Kitabı oku: «Stara Ziemia», sayfa 9
– I tego nie wiem – rzekł wreszcie. – Miałem wrażenie, że powinienem to zostawić dla siebie i zniszczyć przed śmiercią albo użyć… w razie ostatecznej potrzeby… tylko jeden raz…
– Zniszcz swój przyrząd dziś jeszcze. Po co używać wysiłku na rozwianie fantomu, który nazwano materią, kiedy wcześniej czy później rozwieje się sam nieuchronnie?
– Źle jest tymczasem i podle…
– Cóż z tego? Czyż przeto mamy fizycznie robić to, co w każdej chwili, jak sam przyznajesz, myślą zrobić możemy, nie wytrącając naszych bliźnich ze stanu, który dla nich może najlepszy jest właśnie? Pamiętaj, że gdy z pęt fizycznych przez tak zwaną śmierć się uwolnimy, czyn naszej myśli będzie dla nas rzeczywistością jedyną…
– Trzeba wierzyć…
– Tak. Trzeba wierzyć – powtórzył Tedwen poważnie.
– A ten świat, ten świat dookoła, czyż ma się dalej toczyć taką drogą, jaką dotąd się toczy?
Starzec oparł dłoń na ramieniu Jacka.
– Twój wynalazek na właściwe tory go nie sprowadzi.
– Gdyby władzę mieli najlepsi…
– Chcesz władzy?
– Nie złączyłem się z Grabcem. Nie wiem, czy umiałbym władzę wykonywać. Żal mi świata mojego, w którym żyję codziennie. Ale…
– Co?
– Zdaje mi się, że dobrowolnie a niedołężnie poza życiem zostaję, i wstydzę się tego czasem.
Lord Tedwen milczał przez parę chwil. Oczy jego, szeroko rozwarte, zdawały się błądzić gdzieś po latach minionych, co ze wspomnień żywo przed nim wstawały… Otrząsnął się wreszcie i zwrócił ku Jackowi.
– Cóż można zrobić dla tego życia, dla współżycia ludzi raczej? Wiesz o tym, że miałem ja władzę, jak może nikt inny…
– Tak.
– I porzuciłem ją. Czy wiesz dlaczego?
– Nie dawała ci, mistrzu, zadowolenia; wolałeś pracę ducha swojego…
Mędrzec potrząsnął głową z wolna, ale stanowczo.
– Nie. To nie o to idzie. Przekonałem się jeno, że dla ustroju społecznego nic zrobić nie można. Społeczeństwo nie jest wytworem rozumnym i dlatego doskonałe nigdy nie będzie. Wszelka utopia, od najstarszych platońskich począwszy, przez ciąg wieków aż po dni dzisiejsze, aż po sen Grabca twojego, utopią na zawsze pozostanie: dopóki się roi po książkach, buduje się gmach z kart, nie dbając o prawo ciężkości, ale z chwilą gdy się rękę do dzieła przyłoży, widzi się nowe zło, które na miejscu dawnego, usuniętego powstaje. Współżycie ludzi doskonałe, ustrój idealny to problemy z natury swej niedające się rozwiązać. Zgoda jest pojęciem sztucznym, wyrozumowanym; w przyrodzie, wszechświecie i ludzkiej społeczności istnieje tylko walka i przemijająca, pozorna równowaga prących na siebie sił przeciwnych. Sprawiedliwość jest postulatem uwodzącym i niezmiernie popularnym, gdyż właściwie z ludzkiego stanowiska nic rzeczywistego nie oznacza i każdy może ją sobie inaczej rozumieć, i słusznie, gdyż właściwie dla każdego powinna by być inna sprawiedliwość, a tymczasem społeczeństwo jest jedno lub chce być jednym przynajmniej. W końcu to obojętne, czy włada lud czy tyran, mędrcy wybrani czy szalona zgraja krzykaczy: zawsze ktoś jest uciśniony, zawsze komuś jest źle, zawsze jakaś krzywda się dzieje.
Ktoś zawsze musi cierpieć. W jednym wypadku większość cierpi, w innym nieliczni, ale może najlepsi, a zresztą chociażby jeden tylko cierpiał pokrzywdzony, ten właśnie, któremu kazano być „równym”, gdy on się przypadkiem na samowładcę urodził. Któż oceni, kiedy większa krzywda się dzieje, i kto wymierzy prawo, jakie człowiek każdy na świat ten ze sobą przynosi? Oddanie słuszności jednej zasadzie jest pogwałceniem drugiej, nie mniej „sprawiedliwej”, i tak zawsze, bez końca.
Zamilkł na chwilę i przesunął dłonią po wysokim, zmarszczkami pooranym czole.
– Nie znaczy to – podjął znów, wzrok na milczącego Jacka zwracając – abym sądził, że nie trzeba się starać o poprawienie istniejących każdego czasu stosunków. Ale robić to mogą, nawet muszą, ludzie mający złudzenia, to jest wierzący, że to, co zrobią, będzie lepsze od tamtego, co było. Takich nigdy nie braknie, leży to już w ludzkiej naturze.
– Ty sam tak myślałeś, mistrzu – wtrącił Jacek.
Tedwen skinął głową.
– Ja sam tak myślałem, z górą pół wieku temu, kiedy młody byłem jeszcze… A później, straciwszy tę wiarę, myślałem znowu, że kiedy nie można wszystkich zadowolić i idealnych „sprawiedliwych” stworzyć stosunków, to niechże przynajmniej będzie wiele, jak najwięcej dobra do podziału… Wiesz, że przez szereg lat „uszczęśliwiałem ludzkość” wynalazkami, ażem się w końcu przekonał, że i to jest nic… Hawel hawolim, omar koheleth, hawel hawolim, hakol hawel… „Marność marności, powiedział kaznodzieja, marność marności, wszystko marność!”. I to nie jest droga właściwa. Z wynalazków, z odkryć, dobrodziejstw, ułatwień, korzystają przede wszystkim ci, co i tak są syci, a najmniej warci w społeczności: większość olbrzymia, gnuśna i bezmyślna. Wynalazki wzmagają tylko te „zalety” tłumu…
– Więc sądzisz, panie, że robić ich nie potrzeba, nie warto?
– Czyż przeto mniej by się pojawiały, gdybym powiedział, że nie potrzeba ich robić albo nie warto? Zawsze będą ludzie, których myśl z przyrodą się zmaga i zaprzęga ją do służby człekowi. Są oni pożyteczni, a nadto są ludźmi jedynymi. Pomyślałem, że o nich chodzi przede wszystkim, a nawet może jedynie o tych, co są mózgiem i duszą ludzkiej społeczności. Stary już byłem, kiedym się jął zawodu nauczycielskiego. Chciałem, aby jak najwięcej prawdziwych, myślących ludzi było na świecie. Znasz mnie z tych czasów; i tyś słuchał mych słów, synu ukochany.
– Błogosławimy cię wszyscy, nauczycielu.
– Niesłusznie. Jeszcze raz przytoczyć muszę kaznodzieję: „Kto wiedzę mnoży, przyczynia boleści”. Patrzę na was, ludzkości kwiat i światłość Ziemi, i widzę was dumnych, ale smutnych, wplątanych w kołowrót świeckich wypadków, wysilających ducha na tak zwany pożytek tłumu przepaścią od was oddzielonego. Moja to wina, że tę przepaść widzicie i czujecie, moja wina, że myśl wasza znużona przelatuje nad pustką ostateczną, nie mogąc znaleźć odpocznienia, jak orzeł na szerokich skrzydłach nad wodami oceanu zbłąkany…
A cóżem ja wam dał w zamian? Jaką prawdę niewątpliwą? Jaką wiedzę? Jaką moc? Zaiste, że zbyt mało wiem ja sam, abym mógł być nauczycielem… Wszystko, co wam mówiłem o wszechświecie i bycie, było tylko rozszarpywaniem rzeczywistości, jaką oczy wasze znają, a niestety – niestety! – na żadne „dlaczego?” nie umiałem wam dać ostatecznej odpowiedzi.
Dlatego to właśnie pewnego dnia zamknąłem się przed swymi uczniami, pragnąc znaleźć wpierw mądrość dla siebie, w tych dniach ostatnich, które mi jeszcze do żywobycia zostały… Dzisiaj niewiele mi już do stu lat niedostaje92: od dwudziestu blisko pracuję w samotności i skupieniu.
– I co nam masz do powiedzenia dzisiaj, nauczycielu? – zapytał Jacek.
Zdawało się, że lord Tedwen nie słyszy pytania. Wsparł czoło wysokie na dłoni i patrząc przez okno na szerokie, rozkołysane letnim wiatrem morze, mówił z wolna głosem rozpływającym się niemal w szepcie:
– Trud życia jest już poza mną i wysiłek wszelki, jaki myśl ludzka zdolna była ponieść. Wychodziłem na szczyty najwyższe, kędy już oku ginie oddalony świat i pustka jest naokoło, i zaś zstępowałem w głębokości takie, kędy już znowu pustka jest jeno. Nie uląkłem się żadnego pomyślenia i żadnej istności nie uważałem za nietykalną, badając ją owszem aż do ostatnich korzeni, rozrywając na włókna najpierwsze…
– I co nam powiadasz dziś, nauczycielu? – powtórzył Jacek, nalegając.
Starzec zwrócił nań oczy szeroko rozwarte, spokojne.
– Nic.
– Jak to: nic?
– Wszystko, com odkrył, jest tylko patrzeniem na znany nam świat z bliska, z wnętrza kropli wody, z wnętrza atomu albo drgającej cząstki elektronu, lub z takiej odległości, gdzie giną szczegóły i różnice, a byt w jedno równomierne morze się zlewa. Nie wyszedłem nigdzie poza doświadczenie, nie odpowiedziałem sobie na żadne „dlaczego?”, i przeto nie mam wam i dzisiaj nic do powiedzenia.
– Ale co, co odkryłeś? Mów!
W głosie Jacka zadrgała nuta natarczywej ciekawości człowieka, co dążąc na górę wysoką i niedostępną, spotyka na drodze podróżnika, właśnie ze szczytu jej wracającego.
Starzec zawahał się przez jedną chwilę. Wyciągnął rękę i zgarnął leżące przed sobą papiery – przez pewien czas przebiegał jeszcze okiem kolumny cyfr i znaki, i drobne, na brzegach kart w pośpiechu robione zapiski…
– Nihil ex nihilo… – szepnął. – Zmysłowy świat naprawdę i dosłownie jest niczym.
Wzniósł głowę. Budził się w nim genialny odkrywca, budził się nauczyciel…
– Stara, przed wiekami wysnuta teoria tak zwanego „eteru” – począł mówić – upadła wobec zasady względności ruchu, nie mogąc się pogodzić z drugim fantomem myśli człowieczej, jakim jest materia… Dzisiaj dzieci w szkołach już wiedzą, że światło rozchodzi się z jednakową we wszystkich kierunkach szybkością, bez względu na to, czy źródło jego w ruchu jest, czy w spoczynku… Gdybyśmy chcieli ten fakt pogodzić z istnieniem eteru jako przewodnika drgań, musielibyśmy przyjąć nie jeden, ale tyle eterów wszechogarniających, niepodzielnych i bezgranicznych, ile jest ciał zmieniających względem siebie położenie we wszechświecie… A przecież musi być jakiś ośrodek, kiedy przezeń falami idą z gwiazdy na gwiazdę strugi światła i ciepła, i elektryczności, kiedy jedno ciało niebieskie ciąży ku drugiemu…
Powstał i począł chodzić po pokoju, ręce w tył założywszy. Naraz stanął nad Jackiem i dłoń mu wsparł na ramieniu.
– Eter jest – ozwał się – bez względu na to, jak go nazwiemy, nie ma tylko materii. To, co zmysły nasze od wieków za jedyną rzeczywistość uważają, nie jest nawet skupieniem sił, nawet zagęszczeniem ni rozrzedzeniem stałym eteru, lecz tylko pozorem śmiesznym, falą jedynie, która idzie przez eter podobnie jak fala głosu przez powietrze. Nie ma rzeczy stałej ani istotnej, zarówno słońca i systemy słońc, jak każda drobina, każdy atom i elektron są falowaniem tylko, zjawą niesamoistną i mknącą po eterze, który wobec badawczej myśli ludzkiej sam w jedno wszechogarniające i nieskończone nic się rozwiewa… Materia jest jeszcze mniej niż niczym.
Usiadł teraz i podparł dłońmi obiema czoło zamyślone.
– Wszystko płynie: panta rhei… Jak płomień gazowy, który dla oczu naszych trwa, mimo że składają się nań coraz inne cząstki węgla z tlenem się łączące! Ale po płomieniu ślad jakiś zostaje w nowym ciał połączeniu; fala materii bez śladu przemyka po eterze. Słońce w przestrzeń pędzące w każdej minucie, sekundzie i setnej sekundy z innych rozedrganych, pozór mu dających cząstek eteru się tworzy i gdyby to drganie powstrzymać, zniknęłoby bez śladu i reszty jak tęcza, gdy promień światła zagaśnie. Zasada niezniszczalności materii i energii jest kłamstwem myśli naszej, za stałą goniącej wartością: wszystko w nic się obraca, z niczego wszystko powstaje.
– Więc gdzież jest prawda? Gdzie byt niewzruszony? – szepnął Jacek pobielałymi wargami.
Robert Tedwen opuścił dłoń na rozwartą starą księgę, co na stole obok leżała.
– Tutaj. Patrz, czytaj.
Jacek nachylił się i jął czytać w mroku zapadającego wieczoru.
Stare, przed wiekami ręką w bukowym drzewie rznięte czcionki na pożółkłym, niezniszczalnym papierze odbite…
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo.
To było na początku u Boga.
Wszystko się przez nie stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało.
W nim był żywot, a żywot był światłością ducha.
A światłość w ciemnościach świeci, a ciemności jej nie ogarnęły…”.
Oderwał oczy od kart i spojrzał ze zdumieniem w twarz mędrca posiwiałego.
Wargi starca poruszały się z wolna, jakby szeptem powtarzał zdania przeczytane: „Na początku było Słowo… ”.
– Nauczycielu…?
Zwrócił głowę w jego stronę.
– Tak jest. Wiedza moja cała, której życie poświęciłem, zdolna była tylko jedno wykazać: iż nie ma przeszkód, aby wierzyć. Te wszystkie śmieszne mary, te „oczywistości”, które rzekomo Objawieniu się sprzeciwiają, tak się przed myślą moją badawczą rozwiały, jak sen gorączkowy parną nocą śniony: przed pustką stanąłem, pustką niepojętą, a wszystkorodną, którą Słowo jedno wypełnić i zapłodnić jest zdolne…
Jedyną prawdą i rzeczywistością wśród płynącej fali jest duch. Z niego, dla niego i przezeń wszystko jest: Słowo stało się ciałem.
– Amen! – odpowiedział głos jakiś z proga.
Jacek wzniósł oczy.
Pod ciężką kotarą drzwi, do dalszych izb gdzieś wiodących, stał ksiądz młody w czarnej sukni, o suchej zastygłej twarzy. W białych dłoniach książkę trzymał niewielką z krzyżem w pośrodku i ze srebrnym na rogach okuciem.
Skinął głową i wskazał ręką okno otwarte, przez które właśnie wpadać poczynał odgłos bijącego gdzieś z dala dzwonu.
Lord Tedwen powstał.
– Oto mój nauczyciel – rzekł. – Na starość znalazłem źródło Mądrości i Prawdy, którą Bóg zsyła na świat ten przez usta pokornych…
Jacek spojrzał na księdza, a chociaż mu się zgoła nie wydało, aby ten kapłan o tępych, twardych rysach był sługą Prawdy pokornym, nie rzekł ani słowa, głowę jeno nieco pochyliwszy.
Starzec tymczasem żegnał się z nim spiesznie.
– Daruj, lecz sam muszę pozostać; godzina codziennej modlitwy nadchodzi…
Mrok już gęstniał, kiedy Jacek wracał zadumany nad brzegiem morza do samolotu swojego. Teraz dopiero przyszło mu na myśl, że właściwie stary nauczyciel nie dał mu żadnej odpowiedzi ani nie usunął dręczącej go wątpliwości, jak się ma zachować wobec ruchu, który za poduszczeniem Grabca lada dzień się rozpocznie… Przypomniał sobie także, iż jeszcze wiele pytań miał zadać, że chciał opowiedzieć o przybyciu dziwnych z Księżyca posłańców, powtórzyć wieści o Marku, prawić o niepojętym czarodzieju Nyanatiloce, ale brakło mu jakoś czasu na to. Zresztą tam – wobec tego starca – zgubiło się to wszystko w jego własnej świadomości…
Przez chwilę myślał, czyby nie wrócić lub do następnego dnia nie poczekać, aby jeszcze z sir Robertem pomówić.
Uśmiechnął się sam do siebie i wzruszył ramionami.
– Na co? Po co? Przecież i tak nic mi nie odpowie. Stary już jest i wiekiem przytłoczony…
Przykrość mu sprawiało wspomnienie młodego księdza, którego widział tam – we drzwiach pracowni uczonego, zwłaszcza iż czuł, że włada on teraz duszą mędrca niepodzielnie.
– Stary jest i myśl jego osłabła… – szepnął znowu.
Ale w tejże chwili przypomniał sobie to, co mu ten starzec mówił o swoich odkryciach, przypomniał sobie pokryte cyframi karty jego rękopisu, który miał w dłoniach; odwagę ducha, co się nie zawahał przed postawieniem teorii na pozór szalonej i nieprawdopodobnej; i wytrwałą bystrość jasnej myśli, która do ostatka ją prześledziła i niewątpliwym, dowodnym poparła rachunkiem – i uczuł, że nic już nie rozumie…
Usiadł na kamiennej ławce na wybrzeżu i wsparłszy brodę na ręku, zapatrzył się w niebo pociemniałe nad morzem, kędy już gwiazdy pierwsze błyskać poczynały…
Myśli snuły mu się uporczywie około punktu jednego:
– Ten ksiądz, ten młody, zastygły, nieznany nikomu ksiądz, który zawładnął umysłem mędrca sławnego.
Przeżuwał w duszy długo tę zagadkę niepojętą dla siebie, aż naraz jak gdyby światło jakieś, raczej przeczucie…
Nie ksiądz! Nie ten lub ów człowiek ułomny i niedoskonały, ale coś ogromnego, coś niewyrażonego, co z rozumem ludzkim zgodzić się nie chce, a w ludzkich duszach trwa i w tęsknotach, i w pragnieniach: Objawienie…!
Jakie? Czyje? Komu dane? Czemu to, a nie inne?
Może to wszystko jedno?
Posiwiały mędrzec powiedział, że cała nauka i wiedza jego zdołały jeno, jako czyn największy, rozkruszyć rzekome oczywistości, co niby na przeszkodzie stoją Objawienia i wiary…
Może w istocie nauka nie robi nigdy nic innego, jak tylko to, że zwite zmysłami naszymi sieci pozorów rozsuwa, aby światło mogło przez nie przeniknąć? Twórcza moc jest gdzie indziej i o tym, co ona tworzy, wiedzieć nie można – w to tylko można wierzyć.
Tworzy ludzki duch i duch wszechświata tworzy…
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo… ”.
I pod ciężarem Słowa najbardziej znikoma nicość eteru rozfalowała się w siły, światłem rozbłysła i ciepłem, zadrgała elektrycznością i poczęły iść przez nią dreszcze materii: elektrony, atomy, drobiny, w kosmiczny pył się zbijające, w gwiazdy i słońca, i systemy słońc… i w gromady systemów, w mleczne drogi, w wszechświat.
Słowo!
„Wszystko się przez nie stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało… ”.
Błogosławieni ci, którzy wierzą!
Błogosławieni, owszem, którzy nie widzieli, a uwierzyli!
Jak wzbudzić w sobie ten płomień, mówiący ustawicznie „tak!” – jedynie twórczy i dający moc prawdziwą a spokój?
Wiara i czyn są ponad myśleniem i wiedzą, ale tak trudno, tak trudno, tak trudno rękami je z zewnątrz dosięgnąć, gdy się nie obudziły w duszy same.
A zresztą – może to wszystko śmieszne są rzeczy, tęsknoty rozbudzonej fantazji jeno, której nie należy dawać do siebie przystępu?
Odrzucił w tył głowę.
Nad morzem rozkołysanym, na niebie pośród gwiazd smuga światła olbrzymia, wodotrysk białego ognia, ginący mgłą rozperloną gdzieś u zenitu, jasną głową nieomal o widnokrąg na zachodzie oparty…
Kometa, która pojawiła się niespodziewanie przed kilku dniami i za kilka dni, o Słońce się otarłszy, zniknie z jego pobliża na wieczność, na wieczność, na wieczność całą!
Świecące nic, na miliony kilometrów przestrzeni rzucone, symbol i żywy obraz świata całego…
Mimo woli przypomniał sobie, jak przed wiekami dawnymi obawiano się komet, mając je za zwiastuny nieszczęścia lub wojny, i w tej chwili przyszedł mu na myśl Grabiec…
Czyżby to była jego kometa…? Jego, który z czynem na świat ten chce iść, wzgardziwszy dumnie wszystkim, co jest tylko samym myśleniem? Kometa wiodła pono niegdyś Aleksandra i Cezara, Atyllę, Wilhelma Zdobywcę, Napoleona…
Igraszka cieniów, cieniów bój, zwycięstwa cieniów…
Jedyną prawdą jest duch!
Zamyślił się, twarz w dłoniach obu ukrywając.
II
Właśnie pan Benedykt siedział w swoim gabinecie przy biurku zarzuconym fotografiami Azy, kiedy przyrząd automatyczny, od dawna już zastępujący niezręcznych a kosztownych lokajów, oznajmił mu, że ktoś pragnie się z nim widzieć.
Zacny staruszek nierad był natrętowi. Po owym niefortunnym zajściu w Aszuan zmuszony był zerwać wszelkie stosunki ze śpiewaczką, która więcej na oczy nie chciała go widzieć. Przez jakiś czas nie mógł sobie dać rady zupełnie. Nazbyt przywykł do próżniaczej włóczęgi po świecie i towarzyszenia divie, która wprawdzie nigdy przesadnie dlań łaskawą nie była, ale przyzwyczaiwszy się nawzajem widzieć go koło siebie, nieraz kpiny przyjaznym osładzała uśmiechem. Nie wiedział po prostu, co ma teraz robić ze sobą i z czasem swoim, którego naraz zaczął mieć bardzo dużo. Zbyt cenił swą wartość – chociaż byłby w kłopocie, gdyby mu kazano określić, na czym ona polega – aby nie być przekonanym, że wcześniej czy później Aza zatęskni za nim i błąd swój uznawszy, w skrusze a pokorze zawezwie go znowu do siebie. Ale tymczasem tygodnie mijały w próżnym oczekiwaniu, a śpiewaczka znaku życia nie dawała.
Wreszcie brakło mu cierpliwości i postanowił się zemścić.
„Ożenię się – pomyślał – i o niej nie chcę już wiedzieć!”
Nie wiadomo dlaczego zdało mu się, że jej to straszną przykrość sprawi.
Zatarł ręce zadowolony. Wyboru wprawdzie jeszcze nie zrobił, ale to była już rzecz najmniejsza. Tyle jest dziewcząt młodych i biednych, do ciężkiej pracy albo do występów gdzieś na małej scence zmuszonych, które będą szczęśliwe, gdy bogaty emeryt raczy im miejsce u boku swego ofiarować…
Zabrał się zaraz do dzieła, to znaczy postanowił Azę zawiadomić o swoim postanowieniu…
Zapytał w centralnym biurze adresowym o miejsce jej pobytu i kupił melancholijną, liliową ćwiartkę listowego papieru. Przyszło mu na myśl, że razem z listem należałoby Azie zwrócić jej fotografie. Nie był tylko pewien, czy wraz z nielicznymi, które z rąk jej własnych różnymi czasy otrzymał, ma jej też odesłać to mnóstwo skupowane po sklepach, którym stroił dumnie ściany swego gabinetu i szuflady biurka zapełniał?
Po głębszym namyśle dla większego wrażenia postanowił przesłać jej wszystko razem.
Skrzynka była już przygotowana i właśnie żegnał się z fotografiami, układając w myśli zwroty listu, jaki miał napisać, gdy gość mu się oznajmił.
Pan Benedykt zaklął z cicha, ale nie mniej przeto siarczyście. Nie miał sposobu ukryć rozrzuconych portretów. Składanie ich do szuflad zbyt wiele by czasu zajęło, a nie chciał ich oddać na pastwę oczom przybysza… Kręcił się tedy przez chwilę niezaradnie, aż nagle pomysł genialny strzelił mu do głowy: zdjął pokrowiec wzorzysty z obok stojącej sofy i przykrył nim całe biurko wraz z fotografiami. Po czym poszedł ku drzwiom i otworzył, naciskając równocześnie guzik, wprawiający w ruch windę elektryczną.
Za chwil parę w drzwiach przedpokoju stanął Łacheć.
– Ach, to ty…
– Tak, to ja.
Uśmiechnęli się obaj kwaśno.
– Dawno cię nie widziałem.
– I ja również dawno nie widziałem wuja…
Przeszli do gabinetu.
Łacheć przybył do pana Benedykta z myślą wprost rozpaczliwą wyciągnięcia od niego jeszcze jakiejś pożyczki. Po owej nieszczęśliwej grze w Aszuan zostało mu tyle grosza zaledwie, że mógł najtańszym pociągiem wrócić do Europy. Zniknął też tak nagle, że ani Halsband, nierad go z rąk wypuszczać, ani szukający go Grabiec nie wiedzieli, gdzie i kiedy się zgubił…
Od samobójczych myśli, pod wpływem rozdrażnienia w nim wybujałych, ocaliła go jakaś wewnętrzna, uparta, chłopska tężyzna, a nade wszystko pomysł nowy dzieła muzycznego, zwycięski, tryumfalny, mocy pełen i pełen śmiechu bogów, rodzący się w duszy nie wiadomo skąd w chwili największego zgnębienia… Odkąd pierwsze twórcze zarysy w głowie mu zamajaczyły, nie był już zdolny myśleć o niczym innym. Wszystko mu znikło sprzed oczu oprócz jednego wielkiego pragnienia: stworzyć, napisać, usłyszeć!
Parę tygodni, parę miesięcy spokoju! Trochę możności skupienia się i pracowania, bez koniecznej pamięci o tym, że trzeba jeść, mieszkać, zarabiać!
Wiedział, że od wspaniałomyślnego Halsbanda każdej chwili w formie zaliczki jakąś sumkę podłą może dostać, ale wiedział również dobrze, iż w takim razie jednej godziny spokoju mieć nie będzie, nagabywany wciąż: „co robi?”, „czy wnet już skończy?”, „kiedy do obowiązkowych zajęć powróci?”.
Pomyślał o wuju Benedykcie jako ucieczce ostatniej i postanowił go złupić za wszelką cenę.
Myśl o tej operacji koniecznej nie była mu przyjemna. Miał wstręt nieprzezwyciężony i aż bolesny przed wszelkim poniżaniem się, prośbą, dziękczynieniem – i przez dziwaczną „konsekwencję” duszy ludzkiej uczuł z góry nienawiść do wuja za to, że ma zamiar pieniędzy odeń pożyczyć.
Teraz, siedząc naprzeciw niego po drugiej stronie biura, pokrowcem ze sofy ściągnionym przykrytego, patrzał nań z wściekłością nielicującą zgoła z zamiarem, jaki go tu sprowadził, i poruszał żuchwami, jakby miał ochotę zacnego staruszka zemleć w zębach bez litości.
– Jakże się miewasz? – ozwał się pan Benedykt po głębszym namyśle.
– Jak najgorzej – zgrzytnął Łacheć.
Pan Benedykt uczuł ochotę powiedzenia siostrzeńcowi czegoś przyjemnego.
– Podobała mi się muzyka twoja dla pani Azy napisana.
Łacheć podskoczył na krześle.
– Podobno zarobiłeś mnóstwo pieniędzy?
– Przegrałem wszystko.
– O!
Wzniósł brwi wysoko i patrzył przez chwilę na kuzyna, kiwając głową smutno i z wyrzutem. A potem rzekł niespodziewanie:
– Żenię się.
– Czy wuj osza…!
Urwał w połowie wyrazu i wypluł ze siebie niby uprzejmie:
– Winszuję. A z kim, jeśli wolno zapytać?
Pochylił głowę, aby ukryć uśmiech złośliwy, i w tej chwili wzrok jego padł na połowę twarzy Azy, spod pokrowca na biurku wyglądającą.
Oddech mu zaparło dzikie podejrzenie; chwycił pokrowiec oburącz, aby go odrzucić, ale pan Benedykt czuwał. Przyparł dłońmi tkaninę i tak mocowali się przez parę chwil, aż wreszcie muzyk zwyciężył. Za zdartą szmatą posypały się fotografie na podłogę całą kupą. Pan Benedykt, zarumieniony jak młodzieniaszek, schylił się, aby je zbierać, a Łacheć pobladł. Wbił oczy w tę twarz, z setki kawałków kartonu doń wyglądającą, i zacharczał głosem stłumionym:
– Z kim? Z kim się wuj żeni?
– Nie wiem jeszcze! Czyś ty zwariował? Po co to rozsypałeś? Muszę odesłać… Ożenię się w najbliższych dniach, ale nie wiem jeszcze z kim.
Łacheć wybuchnął śmiechem.
– A, tak to co innego!
– Jak to co innego? – sapał zaczerwieniony z wysiłku emeryt. – Pomóżże mi zbierać. Licho cię nadało czy co! Przecież ja to muszę odesłać!
Muzyk zmieszał się nagle i onieśmielił… Potrącając krzesło, przypadł na kolana i począł zgarniać niezgrabnie fotografie rozsypane, bąkając jakieś wyrazy usprawiedliwienia wobec zrzędzącego wciąż staruszka. Wreszcie robota była ukończona. Usiedli znowu naprzeciw siebie i rozpoczęli dziwnie zajmującą rozmowę, podczas której każdy z nich myślał co innego, niż mówił. Panu Benedyktowi świrowało wciąż w głowie, po kiego licha siostrzeniec nawiedził go o tej porze mało właściwej, a Łacheć, opowiadając jakąś wymyśloną historię, grał w myśli ze sobą w cetno i licho: „pożyczy czy nie pożyczy?”.
W końcu nie mógł już wytrzymać. Przerwał zdanie w połowie i zagadnął niespodziewanie:
– Wuju, jestem w nędzy. Pomocy mi trzeba…
Pan Benedykt zamilkł. Przez pewien czas przypatrywał się gościowi, ruszając brwiami białymi i głową kiwając poważnie, aż się tamtemu to nareszcie znudziło.
Zagadnął po raz drugi:
– Czy nie mógłby mi wuj… dopomóc?
I teraz pan Benedykt nie od razu odpowiedział. Powstał naprzód, przeszedł się po pokoju i chrząknął parę razy.
– Mój drogi – zaczął – powinien bym ci właściwie robić wyrzuty, że jesteś lekkomyślny… Istotnie w Aszuan nie trzeba było grać, lecz grosz zarobiony tak niespodziewanie schować dobrze…
Łacheć powstał, ażeby odejść. Pan Benedykt dostrzegł jego zamiar i ujął go kordialnie za ramię. Uśmiechnął się nawet dobrotliwie.
– Siadaj, siadaj! Przecież ci nie odmawiam! Żenię się, jak powiedziałem. Chciałbym zatem i tobie dla pamięci sprawić przyjemność…
Podszedł do biurka i wysunął jedną z szuflad. Przerzucał coś długo, aż wydobył wreszcie parę ćwiartek zapisanego papieru. Przebiegł je szybko oczyma.
– Jesteś mi winien dwa tysiące sto szesnaście sztuk złota… Oto twoje rewersy.
– Tak. Gdyby teraz jeszcze taką sumę… choćby połowę…
– Na bieżącą srebrną monetę to zamieniwszy, będziemy mieli…
– Gdyby teraz choć czwartą część tego…
– Powiedziałem ci już, że się żenię. Nie chciałbym, aby w takiej chwili coś między nami… Twoja matka była mi jakąś siostrą cioteczną…
Pan Benedykt był istotnie roztkliwiony. Przełknął ślinę i rozwarł szeroko wilgotne oczy. Bohaterskim a serdecznym ruchem wyciągnął dłoń z kwitami w stronę zdumionego Łachcia.
– Masz! Od tej chwili nic mi już winien nie jesteś! Darowuję ci dwa tysiące sto szesnaście złotników. Przyjmij to dla pamięci matki twej.
Głos mu zadrgał ze wzruszenia.
Łacheć oniemiał, zupełnie oszołomiony takim niespodziewanym obrotem rzeczy. Widział, że wuj stoi i czeka, aby on mu się rzucił na szyję lub przynajmniej podziękował, bąknął tedy coś niezrozumiałego i wsunąwszy własne rewersy do kieszeni, jak gdyby one rzeczywiście jakąś wartość miały dla niego, zaczął się zbierać do odejścia.
Pan Benedykt poruszył się niecierpliwie. Znać było, że jest zdumiony chłodnym zachowaniem się siostrzeńca wobec swej hojności i ma jeszcze ochotę coś powiedzieć… Jakoż zatrzymał go na progu.
– Słuchaj – rzekł, nieco tajemniczego podźwięku słowom swoim nadając – ale tyś mi przez trzy lata nie płacił zgoła procentu… Kapitał ci podarowałem, ale procent… widzisz… ja się teraz żenię, będę miał znaczne wydatki… Jeśli nie masz przy sobie, to przyślij mi za kilka dni procent zaległy. Niech już między nami wszystko będzie wyrównane!
Uścisnął go serdecznie i wrócił do pokoju. Nie mógł zgoła zrozumieć, dlaczego się Łacheć nie cieszył, lecz owszem, wychodząc, takie na niego rzucił spojrzenie, jakby go chciał wzrokiem uśmiercić.
Westchnął głęboko i boleśnie nad ludzką niewdzięcznością, uśmiechnął się łzawo do własnej szlachetności i z uczuciem spełnienia dobrego czynu siadł przy biurku, aby pisać list do Azy.
Tymczasem Łacheć, wyszedłszy z domu wuja, począł się włóczyć po ulicach miasta bez myśli i celu.
Ogromne lampy elektryczne, błękitnym oszkleniem złagodzone, zalewały światłem chodniki szerokie, pełne przechadzających się wieczorem tłumów… Od dawna zniesiono już stary i śmieszny zakaz otwierania sklepów nocą. Obecnie magazyny zamykane bywały od jedenastej do piątej po południu, a za to do północy i dłużej świeciły rozlśnionymi wystawami, pełne ruchu, gwaru i przesypującego się ciągle wraz z ludźmi złota. Złoto sypało się zresztą wszędzie, płynęło rzeką, to rozpryskując się na boki, jak woda w kroplach, to spływając w innym miejscu w jedno szersze koryto… Dźwięk jego nieustanny słychać było u wejścia do olbrzymich, licznych teatrów, sal koncertowych, cyrków i bio-fono-skopów – we drzwiach kawiarni, gdzie w przerwach między głosem fonografu (Halsband and Co, Ltd.), wykrzykującego na przemian ostatnie depesze i arie najmodniejszych śpiewaków, niby skromnie odziane, a jednak obrzydliwie nagie tancerki wierzgały nogami w czarnych, siatkowych trykotach; w bankach, najintensywniej teraz pracujących; w zamtuzach, urządzonych z niesłychanym przepychem i przeto wyższych ponad wszystkie ograniczenia policji publicznej obyczajności; i wszędzie, wszędzie, gdzie tylko było oko zwrócić lub stopę.
Krążącym tłumem potrącany, spychany z chodnika i znów ustępujący z drogi licznym samochodom, środkiem ulicy pędzącym, szedł Łacheć, dokąd nogi go niosły, nie wiedząc zgoła, gdzie idzie i co jutro będzie robił. Nie umiał już nawet myśleć o swoim położeniu. Poprzez gwar rozmów, krzyku, nawoływań, świstu syren i wrzasku trąbek samochodowych, chrapania obrzydliwego samograjów i zgrzytu kół hamowanych wpadały w uszy Łachcia jakieś okruchy, strzępy oderwane muzyki jego własnej, co, zda się, z duszy mu wybuchła, otaczając na chwilę dobroczynną falą głowę jego umęczoną… Stawał wtedy na moment w tłumie ulicznym, setki mil odeń myślą odległy, i chwytał dźwięki przelatujące, nim zginą, nim je rozgwar zwycięski porwie i zagłuszy. Lecz oto znowu ktoś go potrącił, ktoś nazwę świeżo wyszłego dziennika w ucho mu wrzasnął albo stróż porządku publicznego iść mu dalej kazał, by nie tamował ruchu swobodnego, więc znów się zbierał pospiesznie i szedł przed siebie, jak gdyby rzeczywiście dokądś zdążał wśród tego zamętu.
Stanął nareszcie we wnęku93 jakiejś bramy, nie wiedząc właściwie, dlaczego staje. Miał wrażenie, że się znajduje kędyś w dobrze sobie znanym miejscu. Wzniósł głowę. Przed nim, po drugiej stronie ulicy, widniał napis olbrzymi, ozdobnie i poniekąd zalotnie z kolorowych lampek ułożony: „Halsband and Co, Ltd. – Udoskonalone Gramofony”.