Kitabı oku: «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej», sayfa 17
II. Budziejowicka anabasis Szwejka
Starożytny wojownik Ksenofont przewędrował bez mapy całą Azję Mniejszą i Bóg go raczy wiedzieć, gdzie nie był. Starzy Gotowie odbywali bardzo dalekie wyprawy także bez wiadomości topograficznych. Maszerować wciąż naprzód, to się nazywa anabasis. Jest to przedzieranie się przez nieznane krainy, wymykanie się czyhającym dokoła nieprzyjaciołom, którzy czekają tylko na to, żeby przy pierwszej nadarzającej się sposobności skręcić ci kark. Gdy ktoś ma taką dobrą głowę, jak na przykład Ksenofont lub wszystkie te zbójeckie plemiona, które przywędrowały do Europy Bóg wie z jakich stron i okolic Kaspijskiego czy też Azowskiego Morza, to maszerując może dokonywać istnych cudów.
Rzymskie legiony Cezara zawędrowały bez mapy aż gdzieś tam na północ, nad Morze Gallijskie, a następnie postanowiły wracać do domu innymi drogami, żeby użyć świata jak się patrzy. I też trafiły do Rzymu. Widać od tamtych czasów mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
Tak samo wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic, o czym głęboko był przekonany dobry wojak Szwejk, gdy zamiast okolic budziejowickich ujrzał przed sobą Milevsko.
Szedł wszakże bez odchyleń dalej, bowiem żadnemu dobremu żołnierzowi nie może Milevsko zagrodzić drogi tak dalece, aby się wreszcie nie dostał do Budziejowic.
Tak więc znalazł się Szwejk na zachodzie Milevska w Kvietovie, a ponieważ prześpiewał tymczasem wszystkie znane mu pieśni żołnierskie o maszerowaniu, więc przed Kvietovem zmuszony już był zacząć je od nowa:
A gdyśmy maszerowali,
Wszystkie dziewczęta płakały…
Jakaś stara babunia powracająca z kościoła spotkała Szwejka na drodze z Kvietova do Vraża, biegnącej niezmiennie właśnie w kierunku zachodnim, i rozpoczęła z nim rozmowę pozdrowieniem chrześcijańskim:
– Dobre południe, żołnierzyku! Dokąd też Bóg prowadzi?
– Ano idę, mateczko, do Budziejowic, do pułku – odpowiedział Szwejk. – Niby na wojnę.
– Jak tak, to, mój chłopcze, kiepsko idziesz – zawołała babunia z przerażeniem. – Tędy, przez Vraż, nigdy się do Budziejowic nie dostaniecie; gdybyście szli ciągle prosto, to wyjdziecie na Klatov.
– Ja znowuż myślę – rzekł Szwejk z determinacją – że i z Klatova dostanie się człek do Budziejowic. Spacer juścić galanty, gdy człowiekowi pilno do swego pułku, i jeszcze do tego wszystkiego bać się trzeba, żeby za swoją dobrą wolę nie spotkała go jakaś przykrość, gdyby się nie znalazł w czas na miejscu.
– U nas był też taki jeden figlarz. Miał pojechać do Pilzna do landwery, niejaki Toniczek od Maszków – westchnęła babunia – mojej siostrzenicy krewniak, i odjechał. A jak tydzień minął, to go już szukali żandarmi, że niby nie przyjechał do swego pułku. A jak minął drugi tydzień, to przyszedł w cywilu do domu, że, powiada, puszczony na urlop. Poszedł sołtys do żandarmów, a ci żandarmi zabrali go z tego urlopu. Pisał już z frontu, że jest ranny i że już jest bez nogi.
Babunia zapatrzyła się na Szwejka ze współczuciem.
– Tam, w tym lasku, mój chłopcze, poczekajcie na mnie. Ja przyniosę trochę kartoflanki, to się rozgrzejecie. Chałupę naszą widać stąd dobrze, zaraz za tym laskiem, trochę na prawo. Przez tę naszą wieś, niby Vraż, nie trzeba chodzić, bo tam żandarmy jak żbiki. Pójdziecie potem z tego lasku na Malczin, ominiecie Cziżovą, ale koniecznie, bo żandarmy tam hycle i łapią desenterów. Trzeba iść prosto przez las na Siedlec koło Horażdiovic. Tam jest bardzo porządny żandarm i każdego przez wieś przepuści. Macie przy sobie jakie papiery?
– Nie mam, matuchno.
– To lepiej i tam nie chodzić i ruszyć od razu na Radomyśl, ale tak wymiarkować, żeby nadejść pod wieczór, jak wszyscy żandarmi siedzą w karczmie. Na ulicy Dolnej za Floriankiem znajdziecie tam taki domek niebiesko malowany, to trzeba się zapytać o gospodarza Melicharka. To mój brat. Że mu niby posyłam ukłony, to on wam pokaże, którędy idzie się do Budziejowic.
W lasku czekał Szwejk na babunię przeszło pół godziny, a gdy się rozgrzał kartoflanką, przyniesioną mu przez poczciwą starowinę w garnku otulonym poduszką, żeby nie ostygła, babunia wyjęła spod chustki kawał chleba i słoniny, wsadziła Szwejkowi jedno i drugie do kieszeni, zrobiła mu krzyżyk na czole i rzekła, że na wojnie ma dwóch wnuków.
Następnie jeszcze raz powtórzyła mu z naciskiem, którędy trzeba iść, co trzeba ominąć. Wreszcie z kieszeni sukienki wyjęła koronę, żeby sobie Szwejk kupił w Malczinie trochę wódki na drogę, bo do Radomyśla jest długa mila.
Od Cziżovej szedł Szwejk według rady babuni na Radomyśl w kierunku wschodnim, myśląc, że przecie do Budziejowic musi człowiek dotrzeć z każdej strony świata, z takiej czy innej.
Z Malczina szedł z nim stary muzykant grywający na harmonii. Szwejk poznajomił się z nim w szynku malczińskim, gdy sobie kupował wódkę na tę długą milę do Radomyśla.
Muzykant uważał Szwejka za dezertera i radził mu, żeby z nim poszedł do Horażdiovic, bo tam ma córkę zamężną, której mąż też jest dezerterem. Muzykant podpił sobie w Malczinie niezgorzej.
– Już dwa miesiące chowa córka swego męża w chlewie – mówił Szwejkowi. – Ciebie też schowa i przesiedzicie tam sobie aż do końca wojny. We dwójkę nie będzie wam się przykrzyło.
Gdy Szwejk grzecznie odrzucił tę propozycję, muzykant bardzo się rozzłościł i ruszył w lewo przez pole grożąc Szwejkowi, że idzie do Cziżovej do żandarmów oskarżyć go.
W Radomyślu na ulicy Dolnej znalazł Szwejk pod wieczór domek gospodarza Melicharka za Floriankiem. Gdy mu przekazał ukłony od siostry, wcale to gospodarza nie wzruszyło.
Ciągle domagał się od Szwejka papierów. Był to jakiś starodawny człowiek, bo mówił ciągle o rozbójnikach, rzezimieszkach i złodziejach, których jakoby siła się włóczy po krainie piseckiej.
– Ucieknie taki z wojny, służyć mu się tam nie chce, włóczy się po całej okolicy i gdzie się da, to kradnie – mówił z naciskiem, spoglądając Szwejkowi w oczy. – A każdy z nich wygląda jak niewiniątko.
Tak to, tak, o prawdę gniewają się ludzie najbardziej – dodał, gdy Szwejk powstał z ławy. – Gdyby taki człowiek miał czyste sumienie, to będzie siedział spokojnie i pokaże papiery. Ale jak papierów nie ma…
– No, to dobranoc, dziadziu.
– A dobranoc i z Bogiem. Innym razem trzeba sobie poszukać głupszego.
Gdy Szwejk wyszedł z izby, dziadek mruczał jeszcze dość długo:
– Idzie, powiada, do Budziejowic, do swego pułku. Z Taboru. I idzie huncwot naprzód do Horażdiovic, a potem dopiero na Pisek. Przecież to jest podróż dokoła świata.
Szwejk maszerował znów niemal całą noc i dopiero koło Putimia znalazł w polu stóg. Rozgrzebał nieco słomę i z bliska usłyszał głos:
– Z którego pułku? Gdzie idziesz?
– Z 91. Do Budziejowic.
– Gdzie cię tam diabli niosą!
– Ja tam mam swojego oberlejtnanta.
Słychać było, że śmieje się nie jeden głos, ale głosy trzy. Gdy śmiech przycichł, Szwejk zapytał, z jakiego pułku są oni. Dowiedział się, że dwaj są z 35, a jeden z artylerii, też z Budziejowic.
Ci z 35 uciekli przed miesiącem, gdy się formowała kompania marszowa, artylerzysta zaś wędruje od samej mobilizacji. Pochodzi z Putimia, a stóg należy do niego. Noce spędza zawsze w stogu. Kolegów znalazł wczoraj w lesie, więc ich zabrał do siebie do stogu.
Wszyscy mieli nadzieję, że wojna musi się skończyć za miesiąc, za dwa. Zdawało im się, że Rosjanie już są za Budapesztem i na Morawach. Tak sobie w Putimiu wszyscy opowiadali. Nad ranem, przed świtem, matka dragona przynosi śniadanie. Ci z 35 pójdą do Strakonic, ponieważ jeden z nich ma tam ciotkę, a ta znowu ma w górach za Suszicą jakiegoś znajomego właściciela tartaku. W tym tartaku będą dobrze ukryci.
– A ty, z 91, jeśli chcesz, to możesz iść z nami – zapraszali Szwejka. – Sraj na oberlejtnanta.
– To nie tak łatwo – odpowiedział Szwejk i zakopał się głęboko w stogu.
Gdy się rano przebudził, nikogo już nie było. Któryś z nich, widać dragon, położył mu u nóg kawał chleba na drogę.
Szwejk szedł przez las i koło Sztiekna spotkał się z włóczęgą, starym wygą, który łykiem gorzałki przywitał się ze Szwejkiem jak ze starym kamratem.
– W takich szmatach nie łaź, bracie – pouczał Szwejka. – Taki mundur wojskowy to się dzisiaj nic a nic nie opłaca. Teraz wszędzie pełno żandarmów, a żebrać w takich gałganach też niewygodnie. Na nas żandarmi już dzisiaj nie zwracają takiej uwagi jak dawniej. Teraz szukają tylko was. Tylko was szukają – powtórzył z takim przekonaniem, że Szwejk postanowił nic mu raczej nie mówić o 91 pułku. Niech go sobie uważa, za kogo chce. Po co psuć złudzenia zacnemu staremu włóczędze?
– A gdzie idziesz? – zapytał włóczęga po chwili, gdy obaj zapalili fajki i nie śpiesząc się okrążali wioskę.
– Do Budziejowic.
– Jezus Maria, Józefie święty! – przestraszył się włóczęga. – Tam cię, bratku, capną za minutę. Ani się ogrzejesz! Cywilne szmaty musisz zdobyć, musisz łazić cały obszarpany i zrobić z siebie pokrakę. Ale nie martw się – mówił dalej. – Teraz pójdziemy na Strakonice, Volin, Dub i sam diabeł musiałby się w to wdać, żeby nam się nie udało zbębnić dla ciebie jakich łachów cywilnych. Koło Strakonic jest jeszcze sporo takich poczciwych bałwanów, co to na noc nie zamykają domu, a we dnie w ogóle wszystko otwarte. Teraz w zimie idzie sobie sąsiad do sąsiada na pogawędkę, więc o łach nie trudno. Czego tobie potrzeba? Buty masz, więc tylko tak coś na plecy. Ten wojskowy płaszcz stary?
– Stary.
– To go sobie zostawisz. Po wsiach noszą takie płaszcze. Potrzebujesz spodnie i kapotę. Jak tylko zbębnimy dla ciebie te cywilne łachy, to mundur i spodnie sprzedamy Żydowi Herrmanowi w Vodnianach. On skupuje takie skarbowe rzeczy i rozprzedaje je potem po wsiach.
Dzisiaj pójdziemy na Strakonice – rozwijał dalej swój plan. – Cztery milki stąd znajduje się stara owczarnia Schwarzenbergów. Tam jest pewien mój znajomy, owczarz, też już dziadyga starawy, przenocujemy u niego, a rano pójdziemy na Strakonice, żeby ci w tamtych okolicach wyszukać łachy cywilne.
W owczarni zastał Szwejk miłego dziadka, który pamiętał, jak to znowu jego dziadek opowiadał o wojnach francuskich. Owczarz był może o dwadzieścia lat starszy od włóczęgi i dlatego do jednego i drugiego ze swoich gości mówił: chłopcze.
– Widzicie, chłopcy – zaczął owczarz opowiadać, gdy wszyscy usadowili się dokoła kuchenki, na której gotowały się kartofle w mundurkach – onego czasu dziadek mój też zdesenterował, jak ty na przykład. Ale capnęli go w Vodnianach i tak mu dupę zrąbali, że z niej strzępy leciały. I jeszcze mógł być rad, że miał takie szczęście. Syn Jaresza z Rażic za Protivinem, dziadek starego Jaresza, dozorcy stawów, dostał za ucieczkę kulę w łeb w Pisku. Ale zanim go rozstrzelali na piseckich szańcach, musiał biec między rzędami żołnierzy i dostał sześćset kijów, tak że śmierć była dla niego ulgą i odkupieniem. A ty kiedy uciekłeś? – zwrócił spojrzenie wyblakłych oczu ku Szwejkowi.
– Po mobilizacji, kiedy nas zaprowadzili do koszar – odpowiedział Szwejk rozumiejąc, że opowieść prawdziwa wyda się dziadkowi cygaństwem.
– Przez mur przełaziłeś? – pytał ciekawy owczarz pamiętając niezawodnie opowiadanie dziadka, który z koszar też przez mur uciekał.
– Inaczej się nie dało, dziadziu.
– A warta duża była? Strzelali?
– Tak, dziadziu.
– A teraz, gdzie zamyślasz pójść?
– E, we łbie mu się zamąciło – odpowiedział za Szwejka włóczęga. – Upiera się pójść do Budziejowic. Wiadomo, człowiek młody, głupi, sam się pcha w nieszczęście. Muszę ja go trochę wziąć w obroty. Aby tylko zbębnić jakie łachy cywilne dla niego, to już wszystko będzie dobrze. Do wiosny jakoś przebieduje, a potem pójdzie do roboty do jakiego chłopa. Tego roku mało będzie ludzi do roboty i już mówią, że będą zabierali do pracy w polu wszystkich włóczęgów, więc myślę, że lepiej pójść z dobrej woli. Ludzi będzie mało, bo ich na wojnie wytłuką.
– Jak to? Myślisz, że się wojna tego roku nie skończy? – pytał owczarz. – Może masz rację, mój chłopcze. Były już długie wojny. Ta napoliońska na przykład, co nam o niej opowiadali, szwedzkie wojny, siedmioletnie wojny. Ano, zasłużyli sobie ludzie na wojny. Przecież i miłosiernemu Panu Bogu niemiło było patrzeć, jak wszyscy spysznieli. Już i baraninka zaczęła ich kłuć w zęby, już jej, moi drodzy, żreć nie chcieli. Dawniej chadzali tu procesjami, żeby im sekretnie sprzedać jednego czy drugiego baranka, ale w ostatnich latach to już im się zachciewało samej wieprzowiny, drobiu, wszystko masłem albo smalcem podlewane. Więc się Pan Bóg na nich pogniewał za tę ich pychę. Ale się opamiętają, gdy zaczną znowu gotować lebiodę, jak bywało za wojny napoliońskiej. Sama zwierzchność nie wiedziała już, co z tymi wałkoniami. Stary książę, pan Schwarzenberg, jeździł jeszcze zwyczajnym powozem, a ten młody smarkacz książęcy śmierdzi już automobilem. Ale pan Bóg tą benzyną też mu pysk przetrze.
Woda z gotującymi się kartoflami bulgotała, a stary owczarz po krótkim milczeniu rzekł tonem proroczym:
– I nasz najjaśniejszy pan tej wojny też nie wygra. Nie ma żadnego zapału dla tej wojny, bo jak mawia pan bakałarz ze Strakonic, najjaśniejszy pan nie kazał się koronować na króla czeskiego. Niech teraz obiecuje, komu chce, złote góry, nikt mu nie uwierzy. Kiedyś, stary gałganie, obiecał, że się będziesz koronował, toś powinien był dotrzymać słowa.
– Ano, może teraz się weźmie do tego – wtrącił stary włóczęga.
– Teraz mu, chłopcze, każdy plunie na to – mówił podrażniony owczarz. – Żebyś słyszał, jak z sobą rozmawiają sąsiedzi w Skoczicach, gdy się zejdą na pogawędkę. Każdy ma kogoś w wojsku, więc rozmowy prowadzą aż miło. Po tej wojnie będzie wolność, nie będzie ani pańskich dworów, ani cesarzy, a dobra książęce zostaną zabrane. Niejakiego Korzinka też już żandarmi za takie gadanie zabrali, że niby buntuje naród. Juścić, dzisiaj prawo mają żandarmi.
– Żandarmi mieli prawo i dawniej – odezwał się włóczęga. – Pamiętam, że w Kladnie rotmistrzem żandarmów był niejaki pan Rotter. Ni stąd, ni zowąd zaczął on hodować te, jakże im tam, psy policyjne, z wilków się wywodzące, co to wszystko wytropią, jak je przyuczyć. I miał ten pan rotmistrz z Kladna tych pieskich swoich urzędników więcej, niż potrzeba. Trzymał ich w osobnym domku i dogadzał im jakby jakim hrabiom. Strzeliło mu raptem do głowy, żeby z tymi psami robić doświadczenia na biednych ludziach wędrownych, niby na nas. I wydał rozkaz, żeby żandarmi po całej okolicy Kladna starannie zbierali wszystkich wędrownych i dostarczali ich do jego własnych rąk. Wyciągam ja razu pewnego kulasy drogą z Lan i migam się dość głęboko borem-lasem, ale wszystko na nic. Do leśniczówki, do której się wybrałem, już się nie dostałem, bo już mnie mieli i odstawili prosto do pana rotmistrza. Ludzie kochane, nawet sobie tego akuratnie rozważyć nie możecie, czegom ja u tego pana rotmistrza z tymi psami nie wycierpiał. Najprzód kazał mnie tym psom obwąchać, potem musiałem włazić na drabinę, a kiedym był już dość wysoko, to puścili za mną jedną taką bestię, ta jucha ściągnęła mnie z drabiny na dół, powaliła na ziemię, stanęła na mnie i prosto w oczy wyszczerzyła na mnie zęby. Potem tego psa zabrali, a mnie powiedzieli, żebym się niby schował, gdzie mi się podoba. Puściłem się w dolinkę Kaczaku na lasy, wlazłem w szczelinę skalną, a za pół godziny przyleciały za mną dwie takie bestie, powaliły mnie i podczas gdy jedna trzymała mnie zębami za kark, druga poleciała do Kladna, a za godzinę przyszedł do mnie sam ten pan rotmistrz z żandarmami. Psa przywołał, dał mi pięć koron i pozwolił mi przez całe dwa dni żebrać swobodnie po całym Kladnie. Ale ja od razu nóżki za pas i z miejsca truchtem do Berouna i już nigdy noga moja w Kladnie nie postała. Omijali tamte strony wszyscy ludzie wędrowni, bo na wszystkich chciał pan rotmistrz robić te swoje próby. Te mądre psy okropnie lubił. Po posterunkach żandarmskich sobie opowiadali, że jak przybył gdzie na inspekcję i zobaczył tam wilka, to żadnej inspekcji nie robił, tylko z wielkiej uciechy chlał przez cały dzień z wachmistrzem.
Podczas gdy owczarz zlewał wodę z kartofli i napełniał misę zsiadłym owczym mlekiem, włóczęga opowiadał dalej, co wiedział o prawie żandarmów.
– W Lipnicy był niegdyś jeden wachmistrz żandarmski w dole przed zamkiem. Mieszkał tam, gdzie był posterunek, a ja, stary poczciwiec, myślałem zawsze, że posterunek musi być na jakimś widocznym miejscu, w rynku czy na jakim placu, a nie w ciasnej, ustronnej uliczce. Więc idę do przedmieścia, obchodzę domek za domkiem, nie patrzę na napisy i w jednej takiej chałupie otwieram drzwi na pierwszym piętrze i melduję się: „Upraszam pokornie ubogi wędrowny”. Ech, mój Boże, nogi mi odjęło! Wlazłem prosto na posterunek żandarmski. Karabiny pod ścianami, krucyfiks na stole, rejestry na szafce, najjaśniejszy pan z obrazu nad stołem patrzy prosto na mnie. Zanim zdołałem coś wykrztusić, pan wachmajster przyskoczył do mnie i dał mi tak zdrowo w pysk, że od drzwi zleciałem po schodach na sam dół i nie zatrzymałem się aż w Kejżlicach. Takie jest prawo żandarmów.
Zabrali się do jedzenia i niebawem poukładali się do snu w ciepłej izbie na ławach.
W nocy Szwejk ubrał się po cichu i wyszedł na dwór. Na wschodzie pokazywał się księżyc i w jego nikłych blaskach ruszył Szwejk ku wschodowi, powtarzając sobie: „Przecież to jest niemożliwe, żebym wreszcie do tych Budziejowic jakoś się nie dostał”.
Ponieważ z prawej strony po wyjściu z lasów widać było jakieś miasto, więc Szwejk skierował się trochę ku północy, po czym zawrócił ku południowi, ale znów pokazało mu się jakieś miasto. (Były to Vodniany). Okrążył je zręcznie drogą przez łąki, a poranne słońce powitało go na zaśnieżonych zboczach nad Protivinem.
– Stale naprzód – rzekł sobie dobry wojak Szwejk. – Obowiązek wzywa. Do Budziejowic dostać się muszę.
Zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności, zamiast od Protivina na południe ku Budziejowicom, zwróciły się kroki Szwejka ku północy, na Pisek.
Około południa ujrzał Szwejk jakąś wieś w pobliżu. Schodząc z niewielkiego wzgórza pomyślał sobie dobry wojak: „Dalej tak nie można. Przepytam się tu, którędy się idzie do tych Budziejowic”.
Wkraczając do wsi był ogromnie zdziwiony, gdy na tablicy około pierwszego domku przeczytał: „Wieś Putim”.
– Na miłość boską! – westchnął Szwejk. – Znowu więc jestem w Putimiu, gdzie spałem w stogu.
Nie dziwił się też bynajmniej, gdy zza sadzawki z domku czysto wybielonego, na którym wisiała kokoszka (jak miejscami nazywano orła państwowego), wyszedł żandarm, podobny do pająka czyhającego śród pajęczyny.
Żandarm zmierzał prosto do Szwejka i zbliżywszy się doń wyrzekł tylko jedno jedyne słowo:
– Dokąd?
– Do Budziejowic, do swego pułku.
Żandarm się uśmiechnął:
– Idzie pan przecie od Budziejowic. Ma pan te swoje Budziejowice już za sobą – i wciągnął Szwejka na posterunek żandarmerii.
Wachmistrz żandarmerii w Putimiu znany był w całej okolicy z tego, że postępuje bardzo taktownie i bardzo sprytnie. Ludziom zatrzymanym lub aresztowanym nigdy nie rzekł marnego słowa, nie wymyślał i nie wyzywał, ale poddawał wszystkich takiemu krzyżowemu badaniu, że i niewinny przyznałby się do wszystkiego.
Obaj żandarmi posterunku przystosowali się do niego, a badanie krzyżowe odbywało się zawsze przy uśmiechach całego personelu żandarmerii.
„Kryminalistyka opiera się na uprzejmości i sprycie – mawiał często wachmistrz w Putimiu do swoich podwładnych. – Wrzeszczeć na kogoś to nie ma najmniejszego sensu. Do delikwentów i ludzi podejrzanych trzeba zabierać się delikatnie, a przy tym trzeba się starać, żeby ich utopić w powodzi pytań”.
– Uprzejmie pana witam, panie żołnierzu – rzekł wachmistrz. – Niech pan siada, bo pan jest wędrówką strudzony, i niech pan powie, dokąd pan się wybrał.
Szwejk powtórzył, że idzie do Czeskich Budziejowic, do swego pułku.
– W takim razie zmylił pan drogę – rzekł z uśmiechem wachmistrz – ponieważ idzie pan właśnie od Czeskich Budziejowic, o czym mogę pana przekonać. Oto tutaj wisi mapa Czech. Niech pan popatrzy. Na południe od nas jest Protivin, dalej na południe jest Hluboka, a jeszcze dalej są Czeskie Budziejowice. No, sam pan widzi, że nie do Budziejowic pan idzie, ale z Budziejowic.
Wachmistrz spojrzał na Szwejka uprzejmie, ten zaś odpowiedział spokojnie i z wielką godnością:
– A jednak ja idę do Budziejowic!
Było to coś więcej niż słowa Galileusza: „Epur si muove” – ponieważ tamten wypowiedział je na pewno w złości.
– Wie pan co? – mówił wachmistrz z niezmierną uprzejmością. – Ja to panu wyperswaduję, a pan sam dojdzie do przekonania, że wszelkie kłamstwo utrudnia zeznanie.
– Ma pan zupełną rację – rzekł Szwejk – że każde zapieranie się utrudnia zeznanie i na odwrót.
– No, widzi pan, że jesteśmy jednego zdania w tej kwestii. Proszę mi powiedzieć całkiem rzetelnie, skąd pan wyszedł wybierając się do tych swoich Budziejowic. Mówię umyślnie „swoich”, ponieważ widocznie muszą być jakieś inne Budziejowice, leżące na północ od Putimia, ale dotychczas nie ma ich na mapie.
– Wyszedłem z Taboru.
– A co pan robił w Taborze?
– Czekałem na pociąg odchodzący do Budziejowic.
– A dlaczego nie pojechał pan do Budziejowic koleją?
– Bo nie miałem pieniędzy na bilet.
– A dlaczego panu, jako żołnierzowi, nie dali bezpłatnego biletu wojskowego?
– Ponieważ przy sobie nie miałem żadnych dokumentów.
– Otóż to – zatriumfował wachmistrz żandarmerii zwracając się do jednego z żandarmów. – Nie jest taki głupi, jak udaje, i zaczyna się bardzo ładnie plątać.
Wachmistrz zaczął na nowo, jak gdyby nie dosłyszał ostatniej odpowiedzi o dokumentach.
– Wyszedł więc pan z Taboru. I dokąd pan szedł?
– Do Czeskich Budziejowic.
Twarz wachmistrza nabrała wyrazu nieco surowszego, a oczy jego zwróciły się ku mapie.
– Czy może nam pan pokazać na mapie, którędy szedł pan do Budziejowic?
– Wszystkich tych miejsc nie pamiętam, wiem tylko to jedno, że tutaj w Putimiu już raz byłem.
Cały personel posterunku żandarmerii spojrzał po sobie badawczo, a wachmistrz mówił dalej:
– A więc w Taborze był pan na dworcu. Czy pan ma coś przy sobie? Proszę wszystko wyjąć.
Szwejk został bardzo dokładnie zrewidowany, ale nic u niego nie znaleziono, prócz fajki i zapałek.
– Niech no pan powie – zapytał wachmistrz – dlaczego też nie ma pan przy sobie nic, ale to nic?
– Bo ja niczego nie potrzebuję.
– Ech, mój Boże – westchnął wachmistrz – ciężka sprawa z panem! Powiada pan, że w Putimiu był pan już raz. Co pan tu robił?
– Przechodziłem koło Putimia idąc do Budziejowic.
– Teraz sam pan widzi, jak pan się plącze. Według słów pańskich szedł pan do Budziejowic, ale już pan chyba jest przekonany, że idzie pan z Budziejowic.
– Musiałem widać zrobić takie koło.
Wachmistrz znów wymienił z całym personelem wymowne spojrzenie.
– Te pańskie koła wyglądają na to, że pan się tu włóczy po okolicy. Czy długo pan siedział w Taborze na dworcu?
– Aż do odejścia ostatniego pociągu do Budziejowic.
– I cóż pan tam robił?
– Rozmawiałem z żołnierzami.
Nowe, wielce wymowne spojrzenie wachmistrza na personel.
– O czym też pan na przykład rozmawiał z żołnierzami i o co pan ich wypytywał?
– Pytałem się ich, z jakiego są pułku i dokąd jadą.
– Doskonale. A czy nie pytał pan ich, na przykład, ilu szeregowców ma taki pułk i na jakie części się dzieli?
– O to się nie pytałem, ponieważ już dawno znam to na pamięć.
– A więc jest pan dobrze poinformowany o formacjach naszego wojska?
– Tak jest, panie wachmistrzu.
Wachmistrz rozejrzał się triumfująco dokoła, rzucając na szalę ostatni atut:
– Po rosyjsku pan umie?
– Nie umiem.
Wachmistrz skinął na młodszego żandarma, a gdy obaj wyszli do przyległego pokoju, rzekł w uniesieniu, przekonany o niechybnym zwycięstwie:
– Słyszał pan? – zacierał ręce. – Nie umie po rosyjsku! Spryciarz nad spryciarze! Do wszystkiego się przyznał, tylko najważniejszego się wypiera! Jutro odstawimy go do Pisku do sądu okręgowego. Kryminalistyka to spryt i delikatność. Widzieliście, jak go pogrążyliśmy w powodzi pytań? Kto by to był pomyślał! Wygląda tak jakoś żałośnie i idiotycznie, ale do takich spryciarzy trzeba zabierać się jeszcze sprytniej. Proszę go teraz gdzieś usadowić, a ja pójdę spisać protokół.
Było już dobrze pod wieczór, a wachmistrz żandarmerii z miłym uśmiechem wciąż jeszcze pisał swój protokół, którego każde zdanie zawierało słówko: „Spionageverdächtig”.
Wachmistrzowi Flanderce sytuacja wydawała się coraz jaśniejsza, w miarę jak coraz więcej rozpisywał się dziwaczną niemczyzną urzędową, aż wreszcie zakończył swój bericht takimi słowy:
„So melde ich gehorsam, wird den feindlichen Offizier heutigen Tages nach Bezirksgendarmeriekommando Pisek überliefert”.
Uśmiechnął się z zadowoleniem do swego dzieła i zawołał swego frajtra:
– Czy daliście temu nieprzyjacielskiemu oficerowi coś do zjedzenia?
– Według pańskiego rozporządzenia, panie wachmajster, dajemy pożywienie tylko tym, którzy zostają ujęci i przesłuchiwani przed godziną dwunastą.
– Mamy do czynienia z wielkim wyjątkiem – rzekł z godnością wachmistrz. – Jest to jakiś wyższy oficer, widać sztabowy. Sami chyba rozumiecie, że Rosjanie nie przyślą tu na szpiegowanie jakiegoś frajtra. Poślijcie do gospody „Pod Kocurkiem” po obiad, a gdyby tam nic nie mieli, niech gotują. Następnie niech zrobią herbaty z arakiem i niech to wszystko tutaj przyślą. Ale nie mówić dla kogo. W ogóle nic nie mówić, kogo tutaj mamy. To tajemnica wojskowa. Co też teraz robi?
– Prosił o trochę tytoniu, siedzi na odwachu i jest taki zadowolony, jakby siedział u siebie w domu. „Macie tu, powiada, cieplutko, aż miło. A piec nie dymi? Bardzo tu u was przyjemnie. Gdyby piec dymił, to najlepiej kazać go kominiarzowi przeciągnąć. Ale dopiero po obiedzie, nie wtedy, jak słońce stoi nad kominem”.
– Co to za wyrafinowany człowiek! – głosem pełnym podziwu wołał wachmistrz. – Zachowuje się tak, jakby nie o niego chodziło. A sam wie przecie, że będzie rozstrzelany. Takiego człowieka trzeba szanować, chociaż to i nieprzyjaciel. Bo przecie taki idzie na pewną śmierć. Nie wiem, czy zdobylibyśmy się na coś podobnego. Moglibyśmy się zachwiać, pofolgować sobie. A ten siedzi spokojnie i nic. „Cieplutko tu u was, powiada, i czy wam piec nie dymi”. Są na świecie, panie frajter, i takie charaktery. Na to potrzebne są nerwy stalowe, samozaparcie, hart i zapał. Gdyby w Austrii był taki zapał… ale lepiej o tym nie mówmy. Chociaż i u nas trafiają się tacy zapaleńcy. Czytał pan w gazecie „Narodni Politika” o tym oberlejtnancie Bergerze z artylerii, co to wlazł na wysoką sosnę i zrobił sobie tam na gałęzi beobachtungspunkt? Gdy nasi ustąpili, nie mógł już zleźć na dół, bo byłby się dostał do niewoli. Czekał więc tak długo, aż nasi znowuż nieprzyjaciela przepędzą i musiał czekać całe dwa tygodnie, nim się ich wreszcie doczekał. Czternaście dni siedział na sośnie, poogryzał cały wierzchołek drzewa i żywił się igliwiem i gałązkami, żeby nie umrzeć z głodu. A gdy nasi wrócili, to był taki osłabiony, że już nie mógł się na drzewie utrzymać, spadł i zabił się. Po śmierci został nagrodzony złotym krzyżem zasługi za dzielność.
I wachmistrz dodał z wielką powagą:
– To jest poświęcenie, panie frajter, bohaterstwo, że tak powiem! No, ale my tu znowu gadu, gadu, a tamten czeka. Skoczcie więc zamówić teraz ten obiad, a jego tymczasem przyślijcie do mnie.
Frajter przyprowadził Szwejka, wachmistrz uprzejmie wskazał mu krzesło i rozpoczął rozmowę od pytania, czy ma rodziców.
– Nie mam.
Wachmistrz pomyślał, że to i lepiej nawet, bo przynajmniej nikt nie będzie tego biedaka opłakiwał. Zapatrzył się w poczciwą twarz Szwejka i w przystępie życzliwości poklepał go po ramieniu, pochylił się ku niemu i zapytał go tonem ojcowskim:
– No, a jak się panu w Czechach podoba?
– Mnie się wszędzie w Czechach podoba – odpowiedział Szwejk. – Po drodze spotykałem wszędzie dobrych ludzi.
Wachmistrz kiwał głową potakująco.
– Nasz lud jest bardzo dobry i miły. Że tam czasem ktoś komuś coś ukradnie albo że się ludzie poczubią, to jest bez znaczenia. Jestem tu już lat piętnaście i gdyby wszystko dokładnie obliczyć, co się tu stało, to na rok wypadnie akurat trzy ćwierci morderstwa.
– Pan mówi o morderstwach nie dokonanych? – zapytał Szwejk.
– E, nie. O dokonanych, tylko że przez lat piętnaście badaliśmy tu zaledwie jedenaście morderstw. Rabunkowych było pięć, a sześć takich zwyczajnych, niewartych gadania.
Wachmistrz milczał przez chwilę, a potem znowu przeszedł do swojej metody badania:
– Co właściwie chciał pan robić w Budziejowicach?
– Wstąpić do służby w 91 pułku.
Wachmistrz wezwał Szwejka, aby udał się na odwach, i śpiesząc się, aby nie zapomniał tego, co właśnie usłyszał, dodał do swego raportu, przeznaczonego dla dowództwa żandarmerii w Pisku:
„Znając wybornie język czeski, zamierzał w Czeskich Budziejowicach podjąć próbę dostania się do 91 pułku piechoty”.
Zatarł ręce z zadowolenia, że udało mu się zebrać taki bogaty materiał śledczy, pełen precyzyjnych wyników jego metody badania. Przypomniał sobie swego poprzednika, wachmistrza Burgera, który z zatrzymanymi w ogóle nie rozmawiał, o nic nie pytał i natychmiast odsyłał ich do sądu okręgowego z krótkim raportem:
„Według raportu frajtra został zatrzymany za włóczęgostwo i żebraninę”.
Czy można nazwać to przesłuchiwaniem? I wachmistrz, spoglądając na stronice raportu, uśmiechnął się z zadowoleniem. Z biurka swego wyjął tajną instrukcję krajowego dowództwa żandarmerii w Pradze ze zwykłym zastrzeżeniem: „Ściśle tajne!” – i przeczytał ją sobie jeszcze raz:
„Wszystkim posterunkom żandarmerii poleca się surowo, aby z uwagą jak najczujniejszą śledziły wszystkie osoby przechodzące przez ich rewiry. Przesunięcia naszych wojsk w Galicji wschodniej spowodowały to, że pewne oddziały rosyjskie, przekroczywszy Karpaty, zajęły stanowiska wewnątrz granic naszej monarchii. Ta nowa sytuacja spowodowała przesunięcie frontu w głąb terytorium naszego mocarstwa ku zachodowi. Ona też umożliwiła szpiegom rosyjskim przedostanie się przy ruchliwości frontu w głąb terytorium naszego mocarstwa, osobliwie na Śląsk i na Morawy, skąd według poufnych wiadomości bardzo wielu rosyjskich szpiegów udało się do Czech. Zostało stwierdzone, że wśród nich jest dużo Czechów rosyjskich, wychowanych w wysokich wojskowych szkołach sztabowych w Rosji. Znając doskonale język czeski, stają się oni osobliwie niebezpiecznymi szpiegami, albowiem mogą przeprowadzić i na pewno przeprowadzają wśród ludności czeskiej propagandę antypaństwową. Dowództwo krajowe poleca przeto zatrzymywać wszystkich podejrzanych i zaostrzyć czujność osobliwie w tych miejscowościach, w pobliżu których znajdują się jednostki wojskowe, składy wojskowe i stacje kolejowe, przez które przechodzą pociągi wojskowe. Zatrzymanych należy natychmiast poddać rewizji i odstawić do wyższej instancji”.
Wachmistrz żandarmerii Flanderka znów uśmiechnął się z zadowoleniem i włożył tajną instrukcję, „Sekretreservaten”, między inne instrukcje do teki z napisem: „Rozporządzenia tajne”.