często złość bierze, bo co zobaczy, zaraz:
– Daj.
Jeszcze grozi:
– Pamiętaj, pożałujesz! Poczekaj: przypomnę ci już! Przyjdzie koza do woza. Już ty mnie kiedy poprosisz!
My musimy więcej pożyczać niż dorośli. Bo każą mieć, a jak w domu nie dadzą, co robić?
Często rodzice winni, a dziecko cierpi. A najgorzej, kiedy nie wierzą. U dorosłych, jak kto uczciwy, wszyscy mu ufają, a tu najporządniejszy w podejrzeniu.
– Potrzeba mi na karton.
– Znów karton? Przecie niedawno kupiłeś?
Takie pytanie boli. Bo czy zjadłem karton?
Dorosły ma swoje pieniądze i co potrzebne, kupi. Dziecko jak z łaski dostaje. Ma czekać, aż rodzice będą w dobrym humorze, bo przykre słowo powiedzą.
Dziecko powinno mieć stałą pensję miesięczną, żeby wiedziało, co ma, żeby się nauczyło wydawać, żeby mu starczyło. A ty albo nic nie masz, albo od razu za dużo. To uczy hazardu i żebraniny. Bo umyślnie się będzie przymilał, żeby co dostać.
Gubimy, zapominamy – to prawda. Ale oni mają duże kieszenie, szuflady, do których nikt nie podchodzi. Oni powoli chodzą, pomału się ruszają. A mimo to i oni przecie gubią i zapominają.
Jak się starasz, wiesz, pamiętasz – nikt o tym nie mówi, nie widzą naszego starania, nie rozumieją wysiłku. A niech się coś jedno źle uda, zaraz awantura.
W teatrach są woźni i odzież za numerkami wydają. Więc jak ma co zginąć? W szkole każdy sam wiesza, sam bierze. A jeszcze w pośpiechu. No i trzystu uczniów porządnie powiesi, a kilkoro rzuci byle jak. Więc nie mówi się o trzystu porządnych, tylko się dzieci oskarża. I tak wygląda, że gdzie tylko dzieci, tam zawsze, wszędzie i wszystko źle. Że gdyby dorośli, byłoby inaczej.
Na jedną pochwałę tysiąc nagan, na jedno podziękowanie sto urągań i gróźb. Żeby się nie wiem jak starać, nie wiem jak pilnować.
I kiedy widzisz, że ubliżają, poniżają, podejrzewają, szkalują i karcą, więc albo odejdzie ochota się starać, kiedy i tak ich nie zadowolisz, albo nawet na złość:
– A niech sobie krzyczą – no i co mi zrobią?
Starasz się tylko unikać, żeby jak najdalej, jak najmniej z nimi. Chyba że koniecznie potrzeba.
Bo są potrzebni, jeśli coś bardzo boli. Bo jeśli trochę – w oko coś wpadło – lepiej, że kolega pomoże. Bo zaraz triumfują:
„Po co to, po co tamto?”
Jakbym sam nie wiedział.
Albo musimy się na kogo poskarżyć. Bo rzadkie są skarżypyty, a my tylko już w ostateczności. I zawsze ze strachem, że złym słowem odtrącą.
Bo pomyślcie tylko: wasi występni siedzą w kryminałach, a nasi luzem wśród nas sobie chodzą.
Tak, żyjemy obok siebie blisko, ale nie razem.
A niech się dziecko zbliży, bo lubi, zaraz podejrzenie, że lizuch, że ma interes.
I nie wiemy, co wolno i co nam się należy, nie znamy naszych praw ani obowiązków. I tu, i tam samowola.
Chciałem być znowu dzieckiem, pozbyć się szarych dorosłych trosk i smutków, a mam dziecinne, które mocniej bolą.
Niech was nie łudzi nasz śmiech.
Zajrzyjcie do naszych myśli, kiedy spokojnie idziemy i wracamy ze szkoły, kiedy spokojnie siedzimy na lekcji, kiedy rozmawiamy półgłosem lub szeptem, kiedy leżymy wieczorem w łóżku.
Inne troski, ale nie mniejsze, mocniej odczuwane – i większa, wielka tęsknota.
Wy już zahartowani w cierpieniu i rezygnacji, my jeszcze się buntujemy.
Kiedy byłem dorosły, już się tylko wystrzegałem złodzieja. A teraz boli, że kradną.
– Dlaczego jeden drugiemu zabiera? Jakże tak można?
Smutek, że nie może być dobrze.
– No, trudno – mówiłem, kiedy byłem duży.
A teraz nie chcę. Nie chcę, żeby tak było.
I nie ufam, że szkoła poradzi. Bo dorośli niby nas poprawiają, poprawiają – i nic nie wychodzi: jątrzą tylko więcej.
Czapka się nie znalazła. Mają wszyscy zapłacić. Więc trzeba w domu powiedzieć. A w domu na szkołę napadną:
„Złodziejska szkoła”.
Albo:
„Co robią nauczyciele, dlaczego nie pilnują?”
Znów niesprawiedliwie, bo co szkoła winna? Przecież panie nie mogą wszystkiego pilnować.
A najsmutniejsze, że jeden może narobić wszystkim tyle przykrości i niepokoju.
Bo Mundek czeka na mnie, bo palta znaleźć nie mogę. Szukamy:
A woźny zaraz:
– Czego wy tu myszkujecie?
Mówię:
– Nie myszkujemy, tylko mi palto gdzieś przewiesili.
– Czego nie powiesiłeś, tego nie masz – mówi woźny.
– Przecie bez palta nie przyszedłem.
A on:
– Kto was tam wie.
A potem:
– No, znalazłeś? Widzisz: gdzie powiesiłeś, tam wisi.
Ja mówię:
– Pan nie widział, to nie wie.
A on:
– Nie bądź za mądry, bo dostaniesz w ucho.
Ile czasu upłynie, zanim przestaną nie tylko bić dzieci, ale grozić obiciem. Bo teraz wygląda, że tylko niektórzy z łaski nas nie biją.
W drodze Mundek znów mówił o ojcu.
– Ty może myślisz, że mój ojciec jest taki pijak, co robi awantury. W naszej sieni mieszka jeden. Brewerie wyrabia, raz nawet była policja. Jak do domu wróci, bije żonę i dzieci. Słyszy się, jak trzaśnie, a potem pisk. Potem: weźmie, rzuci na ziemię – szkło nie-szkło. I zaczyna dopiero: „To wszystko moje, ja w krwawym pocie zarobiłem; jak zechcę, połamię, zniszczę, spalę”. A dzieci: „Tatusiu – tatusiu”. Gdyby mój ojciec, nie wiem, co bym zrobił. Bo tata ma tylko słabą głowę: wypije kilka kieliszków – i gotów.
– A dlaczego pije?
– Nie wiem. Pewnie się przyzwyczaił. Bo ja ani pić, ani palić nie będę. Po co chlać truciznę? Nawet w ustach pali – przepali krew i żołądek. Ja zacząłem już papierosy. Ale jeden chłopak kazał nabrać dymu i przedmuchać przez chustkę. I na płótnie taka się żółta, śmierdząca plama zrobiła. Żebym był królem albo miał jaką władzę, pozamykałbym wszystkie restauracje, te tam różne knajpy. Jakby nie było, musieliby przestać.
Szliśmy kawałek w milczeniu.
– We krwi są jakieś kulki, w które wchodzi powietrze. Dziwnie jest człowiek zbudowany. Ani jednej maszyny nie ma podobnej. Bo co? Zegarka nie nakręcisz, to stanie. A człowiek dziesięć – sto lat bez nakręcania. W kurierze nawet pisało104, że jeden sto czterdzieści lat.
I zaczęliśmy mówić, jakich znamy staruszków. A potem o weteranach: że pamiętają powstanie105.
– A ty chciałbyś być weteranem?
– Nie – powiedział prędko. – Chciałbym mieć lat piętnaście albo dwadzieścia.
– To może by już twoi rodzice nie żyli – mówię.
Pomyślał – pomyślał – i smutnie powiada:
– A, niech już będzie, jak jest.
Pożegnaliśmy się, rękę podaliśmy i spojrzeli. A dziewczynki się zawsze całują, nawet jak nie bardzo lubią. My, chłopcy, jesteśmy prawdziwsi. A może u nich tylko taki już zwyczaj?
Co dalej?
Ano, nic. Lekcje różne.
A na gimnastyce pan nową zabawę pokazał. Że są dwie partie. Kreskę się robi – granicę. Jedni po tej stronie, drudzy po tamtej. I przeciągają się – i do niewoli. Która strona wygra. Z początku przeszkadzali, bo naumyślnie się poddawali, jeżeli wolał być z tamtymi. Albo go przeciągnęli, a on się wyrwie i kłóci, że wolno. Ale potem już się udało. I było wesoło.
Prosiliśmy, żeby dalej to samo do końca godziny, do dzwonka, ale pan nie. Bo ja wiem dlaczego?
Na mój rozum, wybrać kilka gier, które się podobają – i już je prowadzić. Jeżeli w berka, klipę, kukso, palanta tyle lat grają, a teraz jeszcze futbal106 – dlaczego ma się znudzić? A tu na każdej lekcji co innego. To gniewa, bo się żadnej porządnie nie pozna. No, bo wie się, o co idzie, ale trzeba wiele tygodni grać, żeby poznać gruntownie: wszystkie trudności, wszystkie sposoby uczciwe i oszukańcze.
Dorosłym się zdaje, że dzieci lubią ciągle coś nowego. Tak samo z bajkami.
No, są tacy, co zaczną się krzywić:
– Eee, już znamy, już wiemy.
A jeśli się pytać, zawsze ktoś zacznie się krzywić, że nieciekawe i woli co innego.
A ładną bajkę, ciekawe opowiadanie – możemy wiele razy słuchać. Jak dorośli na to samo pójdą do teatru; a nawet bardziej. Bo dzieci rzadziej, żeby się pochwalić, a chcą poznać dobrze.
Zanadto może szkoła pędzi, jakby kto poganiał.
Przyjemna była zabawa.
A na rachunki107 przyszedł pan inspektor.
Mówią, żeby się zawsze starać, nawet jak nie widzą. Że bez pilnowania powinniśmy się dobrze sprawować. A sami nie zawsze tak robią.
Kiedy przyszedł inspektor, więcej się wszyscy starają. Nawet kierownik, cała szkoła robi się od razu świąteczna. I nie wiadomo, czego się boją, bo inspektor dobry, bardzo przyjemny, zupełnie jak zwyczajny człowiek.
Powiedział, żeby obliczać objętość piórnika. A Drozdowski z tego strachu nie dosłyszał i mówi:
– Piernika.
Myśleliśmy, że się rozgniewa, to i pani będzie na nas zła potem. A on tylko się śmieje.
– O pierniku myślisz, toś pewnie wielki łasuch – powiada.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ale dobrze odpowiadali.
I pani powiedziała, że dobrze. I była przyjemna godzina.
I były imieniny pani. Mróz taki, a myśmy się umówili, żeby klasę choiną przystroić. Ale nie mieliśmy. I chcieliśmy pani laurkę napisać; ale zaczęli się kłócić – i też nic nie wyszło. Bo miało być zbiorowe: że jeden napisze, a wszyscy się podpiszą na dole. Tak dopiero radzić zaczęli, że dadzą po pięć groszy. A kto kupi, a co napisać? I nic. Tylko paru obrazki narysowało i położyliśmy na stoliku. A na tablicy:
„Winszujemy pani”.
Chcieli jeszcze:
„Szczęścia – zdrowia”.
Nawet:
„Ładnego męża”.
Takie tam głupstwa wymyślali, więc nie pozwoliliśmy. I trzeba się było spieszyć, żeby zdążyć przez pauzę.
Pani spojrzała i tylko się uśmiechnęła. Ale przeczuwała widać, bo lekcji nie było, tylko czytanie. Pani przyniosła książeczkę Nasz mały108 i całą godzinę czytała.
Ładne – smutne.
Tylko nieprzyjemnie, jak się przerywa czytanie i od siebie dodaje, objaśnia. Bo każdy chyba rozumie, jeżeli słucha, a jeśli nawet nie zrozumie, więc się sam później domyśli.
Znajdzie się jeden, co lubi zadawać pytania, a inni się gniewają, że przeszkadza. Rzadko chyba, żeby naprawdę chciał wiedzieć, a więcej, żeby się pochwalić, że niby nie wie, że taki sumienny.
Jeśli coś nie bardzo ciekawe, niech tam objaśniają i przerywają – czas prędzej schodzi – ale jeżeli ładne, boimy się, że pani nie zdąży. I jeśli coś mniej rozumiesz, wychodzi nawet bardziej tajemniczo.
Zdążyła pani przeczytać całe opowiadanie, a już przed dzwonkiem podziękowała za powinszowanie.
Wiem dlaczego. Bała się na początku lekcji, że zaczną krzyczeć i już czytać nie będzie można. Boją się nauczyciele każdego święta w klasie, każdej radości, każdego wesołego wybuchu. To przykre, ale tak widać być musi.
No i bawiliśmy się w to i owo – i taka była cała wesołość tygodnia. A smutków – drobnych i większych – wiele. A jedne osobiste, inne przez współczucie.
Bo my, dzieci, wiele mamy cierpień, że kogoś żal, że komuś źle się dzieje.
Nauczyciel podarł prawie nowy zeszyt Hessowi. Niestarannie napisał; nawet nie niestarannie, ale spieszył się, bo mu matka chora109 i dużo miał w domu roboty. Nie chciał lekcji wcale nie odrobić, bał się, że nauczyciel będzie się gniewał. A wyszło jeszcze gorzej. Zły był akurat, więc mówi:
– Uczeń, który się nie wstydzi taką mazaninę nauczycielowi podawać…
I podarł prawie nowy zeszyt.
Hessa nie bardzo lubię. Siedzi gdzie indziej, i mało go widzę, i prawie nie rozmawiam. Dziki jest w zabawie i żartach i musi być bardzo biedny.
Ale zdziwiło mnie, że pierwszy raz płacze. Naprawdę mu łzy płynęły. Potem znów siedział zasępiony.
Patrzę się raz i drugi i na pauzie podchodzę.
Kiedy byłem nauczycielem, dziwiłem się, że jeśli kogoś słusznie czy w pośpiechu ukarzę, zaraz się zbierze gromadka i mówią, i pocieszają. Nawet najgorszy znajduje wśród najlepszych jakby sprzymierzeńców. Przeciw mnie.
Mówię: „Nie bawić się z nim, ręki nie podawać!”
A oni przeciwnie.
Dopiero teraz rozumiem.
Nauczyciel tylko oskarża, więc musi przecie ktoś bronić. Bo się wie, że choć nic nie mówi, mógłby na swoją obronę też coś powiedzieć. U dorosłych nawet największy zbrodniarz ma obrońcę.
Niestarannie napisał w nowym zeszycie. To dziwne. Nawet największy leń i niedbaluch z początku zawsze się stara.
No i co?
Matka mu chora. Jeśli zawsze brzydko pisał, więc teraz tym bardziej. A przecie są110, że choćby najładniej chcieli, nie potrafią ładnie. A jeszcze papier niedobry w tanim zeszycie albo stalówka111 stara, atrament blady, bibuła112 mażąca.
Akurat mam nowy zeszyt, więc dałem. Tak się ucieszył, bo mówi, że teraz nie mógłby wziąć od ojca, bo bieda przez tę chorobę.
On mnie nawet kilka razy zaczepił, ale wiem, że nie będzie już więcej. Możemy żyć z daleka, ale w zmartwieniu trzeba przecie pomóc.
Drugie zmartwienie przez współczucie takie:
Nowa higienistka znalazła u Kruka wesz na koszuli. I dopiero zaczęła docinać. I jemu, i wszystkim. Że chłopcy się nie myją, mają długie pazury i butów nie czyszczą.
(Więc dzieci mają pazury, a dorośli – paznokcie).
Czemu nie powie, że jeden ma wesz, po co wtrąca całą klasę? I po co go zawstydzać, żeby koniecznie płakał? Przecież może się zdarzyć. I nie wiadomo, od kogo przeszła. Przecież nie z samymi czystymi się spotykamy. I razem siedzą, i palto na palcie wisi. I w domu jest sublokator113 – i może być brudny. I małe dzieci ciągle na podwórku.
I zaraz przycinki i wyśmiewanie. Nawet matki nasze wtrąciła, a już do tego zupełnie nie miała prawa.
A lizuchy, żeby się przypodobać, jeszcze basują: różne żarciki kłujące. I śmiech. Ten wstrętny śmiech, że ktoś ma przykrość.
Buty czyścić? No, dobrze: trzeba mieć szczotkę do pasty, pastę i szczotkę do glansu114. A co robić, jak włosy powyłaziły i samo drzewo zostało? I za nieduże pudełko trzeba dwadzieścia groszy zapłacić. Uda się parę razy śliną buty wyczyścić, ale potem gorzej jeszcze – że i pasta niewiele pomoże.
Niby my od siebie zależni!…
A najgorsze, że Mundek ma ciasne buty. Natarł nogę i więcej jeszcze kuleje. Ja mam kłopot z paltem na wyrost, a on jeszcze większy.
W domu boi się powiedzieć, bo zaczną krzyczeć, bo chcieli wziąć o numer większe. A i te były za duże.
– Nie wiem, co się stało. Chyba człowiek nie rośnie ciągle jednakowo. Tamta para zdarła się, a jeszcze były za duże. Wtedy wcale mi noga nie rosła, a teraz przez pół roku takie mi łapy ponarastały, że sam nie wiem, skąd i jak. Wszystko mi ciasne. Wcale się gimnastykować nie mogę, bo się boję, że wszystko popęka, bo trzeszczy. Pan się gniewa, że się nie nachylam, że porządnie rąk nie wyciągam, że źle maszeruję; a nie spojrzy, jak jestem ubrany.
– I co zrobisz? – pytam się.
– Bo ja wiem… Jak już zupełnie nie będę mógł chodzić, w domu sami zauważą. A wtedy co będzie, to będzie. Krzyczeć będą albo nawet zbiją. Przecie nie moja wina, że rosnę. Jakoś się skończy wreszcie z tym rośnięciem.
Potem mówiliśmy, że jak szczeniakowi dawać wódkę, podobno nie rośnie. Może i kucyki są dlatego, że im wódkę dawali. Taki ładny kuc w zeszłym roku obwoził ogłoszenie o cyrku.
– Widziałeś go?
– Co nie miałem widzieć?
– Na Nowym Świecie?
– Nie, na Marszałkowskiej.
Dorośli się dziwią, że kłócimy się między sobą, a niby jesteśmy solidarni. No, tak, są dwa obozy: dorośli i dzieci. A potem banda przeciw bandzie i każdy przeciw każdemu. Jeden Mundek prawdziwy przyjaciel – i też nie wiem, jak długo będzie…
Największe osobiste zmartwienie, że w szkole mi trudno. Zapominam, com umiał, kiedy byłem dorosły. Już teraz nie mogę nie uważać na lekcji, pilnować się muszę i lekcje odrabiać.
Trudno mi odpowiadać. Nie jestem pewien, czy umiem. Boję się, że się nie uda.
Kiedy pan albo pani patrzą na klasę i mają wywoływać, serce inaczej jakoś bić zaczyna. Może nie strach, ale nieprzyjemnie. Jakby śledztwo – że choć nie winien, ale kto wie, jak wyjdzie.
Nie od siebie tylko jestem zależny, a od całej klasy. Inaczej się odpowiada, jeśli klasa wie i rozumie, inaczej, jeśli nie umie i pani się niecierpliwi.
Niech jeden kto głupstwo powie, już po nim trudniej dobrze odpowiedzieć.
Dlatego są dnie, kiedy wszyscy, nawet najgorsi umieją, i są dni feralne, kiedy cała klasa jakby zbaraniała. Chyba że kto nic sobie z niczego nie robi i na własną odpowiedzialność zaczyna. Wtedy znów czuje, że ma chłopców przeciwko sobie, że źle mu życzą, że tylko czekają, żeby i jemu się nie udało.
Już tak jest w powietrzu, jakby mówili:
„Kuś baba, kuś baba”.115
No, trudno: nie wiem, nie rozumiem, nie mogę. Dlaczego muszę rozumieć? Dlatego koniecznie, że nie uważam? Czy dzieciom mniej zdolnym już się nie należy ani trochę miejsca na świecie?
Wywołała mnie pani do tablicy. Miała to być poprawka. A zakotłowało się w głowie. Nic tylko:
„Znów dwóję dostaniesz”.
Inny umie chrząkać albo nadrabia miną, albo zrobi się potulny i godzien litości, albo umie korzystać zaraz, jak mu podpowiedzą. Niby robi sam, a czeka, co pani powie. A może coś się stanie takiego w ostatniej chwili i ocalenie przyniesie?