Kitabı oku: «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej», sayfa 11
Podsunął kapelanowi notatnik pod nos.
– Proszę: feldkurat Matiasz w Brnie zmarł w szpitalu izolacyjnym zeszłego tygodnia. Włosy rwać z rozpaczy! Nie oddał mi tysiąca ośmiuset koron; poszedł z wiatykiem do baraku cholerycznego, do jakiegoś człowieka, który go przecież i tak nic nie obchodził.
– Było to jego obowiązkiem, szanowny panie – rzekł kapelan. – Ja także idę jutro do chorych…
– I także do cholerycznego baraku – wtrącił Szwejk. – Może pan pójść z nami, żeby pan widział, co znaczy poświęcenie.
– Panie kapelanie – rzekł mąż wytrwały – proszę mi wierzyć, że jestem w sytuacji rozpaczliwej. Czyż na to wybuchła wojna, aby zgładziła wszystkich moich dłużników?
– Jak pana wezmą do wojska i wyślą pana w pole – ponownie wtrącił się do rozmowy Szwejk – odprawimy z panem feldkuratem mszę świętą, aby Bóg Niebieski dał, iżby pierwszy granat pana przetrącić raczył.
– Panie feldkuracie, to sprawa poważna – rzekł człowiek wytrwały do kapelana – więc proszę, aby ordynans pański nie wtrącał się do naszej rozmowy. Trzeba koniecznie z tym skończyć.
– Posłusznie proszę pana feldkurata – odezwał się Szwejk – aby mi naprawdę raczył zakazać wtrącania się do rozmowy, bo w przeciwnym razie będę dalej bronił interesów pana feldkurata, jak na porządnego żołnierza przystało. Ten pan ma rację, że chce odejść stąd sam, bo ja też nie lubię awantur i jestem człowiekiem towarzyskim.
– Mój Szwejku, mnie to wszystko zaczyna już nudzić – rzekł feldkurat, jakby nie dostrzegał gościa. – Myślałem, że nas ten człowiek zabawi, że opowie nam jakieś anegdotki, a on chce, żebym wam rozkazał nie wtrącać się do tej sprawy, chociaż mieliście z nim już dwa razy do czynienia. Wieczorem w wigilię dnia tak ważnego, gdy trzeba skupić wszystkie myśli i uczucia wokół Boga, zamęcza mnie jakąś idiotyczną historią o nędznych tysiąc dwieście koron. Odwraca myśl moją od spraw wyższych i chce, abym mu jeszcze raz powiedział, że mu teraz nic nie dam. Nie będę z nim więcej rozmawiał, aby mi nie zepsuł reszty tego świętego wieczoru. Powiedzcie wy mu, Szwejku: „Pan feldkurat nic panu nie da”.
Szwejk wypełnił rozkaz, wrzaskliwie powtórzywszy te słowa nad uchem gościa.
Ale wytrwały gość nie ruszył się z miejsca.
– Zapytajcie, Szwejku – nalegał kapelan – jak długo ten jegomość zamierza rozsiadywać się tutaj.
– Nie ruszę się stąd, dopóki nie otrzymam swej należności – twierdził z uporem wytrwały człowiek.
Kapelan wstał, podszedł do okna i rzekł:
– W takim razie oddaję go wam, Szwejku; róbcie sobie z nim, co się wam podoba.
– Niech no pan idzie – rzekł Szwejk uchwyciwszy niemiłego gościa za ramię. – Do trzech razy sztuka.
I powtórzył swoją sztukę szybko i elegancko, podczas gdy kapelan wybębniał palcami po szybie marsza pogrzebowego.
Wieczór poświęcony rozmyślaniu miał kilka faz. Rozmyślania feldkurata były tak głębokie, że jeszcze o dwunastej godzinie w nocy słychać było w jego mieszkaniu śpiew:
A gdyśmy maszerowali,
Wszystkie dziewczęta płakały…
Dobry wojak Szwejk śpiewał także.
*
Na ostatnie namaszczenie czekali w szpitalu dwaj ranni: pewien stary major i pewien prokurent banku, oficer rezerwy. Obaj byli zranieni w brzuch podczas walk w Karpatach i leżeli koło siebie. Oficer rezerwy uważał za swoją powinność przyjąć ostatnie sakramenty dlatego głównie, że i jego przełożony zażądał ostatniego namaszczenia. Przeciwne postępowanie uważałby sam za naruszenie subordynacji. Pobożny major miał nadzieję, że może poprawi mu się po tym zdrowie. Ale w nocy obaj zmarli i gdy nazajutrz feldkurat ze Szwejkiem przybyli do szpitala, nieboszczycy leżeli przykryci prześcieradłami, z twarzami sczerniałymi, jak wszyscy ci, co umierają skutkiem uduszenia.
– Taki szacunek wzbudzaliśmy po drodze, panie kapelanie, a oni nam wszystko popsuli – dąsał się Szwejk, gdy w kancelarii powiedziano im, że ranni oficerowie już ich nie potrzebują.
Szwejk miał rację – istotnie wzbudzali po drodze powszechny szacunek. Jechali dorożką, Szwejk dzwonił, a feldkurat trzymał w ręku zawiniętą w serwetkę buteleczkę z olejem, którą błogosławił z niezwykłą powagą przechodniów zdejmujących przed nim czapki.
Za dorożką biegło kilka niewinnych pacholąt; jedno z nich przysiadło się na resorach, a inne wrzeszczały unisono:
– Batem go, batem!
Szwejk dzwonił, dorożkarz chlastał biczem do tyłu. Na ulicy Vodiczkowej jakaś dozorczyni domu, członkini kongregacji mariańskiej, kłusem dogoniła dorożkę i kazała się pobłogosławić. Przeżegnała się, splunęła i powiedziała:
– Jadą z tym Panem Bogiem jak wszyscy diabli. Można dostać suchot – i zadyszana zawróciła do domu.
Najbardziej irytował dzwonek szkapinę dorożkarską, której musiał widać coś przypominać, bo stale oglądała się za siebie i próbowała zatańczyć na jezdni.
Na tym więc polegał ów wielki szacunek, o którym mówił Szwejk.
Tymczasem kapelan poszedł do kancelarii, aby wystawić rachunek za ostatnie namaszczenie. Sierżantowi rachuby wyliczył dokładnie, że władze wojskowe winny mu sto i pięćdziesiąt koron za oleje święte i za przejazd.
Potem powstał spór między komendantem szpitala a feldkuratem, przy czym ten ostatni uderzył kilka razy pięścią w stół i zawołał:
– Niech pan nie myśli, panie kapitanie, że ostatnie namaszczenie może być za darmo. Gdy oficer dragonów zostaje odkomenderowany do stadniny, żeby kupić konie, to też dostaje diety. Jest mi bardzo przykro, że ci dwaj chorzy nie doczekali się ostatniego namaszczenia. Kosztowałoby to pięćdziesiąt koron drożej.
Szwejk czekał tymczasem na dole na odwachu, trzymając buteleczkę z olejem, która wśród żołnierzy budziła duże zainteresowanie.
Ktoś mówił, że tym olejem można by doskonale czyścić karabiny i bagnety.
Jakiś zacny żołnierzyk pochodzący z wyżyny czeskomorawskiej, który wierzył jeszcze w Boga, prosił, aby o rzeczach świętych odzywano się delikatnie, aby nie debatowano nad świętymi sakramentami.
– Cała nadzieja w Bogu – mówił.
Stary rezerwista spojrzał na żółtodzioba i rzekł:
– Ładna nadzieja, że szrapnel urwie ci głowę. Wodzą nas za nos. Pewnego razu przyjechał do nas jakiś poseł klerykalny i gadał o pokoju bożym, który unosi się nad ziemią; dowodził, że Bóg nie chce wojny i że trzeba, abyśmy żyli w pokoju i kochali się jak bracia. A teraz patrzcie. Jak tylko wybuchła wojna, we wszystkich kościołach modlą się o zwycięstwo, a o Bogu mówi się jak o jakim szefie sztabu generalnego, który wojną kieruje. Z tego szpitala wojskowego wywieźli co niemiara nieboszczyków i pełne wozy urżniętych rąk i nóg.
– A żołnierzy chowają bez ubrania – rzekł inny żołnierz – bo w mundury nieboszczyków ubierają ludzi żywych, i tak w kółko.
– Dopóki nie zwyciężymy – zauważył Szwejk.
– Takiej fujarze zachciewa się zwycięstwa – odezwał się z kąta kapral. – Na front was zapędzić, do okopów, i pognać was na bagnety, na druty kolczaste, na miny i wilcze doły, i o nic nie pytać. Wylegiwać się na tyłach to każdy potrafi, ale zginąć nie chce się nikomu.
– Ja też myślę, że musi to być bardzo pięknie dać się przebić bagnetem – rzekł Szwejk. – Kula w brzuchu też niebrzydka rzecz, ale jeszcze ładniejsza sprawa, gdy człeka przetrąci granat; człek dziwuje się wtedy, że nogi i brzuch oddaliły się poniekąd od niego i wydaje mu się to tak zabawne, że już z tego samego umiera, i to dużo wcześniej, nim mu to ktoś zdoła wytłumaczyć.
Młodziutki żołnierz westchnął serdecznie. Sam żałował swego młodego życia; żałował, że urodził się w takim głupim stuleciu – chyba po to, żeby zostać zarżniętym jak wół w jatce. I na co to wszystko?
Pewien żołnierz, nauczyciel z zawodu, rzekł, jakby czytał w jego myślach:
– Niektórzy uczeni objaśniają wojnę pojawieniem się plam na słońcu. Jak tylko pokaże się taka plama, dzieje się zawsze coś okropnego. Zdobycie Kartaginy…
– Zostaw pan sobie swoją uczoność – przerwał mu kapral – i idź pan zamieść izbę, bo dzisiaj kolej na pana. A nam diabli do jakichś tam bałwańskich plam na słońcu. Choćby ich tam było te dwadzieścia, to i tak za nie nic nie dostanę.
– Ale te plamy na słońcu mają jednak wielkie znaczenie – wtrącił się do rozmowy Szwejk. – Razu jednego pokazała się taka jedna plama i jeszcze tego samego dnia zostałem obity „U Banzetów” w Nuslach. Od tego czasu, gdy się gdzie wybierałem, zawsze zaglądałem do gazet, czy nie pokazała się jaka plama. A jeśli się pokazała, to adiu Fruziu, nigdzie nie chodziłem i przesiedziałem plamę w domu. Jak wtedy wulkan Mont-Pelle zgładził całą wyspę Martynikę, to jeden profesor pisał w gazecie „Narodni Politika”, że już od dawna ostrzegał swoich czytelników przed wielką plamą na słońcu. A ta „Narodni Politika” nie trafiła na wyspę i biedni ludzie grubo przez to ucierpieli.
Tymczasem kapelan spotkał się na górze w kancelarii szpitala z jedną damą ze Stowarzyszenia Szlachcianek Religijnego Wychowania Żołnierzy, ze starą, wstrętną megierą, już od samego rana chodzącą po szpitalu i wszędzie rozdającą obrazki świętych, które ranni i chorzy żołnierze wyrzucali do spluwaczek.
Łażąc tak po szpitalu denerwowała wszystkich swoim głupim gadulstwem i napominaniem, żeby szczerze żałowali za grzechy i prawdziwie się poprawili, iżby po śmierci Bóg Niebieski dał im wiekuiste zbawienie.
Była blada, gdy rozmawiała z feldkuratem, i wzdychała, jaka ta wojna straszna, bo zamiast uszlachetniać ludzi, robi z nich zwierzęta. Na przykład na dole ranni żołnierze wywalali na nią języki i powiedzieli jej, że jest pokraką i kozą niebiańską.
– Das ist wirklich schrecklich, Herr Feldkurat, das Volk ist verdorben.
I rozgadała się o tym, jak sobie wyobraża religijne wychowanie żołnierza. Albowiem tylko wtedy walczy żołnierz dzielnie za swego najjaśniejszego pana, gdy wierzy w Boga i ma uczucia religijne, bo nie boi się śmierci, wiedząc, iż czeka na niego raj.
Gadatliwa megiera wygłosiła jeszcze kilka podobnych komunałów, a widać po niej było, że jest zdecydowana nie wypuścić kapelana ze swoich pazurów; on jednak odczepił się bardzo nieelegancko.
– Jedziemy do domu, Szwejku! – zawołał zwracając się w stronę odwachu.
W drodze powrotnej nie zwracali już na siebie niczyjej uwagi.
– Niech na przyszłość posyłają do szpitala, kogo chcą – rzekł kapelan. – Do czego to podobne, ażeby człowiek targował się z nimi o pieniądze za każdą duszę, którą chce zbawić. Same buchaltery i rachmistrze! Hołota!
Widząc w ręku Szwejka buteleczkę z „poświęcanym” olejem, nachmurzył się i powiedział:
– Najlepiej zrobimy, Szwejku, jeśli tym olejem nasmarujecie mnie i sobie buty.
– Spróbuję także naoliwić zamek – dodał Szwejk. – Ogromnie skrzypi, gdy ksiądz kapelan wraca nocą do domu.
Tak skończyło się ostatnie namaszczenie, do którego w ogóle nie doszło.
XIV. Szwejk zostaje pucybutem porucznika Lukasza
1
Szczęście Szwejka było nietrwałe. Nieubłagany los przerwał przyjaźń, jaka istniała między nim a feldkuratem. Aczkolwiek kapelan przedstawiał się dotychczas jako postać na ogół sympatyczna, to jednak po tym, czego dopuścił się obecnie, tracimy dla niego wszelką sympatię.
Feldkurat sprzedał Szwejka porucznikowi Lukaszowi, a raczej przegrał go w karty. Tak samo dawnymi czasy sprzedawano w Rosji chłopów pańszczyźnianych. Rzecz stała się zgoła nieoczekiwanie. U porucznika Lukasza zebrało się doborowe towarzystwo i grało w oko.
Kapelan przegrał wszystko, co miał, i wreszcie rzekł:
– Ile pożyczycie mi na mego pucybuta? Ogromny idiota, ale interesująca postać. Coś non plus ultra. Jeszcze nikt i nigdy nie miał takiego służącego.
– Pożyczę ci sto koron – zaproponował porucznik Lukasz. – Jeśli nie oddasz do trzeciego dnia, to mi ten rarytas przyślesz. Mój pucybut to wstrętny człowiek. Ciągle wzdycha, pisze listy do domu i kradnie, co mu w rękę wpadnie. Biłem go nawet; na nic się nie zdało. Wybiłem mu parę przednich zębów, ale chłop się nie poprawił.
– Zgoda – rzekł lekkomyślny feldkurat. – Pojutrze sto koron albo Szwejk.
Przegrał i tych sto koron i smutny wracał do domu. Wiedział z całą pewnością i nie oddawał się żadnym złudzeniom, że do pojutrza nie zdobędzie tych stu koron i że właściwie sprzedał Szwejka nikczemnie i podle.
„Powinienem był zażądać dwieście koron” – gniewał się na siebie, a przesiadając się z jednego tramwaju do drugiego, aby za chwilę dotrzeć do domu, stał się nagle tkliwy i sentymentalny.
„Nieładnie to z mojej strony – pomyślał dzwoniąc do drzwi swego mieszkania. – Jak ja teraz spojrzę w jego idiotyczne, poczciwe oczy”.
– Kochany Szwejku – rzekł znalazłszy się w domu. – Stała się rzecz niezwykła. Prześladował mnie pech w kartach. Zaryzykowałem, bo miałem pod ręką asa, a potem dostałem dziesiątkę, a bankier, chociaż miał waleta, dociągnął także do dwudziestu jeden. Ryzykowałem parę razy na asa albo na dziesiątkę i zawsze miałem tyle, co i bankier. Przegrałem wszystkie pieniądze.
Chwilę milczał.
– W końcu przegrałem i was. Zastawiłem was za sto koron i jeśli nie oddam ich pojutrze, to już nie będziecie mój, ale pana porucznika Lukasza. Bardzo mi przykro. Naprawdę.
– Sto koron jeszcze mam – rzekł Szwejk – mogę panu feldkuratowi pożyczyć.
– Dawajcie! – ożywił się feldkurat. – Natychmiast zaniosę je Lukaszowi. Prawdę mówię, że nie chciałbym się z wami rozstać.
Lukasz był bardzo zdziwiony, gdy znowu zobaczył kapelana.
– Idę ci oddać dług – rzekł kapelan rozglądając się zwycięsko dokoła. – Dajcie i mnie kartę.
– Va banque – zawołał, gdy kolej przyszła na niego. – O jedno oczko przewóz. Przegrałem.
Jeszcze raz va banque na ciemno – odezwał się przy drugiej kolejce.
– Dwadzieścia bierze – wołał bankier.
– Mam akurat dziewiętnaście – cicho bąknął kapelan składając na stole ostatnie czterdzieści koron z setki, którą pożyczył mu Szwejk, aby się wykupić z niewoli.
Wracając do domu wiedział feldkurat z całą pewnością, że to już koniec, że Szwejka nic już ocalić nie może i że sądzone mu służyć u porucznika Lukasza. Gdy Szwejk otworzył drzwi, kapelan rzekł:
– Wszystko na próżno, Szwejku. Trudno walczyć z przeznaczeniem. Przegrałem was i te wasze sto koron. Robiłem wszystko, co było w mojej mocy, ale los jest mocniejszy ode mnie. Rzucił was w szpony porucznika Lukasza; nastanie czas, że będziemy musieli rozstać się.
– A dużo było w banku? – zapytał Szwejk spokojnie. – Czy puszczał się pan feldkurat na ciemno? Gdy karta nie idzie, nic się nie da zrobić, ale czasem bywa też niedobrze, gdy się karta pcha bezwstydnie. Na Zderazie mieszkał niejaki Vejvoda, blacharz, który grywał w mariasza w pewnym szynku za „Stuletnią Kawiarnią”. Raz go diabeł skusił i mój blacharz powiada: „Zagrajmy sobie w oczko o piątaka”. Grali więc taniutko, a on miał bank. Wszyscy się przyłączyli i bank urósł do dziesięciu koron. Stary Vejvoda chciał, żeby i inni grali, więc robił, co mógł, żeby przegrać, ale mu się to nie udawało, a w banku była już setka. Spośród graczy nikt nie miał tyle pieniędzy przy sobie, żeby móc zagrać va banque, a na Vejvodę biły już siódme poty. Było tak cicho, że słychać było tylko szelest kart i głos Vejvody, który od czasu do czasu przywoływał małą kiepską blotkę, żeby przegrać. Stawiali po pięć koron i wpadali jeden po drugim. Jeden majster kominiarski rozzłościł się, poszedł do domu po pieniądze i zagrał va banque, gdy w banku było już półtorej setki. Vejvoda chciał się tego pozbyć i jak potem mówił, chciał ciągnąć choćby do trzydziestu, żeby mieć przewóz, ale dostał dwa asy. Udawał, że nic nie ma, i rozmyślnie wołał: „Szesnaście bierze”. A ten majster kominiarski miał wszystkiego piętnaście. Czy to nie pech? Stary Vejvoda był blady i zgnębiony, bo dokoła już sobie szeptali i urągali, że robi machlojki, ktoś nawet powiedział, że już go raz zbili za oszustwa w grze, chociaż był to najzacniejszy gracz. Dokładali więc dalej, aż było w banku pięćset koron. Szynkarz nie wytrzymał. Miał akurat przyszykowane pieniądze dla browaru za piwo, wziął je do ręki, przysiadł się, postawił dwa razy po dwie setki, a potem zamknął oczy, zakręcił krzesłem na szczęście i oświadczył, że bije wszystko va banque.
„Ale, powiada, gramy w otwarte karty”. Stary Vejvoda byłby nie wiem co dał za to, żeby przegrać. Wszyscy się dziwili, gdy wyrzucił kartę i pokazała się siódemka, a on ją zatrzymał. Szynkarz śmiał się pod wąsem, bo miał dwadzieścia jeden. Vejvoda dostał drugą siódemkę, zatrzymał ją, a szynkarz powiada na to złośliwie: „Teraz będzie as albo dziesiątka. Głowę daję, panie Vejvodo, że będzie przewóz”. Zapanowała wielka cisza. Vejvoda wyrzuca trzecią kartę: siódemka. Szynkarz zrobił się blady jak kreda, bo to były jego ostatnie pieniądze, poszedł do kuchni, a po chwili przyleciał chłopak, który w gospodzie terminował, i woła, żebyśmy poszli pana gospodarza oderżnąć, bo się powiesił na okiennym haku. Oderżnęliśmy go, ocucili i grało się dalej. Nikt już nie miał pieniędzy, bo wszystko było w banku Vejvody, który wołał stale o jakąś małą kiepską blotkę, żeby przegrać, ale w żaden sposób nie mógł zrobić machlojki, bo grał w otwarte karty. Wszyscy zgłupieli wobec takiego wielkiego szczęścia, a ponieważ nie mieli pieniędzy, więc dawali rewersy. Po paru godzinach przed starym Vejvodą leżały tysiące, setki tysięcy, miliony. Majster kominiarski był już bankowi winien przeszło półtora miliona, węglarz ze Zderaza około miliona, stróż ze „Stuletniej Kawiarni” osiemset tysięcy, jeden medyk ponad dwa miliony. A w miseczce z pieniędzmi dla szynkarza leżało już samych rewersów na trzysta tysięcy. Jednym słowem, ogromne pieniądze. Stary Vejvoda próbował i tak, i siak. Ciągle wychodził niby za potrzebą i za każdym razem oddawał bank komu innemu, żeby grał za niego, a gdy wracał, mówili mu, że wygrał, że miał oko. Posłali po nowe karty, ale i to się na nic nie zdało. Gdy Vejvoda stanął na piętnastu, to partner miał wtedy pewno czternaście. Wszyscy spoglądali na starego blacharza z wielką wściekłością, a najgłośniej urągał pewien brukarz, który miał w banku jakichś marnych osiem koron. Oświadczył otwarcie, że tacy ludzie jak Vejvoda nie powinni chodzić po świecie, że należałoby go skopać, wyrzucić za drzwi i utopić jak szczenię. Rozpacz starego Vejvody trudno sobie wyobrazić. Wreszcie wpadł na dobry koncept. „Ja muszę wyjść, powiada do kominiarza, niech pan gra za mnie, panie majstrze”. Wyleciał bez kapelusza prosto w ulicę Myslika po policję. Spotkał patrol i powiedział, że w tej gospodzie grają na pieniądze. Policjanci kazali mu iść naprzód i powiedzieli, że zaraz przyjdą za nim. Wrócił więc między graczy i dowiedział się, że tymczasem medyk przegrał przeszło dwa miliony, a stróż przeszło trzy. A w miseczce z pieniędzmi dla szynkarza przybyło rewersów na pół miliona. Po chwili do szynku weszli policjanci. Brukarz krzyknął: „Uciekajcie, sąsiedzi!” Ale nie zdało się to na nic. Bank został skonfiskowany, wszystkich zabrano do komisariatu. Ponieważ węglarz ze Zderaza sprzeciwił się, więc zawieźli go w plecionce. W banku rewersów na przeszło pół miliarda, a w gotówce tysiąc pięćset.
„Takiego hazardu jeszcze, jak żyję, nie widziałem – rzekł inspektor policji widząc rewersy na takie zawrotne sumy. – Przecież to gorsze od Monte Carlo”.
W areszcie zostali do rana wszyscy z wyjątkiem Vejvody, który za doniesienie został uwolniony i miał przyrzeczoną trzecią część skonfiskowanego banku, czyli przeszło sto sześćdziesiąt milionów, ale biedak w nocy zwariował i od samego rana chodził po Pradze i na tuziny zamawiał kasy ogniotrwałe. To się nazywa szczęście w kartach.
Potem zabrał się Szwejk do gotowania grogu; skończyło się na tym, że kapelan, którego z trudem udało się Szwejkowi zaciągnąć późną nocą do łóżka, rozpłakał się rzewnymi łzami i łkał:
– Sprzedałem cię, kolego, haniebnie cię sprzedałem. Przeklinaj mnie, bij, nic nie powiem. Rzuciłem cię na pastwę losu. W oczy ci spojrzeć nie mogę. Drap mnie, gryź, zgładź! Nie zasługuję na nic lepszego. Wiesz, co ja jestem?
I zanurzając zapłakaną twarz w poduszkę, rzekł cichym, delikatnym, miękkim głosem:
– Jestem łotr bez charakteru.
I zaraz zasnął snem sprawiedliwego.
Nazajutrz kapelan unikał spojrzenia Szwejka, wyszedł z domu bardzo wcześnie i powrócił dopiero w nocy z jakimś grubym piechurem.
– Pokażcie mu, Szwejku – mówił unikając jego spojrzenia – gdzie co leży, i powiedzcie mu, jak się gotuje grog. Rano zameldujecie się u porucznika Lukasza.
Szwejk i nowy sługa kapelana spędzili noc bardzo przyjemnie na gotowaniu grogu. Nad ranem gruby piechur ledwo trzymał się na nogach i nucił sobie pod nosem dziwaczną mieszaninę różnych piosenek ludowych: „Czemuś oczki zapłakała, szynkareczko, szafareczko, cztery lata pije Kuba, hej, gwiazdeczko, coś błyszczała, stoi ułan na pikiecie, uciekła mi przepióreczka…”
– Będzie ci, bratku, dobrze na świecie – rzekł Szwejk do niego. – Przy takich zdolnościach utrzymasz się u feldkurata długo.
Takim sposobem stało się, że tegoż samego przedpołudnia porucznik Lukasz po raz pierwszy ujrzał poczciwą i szczerą twarz dobrego wojaka Szwejka, który mu się meldował:
– Posłusznie melduję panie oberlejtnant, że jestem ten Szwejk, co go pan feldkurat przegrał w karty.