Kitabı oku: «Lord Jim», sayfa 8
Otworzył i ścisnął zakrzywione palce, a ręce jego zatrzepotały się okrutnie i zapalczywie.
– Spokojnie, spokojnie – mruknąłem.
– Co? co? Ja jestem zupełnie spokojny – odparł dotknięty do żywego, przy czym ręka drgnęła mu konwulsyjnie i przewrócił łokciem butelkę koniaku. Rzuciłem się naprzód, zgrzytnąwszy krzesłem po flizach17. Jim odskoczył od stolika, jakby mina wybuchła za jego plecami; w tym skoku zwrócił się na wpół ku mnie, zanim opadł przykucnąwszy na piętach; w oczach miał przestrach, a twarz zbielała mu wokół nozdrzy. Spojrzał na mnie, wzrok jego wyrażał wielką przykrość. – Strasznie pana przepraszam. Co za niezdara ze mnie! – mruknął, bardzo zmartwiony; ostry zapach rozlanego alkoholu otoczył nas nagle atmosferą podłej knajpy wśród chłodnych, przejrzystych nocnych ciemności. W jadalni zgaszono już światła; nasza świeca połyskiwała samotnie na długiej werandzie, a kolumny oblokły się w czerń, od podstaw aż do kapiteli. Na tle jasnych gwiazd wysoki zrąb urzędu portowego zarysował się wyraźnie z drugiej strony Esplanady, jakby ponury gmach przysunął się bliżej, by patrzeć i słuchać.
Jim przybrał obojętną minę.
– Zdaje mi się, że, jestem mniej spokojny teraz aniżeli wówczas. Wówczas to byłem gotów na wszystko. Te zajścia w łodzi to błahostki.
– Ale niezbyt miłe rzeczy przeżył pan w tej łodzi – zauważyłem.
– Byłem gotów na wszystko – powtórzył. – Kiedy światła okrętu już znikły, w tej łodzi mogło się dziać Bóg wie co i nikt by się o tym nie dowiedział. Zdawałem sobie z tego sprawę z zadowoleniem. Było na to dostatecznie ciemno; jakby nas zamurowano w przestronnym grobie. Nie mieliśmy żadnej styczności z ziemią. Nikt nie mógł wydawać o nas sądu. Nic już nas nie obchodziło. – Po raz trzeci w ciągu tej rozmowy Jim roześmiał się hałaśliwie, ale teraz nie było wokoło nikogo, kto by go mógł podejrzewać, że jest pijany. – Nie istniał już dla nas strach ani prawo, ani dźwięk, ani oczy, nawet nasze własne, przynajmniej aż do wschodu słońca.
Uderzyła mię przejmująca prawda jego słów. Jest coś szczególnego w małej łódce zagubionej na rozległym morzu. Na ludzi, którzy uszli spod cienia śmierci, zdaje się padać cień szaleństwa. Kiedy statek zawiedzie, zdaje się, iż cały świat zawiódł człowieka – ten świat, który go urobił, okiełznał, który miał nad nim pieczę. Rzekłbyś, iż dusze ludzi pływających po wodnej przepaści wyzwalają się w zetknięciu z ogromem, gotowe na szczytne bohaterstwo, szał głupoty lub też najniższą ohydę. Nasza wiara, nasze myśli, miłości, nienawiści, przekonania i nawet zewnętrzna wartość rzeczy materialnych – wszystko to może prowadzić do katastrofy; tyleż jest katastrof co i ludzi. Ale w tej oto tkwiła nikczemność – i właśnie dlatego osamotnienie rozbitków było jeszcze dotkliwsze. Ohydne warunki towarzyszące wypadkowi odcięły tych ludzi bardziej bezwzględnie od pozostałej ludzkości, której ideał postępowania nie został poddany próbie tak szatańskiego i przerażającego żartu. Towarzysze Jima wściekali się na niego jako na tchórzliwego krętacza, a on znów skupił na nich całą swoją nienawiść do tego, co się stało; byłby chciał zemścić się straszliwie za odrażającą pokusę, którą na niego nasłali. Łódź zagubiona na pełnym morzu wydobędzie z człowieka instynkty czające się w głębi wszystkich myśli, wszystkich uczuć, wrażeń i wzruszeń. Dla groteskowej nikczemności cechującej ową katastrofę charakterystyczne było, że między tymi ludźmi nie doszło do bójki. Od początku do końca wszystko polegało tylko na groźbach, na skutecznym udawaniu, na oszustwie uknutym przez bezgraniczną pogardę ciemnych sił. Ale realne groźby mrocznych potęg, gotowych każdej chwili zatryumfować nad człowiekiem, są stale odpierane przez ludzką nieugiętość. Poczekawszy chwilę zapytałem:
– No i co się stało? – Zbyteczne pytanie. Wiedziałem już za dużo, aby się spodziewać łaski jakiegoś odkupiającego porywu, dobrodziejstwa szału lub mrocznej grozy.
– Nic – odpowiedział. – Dla mnie to było istotne, a im chodziło tylko o pozory. Nic się nie stało.
Wschodzące słońce zastało Jima w dziobie łodzi w tej samej pozycji, jaką zajął natychmiast po skoku. Co za wytrwałość w jego gotowości na wszystko! Przez całą noc trzymał w garści rękojeść steru. Upuścili ster za burtę chcąc go założyć i snadź rękojeść została jakimś sposobem zawleczona aż na przód, podczas kiedy biegali tam i z powrotem usiłując wykonać naraz wiele manewrów, aby się oddalić od „Patny”. Jim widać trzymał przez jakie sześć godzin tę rękojeść – długi ciężki kawał twardego drewna. Chyba nie można powiedzieć, że nie był gotów na wszystko! Czy widzicie go, jak stoi w milczeniu przez pół nocy z twarzą zwróconą ku falom deszczu, jak się wpatruje w ciemne postacie śledząc niewyraźne ich poruszenia, natężając słuch, aby posłyszeć ciche szepty rozlegające się z rzadka w stronie rufy! Niezłomna odwaga czy też wysiłek trwogi? Jak myślicie? A wytrwałości też mu odmówić nie można. Przez sześć godzin mniej więcej miał się wciąż na baczności; wytrzymał sześć godzin czujnego bezruchu w łódce, która sunęła z wolna naprzód lub unosiła się nieruchomo na wodzie, zależna od kaprysu wiatru. A tymczasem morze zasnęło wreszcie, uspokojone; chmury płynęły wciąż nad głową Jima, a niebo – czarny, matowy ogrom – zmniejszyło się do rozmiarów ciemnego, połyskliwego sklepienia, roziskrzyło się jeszcze wspanialej, po czym jęło blaknąć od wschodu i zszarzało u zenitu. Ciemne postacie, zasłaniające za rufą gwiazdy tuż nad horyzontem, nabrały konturów, bryłowatości – kształtowały się w ramiona, głowy, twarze, rysy – stawały się trzema ludźmi, którzy patrzyli ponuro na Jima – rozczochrani, w potarganym odzieniu, mrugając czerwonymi powiekami wśród białego świtu.
– Wyglądali, jakby się włóczyli pijani po rynsztokach przez jaki tydzień – opisywał Jim plastycznie, a potem mruknął coś o wschodzie słońca, nadmieniając, że dzień zapowiadał się pogodny. Wiecie, jak to marynarze mają zwyczaj wspominać o pogodzie przy każdej sposobności. Co do mnie, starczyło mi kilka słów Jima, abym ujrzał dolny kraniec słonecznej tarczy odrywający się od widnokręgu, całą widzialną przestrzeń morza rozedrganą, pomarszczoną przez biegnące chyżo drobne falki – jak gdyby wody się wzdrygnęły dając życie świetlistej kuli – jednocześnie zaś ostatni powiew wiatru poruszył powietrzem niby pełne ulgi westchnienie.
– Siedzieli w rufie ramię w ramię z szyprem pośrodku jak trzy plugawe sowy i gapili się na mnie. – Słuchałem Jima, który mówił z zawziętą nienawiścią; żrąca jej moc przenikała pospolite słowa jak kropla potężnej trucizny, co pada do szklanki z wodą, lecz myśli moje drążyły wciąż koło tego wschodu słońca. Wyobraziłem sobie pod przejrzystą pustką nieba czterech ludzi zagubionych wśród bezludnego morza, samotne słońce, które, nie bacząc na tę odrobinę życia, wstępowało po czystym sklepieniu niebios, jakby pragnęło spojrzeć ogniście z wysoka na swą własną wspaniałość odbitą w cichym oceanie. – Zaczęli wołać na mnie z rufy – mówił Jim – jak na swego kamrata. Słyszałem ich. Prosili, abym się opamiętał i rzucił ten „podły kawał drewna”. Dlaczego tak się zachowuję? Przecież nic złego mi nie zrobili, prawda? Nic się nie stało… Nic złego!
Twarz Jima poczerwieniała, jak gdyby nie mógł wyzionąć zabranego płucami powietrza.
– Nic złego! – wybuchnął – niech pan to osądzi. Pan przecież to rozumie, nieprawda? Pan to widzi!… Nic złego! Wielki Boże! Cóż mogło się stać gorszego? O tak, wiem dobrze, skoczyłem. Tak. Skoczyłem tak jak oni. Powiedziałem już, że skoczyłem; ale mówię panu, być tam razem z nimi przechodziło ludzką wytrzymałość. To wszystko stało się najwyraźniej za ich sprawą, jakby byli zarzucili na pokład hak i ściągnęli mnie do łodzi. Czyżby pan tego nie rozumiał? Pan to musi zrozumieć, ja proszę, niech mi pan otwarcie powie…
Jego niespokojne oczy utkwione we mnie pytały, prosiły, wyzywały, błagały. Za cenę życia nie byłbym mógł się powstrzymać od szeptu:
– Ciężko został pan doświadczony.
– I najniesprawiedliwiej – podchwycił szybko. – Nie miałem żadnych szans wśród tej hołoty. A teraz zaczęli się do mnie wdzięczyć, i tak podle! Przecież są moimi kolegami, towarzyszami! Z tej samej łodzi. Trzeba brać wszystko z dobrej strony. Oni nie mają nic złego na myśli. George obchodzi ich tyle co zeszłoroczny śnieg. W ostatniej chwili wrócił po coś do swojej kajuty i tam go przychwyciło. To był skończony dureń. Oczywiście, bardzo to smutne… Patrzyli na mnie; wargi ich się poruszały; potrząsali głowami tam, w końcu łodzi, wszyscy trzej; kiwali porozumiewawczo na mnie. I cóż w tym dziwnego? Czyż nie skoczyłem? – Nie odpowiadałem. Nie ma słów na to, co chciałem im powiedzieć. Gdybym był wtedy otworzył usta, zawyłbym po prostu jak zwierzę. Ciągle pytałem siebie, kiedy się ocknę. A oni nawoływali mnie, aby przyjść do nich na rufę i wysłuchać spokojnie tego, co szyper ma do powiedzenia. Z pewnością jeszcze przed wieczorem znajdzie nas jaki statek, jesteśmy na szlaku Kanału Sueskiego; już teraz widać dym na północo-zachodzie.
Doznałem okropnego wstrząsu, gdy dostrzegłem ten ślad brunatnej mgły tuż nad morzem, tę nikłą, nikłą plamkę, przez którą było widać granice nieba i ziemi. Krzyknąłem na nich, że słyszę wszystko doskonale ze swego miejsca. Szyper zaczął kląć głosem chrypliwym jak krakanie kruka; oświadczył, iż nie myśli wysilać głosu, aby mi dogodzić. „Czy pan się boi, że mogą pana dosłyszeć na brzegu?” – zapytałem. Spojrzał na mnie, jakby mnie chciał rozszarpać w kawały. Pierwszy mechanik radził mu, aby mi ustąpił, bo mam źle w głowie. Szyper podniósł się w rufie, niby gruby słup mięsa; zaczął mówić i mówić…
Jim zamyślił się.
– No i co? – rzekłem.
– Cóż mnie mogła obchodzić historia, którą postanowili wymyślić? – zawołał niedbale. – Pozwoliłem im mówić, co im się żywnie podobało. To była ich sprawa. Ja wiedziałem, jak się to odbyło. Nic się dla mnie zmienić nie mogło, choćby nie wiem co ludziom wmówili. A szyper gadał, dowodził i znów gadał, i znów dowodził. Bez końca. Nagle poczułem, że nogi się uginają pode mną. Osłabłem, byłem znużony, śmiertelnie znużony. Wypuściłem z ręki sterownicę i siadłem na najdalszej ławce odwracając się do nich plecami. Miałem już tego dosyć. Wołali na mnie pytając, czy zrozumiałem; przecież to była prawda, prawda w każdym słowie! Mój Boże, to była prawda, z ich punktu widzenia. Nie odwróciłem głowy. Słyszałem, jak rozprawiali między sobą. „Ten głupi osioł nie chce nic powiedzieć”. „Oho, ale rozumie doskonale”. „Dajcie mu pokój; i tak potrafi się znaleźć”. „I co by mógł nam zrobić?” Rzeczywiście, co byłbym mógł im zrobić? Czyż nie znajdowaliśmy się wszyscy razem w tej łodzi? Starałem się udawać głuchego. Dym znikł w północnym kierunku. Nastała martwa cisza. Pili wodę z beczki, ja piłem także. Potem z wielkim trudem rozpostarli żagiel na burcie. Zgodziłem się objąć wachtę. Wleźli pod żagiel i znikli mi z oczu. Bogu dzięki! Byłem znużony, skonany, jakbym nie spał ani chwili od urodzenia. Blask słońca przeszkadzał mi patrzeć na wodę. Niekiedy któryś z nich wyłaził spod żagla, stawał w łodzi, aby się rozejrzeć, i wpełzał z powrotem. Słyszałem od czasu do czasu chrapanie. Mogli spać! A przynajmniej jeden z nich. Ja spać nie mogłem. Wszystko naokoło było tylko blaskiem i łódź zdawała się w blask ten zapadać. Niekiedy czułem ze zdumieniem, że siedzę na ławce…
Zaczął chodzić miarowymi krokami przed moim krzesłem, tam i z powrotem, z ręką w kieszeni od spodni, pochyliwszy głowę w zamyśleniu; czasem podnosił prawą dłoń ruchem, który zdawał się usuwać z drogi niewidzialnego natręta.
– Pan myśli pewnie, że mię ogarniało szaleństwo – rzekł zupełnie odmiennym tonem. – I to jest zrozumiałe, jeśli pan pamięta, że zgubiłem czapkę. Nad moją gołą głową słońce odbyło całą swą drogę ze wschodu na zachód, ale widać tego dnia nic mi nie mogło zaszkodzić. Nawet słońce nie mogło zrobić ze mnie szaleńca… – Odepchnął prawą ręką myśl o szaleństwie. – I zabić mnie także nie mogło… – Znów ręka jego odsunęła jakiś cień. – Tylko ja sam mogłem to zrobić.
– Ach tak? – rzekłem, niezmiernie zdumiony tym nowym zwrotem, i spojrzałem na niego doznając takiego uczucia, jakby się odwrócił na pięcie i zmienił mi się w oczach.
– Ani nie dostałem zapalenia mózgu, ani nie padłem martwy – ciągnął dalej. – Słońce nie obchodziło mnie zupełnie. Rozmyślałem spokojnie i chłodno, jak gdybym siedział w cieniu. Ta opasła bestia, szyper, wystawił spod płótna wielki, krótko ostrzyżony łeb i wparł we mnie rybie oczy. „Donnerwetter!18 Umrze pan” – warknął i cofnął głowę jak żółw. Widziałem go. Słyszałem. Nie przeszkodził mi w rozprawianiu się z sobą. Mówiłem sobie właśnie wtedy, że nie umrę.
Jim rzucił mi w przejściu uważne spojrzenie, usiłując przeniknąć, co myślę.
– Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan poprzednio rozmyślał o samobójstwie? – zapytałem starając się zdobyć na ton jak najbardziej nieprzenikniony. Skinął głową nie przestając chodzić.
– Tak, do tego doszedłem, kiedym tam siedział samotnie – rzekł. Uszedł jeszcze kilka kroków aż do wyimaginowanego kresu swej przechadzki, po czym zawrócił trzymając obie ręce głęboko w kieszeniach. Przystanął nagle przed moim krzesłem i spojrzał na mnie. – Czy pan mi wierzy? – spytał z natężoną ciekawością. Pobudziło mię to do uroczystego oświadczenia, że gotów jestem uwierzyć bezwzględnie we wszystko, co uzna za stosowne mi powiedzieć.
Rozdział jedenasty
Jim wysłuchał mnie z głową przechyloną na ramię, a ja znów ujrzałem go, jakby się rozchyliła zasłona z mgły, w której się obracał i żył. Świeca paliła się ciemno, trzeszcząc wewnątrz szklanego klosza – było to jedyne światło, przy jakim mogłem Jima oglądać; za nim rozpościerała się ciemna noc z jasnymi gwiazdami, których migot, coraz bardziej odległy, wabił oko dalej i dalej w ciemniejsze głębie mroku; a jednak – rzekłbyś – tajemniczy jakiś blask rozświetlił chłopięcą głowę Jima, jakby w tej właśnie chwili młodość zajaśniała w nim na chwilę i zgasła.
– Strasznie pan jest dobry, że tak pan mnie słucha – rzekł. – To dla mnie prawdziwe dobrodziejstwo. Pan nie wie, czym to jest dla mnie. Pan…
Zdawało się, iż słów mu brakuje. Ujrzałem go znów – i tym razem wyraźnie. Ten chłopiec należał do gatunku ludzi, których przyjemnie jest nam widzieć wokoło siebie, i chętnie sobie wyobrażamy, żeśmy byli do nich podobni; sam ich widok przywołuje owe ułudy, które się uważało za przepadłe, wygasłe, wyziębłe, a jednak – przy zbliżeniu się cudzego płomienia – zatrzepoczą się gdzieś głęboko, głęboko, błyskają światłem i ciepłem!… Tak; ujrzałem go wówczas wyraźnie… i nie po raz ostatni.
– Pan nie wie, czym to jest dla człowieka w moim położeniu czuć, że mi ktoś ufa, móc zwierzyć się ze wszystkiego komuś starszemu – mówił. – Takie to wszystko ciężkie, takie okropnie niesprawiedliwe, takie trudne do pojęcia.
Mglista zasłona gęstniała. Nie wiem, jakie Jim miał wyobrażenie o mym wieku i o mej mądrości. Czułem się w owej chwili taki stary, że brał mię pewnie za dwakroć młodszego i nie doceniał zapewne ani w połowie mej bezużytecznej mądrości. W żadnym innym zawodzie – prócz marynarskiego – serca tych, co już się puścili na morze, by pływać po nim lub utonąć, nie wyrywają się tak gwałtownie do chłopca na wybrzeżu, wpatrzonego błyszczącymi oczami w migotanie rozległej przestrzeni, które jest tylko odbiciem jego młodzieńczych spojrzeń pełnych ognia. Tak cudownie nieuchwytne są nadzieje, co pchnęły każdego z nas na morze, taka w nich wspaniała mglistość, taka piękna żądza przygód – że wszystko to już samo przez się stanowił naszą wyłączną i jedyną nagrodę. A to, co zdobywamy… ech, lepiej zamilczę o tym; ale któż z nas zdoła powstrzymać uśmiech wobec młodzieńczych wspomnień? W żadnej innej dziedzinie życia rzeczywistość nie jest tak oddalona od złudzenia, w żadnym zawodzie początek nie jest tak wyłącznie złudzeniem, rozczarowanie nie następuje tak szybko, ujarzmienie nie jest tak zupełne. Przecież wszyscy zaczynaliśmy z tymi samymi porywami, kończyliśmy bogaci w to samo doświadczenie, przechowywaliśmy pamięć tych samych ukochanych, złudnych marzeń przez ohydne, przeklęte dni. Nic więc dziwnego, że gdy któregoś z nas dosięgnie jakiś ciężki cios, czujemy, że jesteśmy ze sobą związani i że prócz koleżeństwa w zawodzie łączy nas siła szerszego uczucia – tego, które wiąże człowieka z dzieckiem. Jim stał tam przede mną wierząc, iż wiek i mądrość mogą znaleźć lekarstwo na ból prawdy, a ja patrzyłem na tego młodego chłopca w opałach, i to piekielnych zaiste, takich, nad którymi siwobrodzi starcy kręcą uroczyście głową kryjąc jednocześnie uśmiech. A więc Jim rozważał, czy ma odebrać sobie życie, niech go licho! Pogrążył się w rozmyślaniach o samobójstwie, bo choć uszedł cało, blask jego życia przepadł wśród nocy razem z okrętem. Cóż bardziej naturalnego od tych jego myśli? Wszystko to było takie tragiczne i dziwne zarazem, że głośno wołało o współczucie. A w czymże ja stoję wyżej od reszty ludzi, aby czuć się w prawie odmówić mu litości? Gdy tak patrzyłem na Jima, mgła mi go znów zasnuła i znowu usłyszałem jego głos. Mówił:
– Czułem się zupełnie wytrącony z równowagi, rozumie pan. To było takie zdarzenie, jakiego się człowiek nie spodziewa. Nie miało to nic wspólnego na przykład z walką.
– Tak – potwierdziłem. Jim wydał mi się nagle zmieniony, jak gdyby bardziej dojrzały.
– I nic się nie wiedziało na pewno – mruknął.
– Ach, więc pan nie wiedział na pewno… – rzekłem, lecz ułagodził mię szmer lekkiego westchnienia, które przewiało między nami jak lot ptaka wśród nocy.
– Nie, nie wiedziałem na pewno – rzekł odważnie. – Ten cały wypadek był czymś w rodzaju owej podłej blagi, którą tamci obmyślili. Ni to kłamstwo, ni to prawda. Coś pośredniego. Człowiek wie, co jest kłamstwem. Ale w tej sprawie granica między dobrem a złem cieńsza była od włosa.
– A jakiejże granicy panu potrzeba? – spytałem; lecz mówiłem tak cicho, że chyba nie usłyszał. Rozumował w taki sposób, jakby życie było siecią ścieżek przedzielonych od siebie przepaściami. Głos jego brzmiał rozsądnie.
– Przypuśćmy, że nie byłbym – to znaczy, przypuśćmy, że byłbym został na statku. No dobrze. Na jak długo? Powiedzmy – minutę… pół minuty. Przecież zdawało się wówczas pewne, że po upływie trzydziestu sekund znajdę się w morzu; a myśli pan, że wtedy nie uczepiłbym się pierwszej lepszej rzeczy, która by się znalazła na drodze – wiosła, ratowniczej boi, kratówki, czegokolwiek? A czyby pan tak nie zrobił?
– I wyratowałby się pan – wtrąciłem.
– Byłbym się starał wyratować – odparł. – A tego wówczas nie miałem na myśli, kiedy… – wzdrygnął się, jakby miał przełknąć jakieś obrzydliwe lekarstwo – kiedy skoczyłem – wymówił z konwulsyjnym, wysiłkiem, którego napięcie, jakby niesione na fali powietrza, sprawiło, że poruszyłem się z lekka na krześle. Utkwił we mnie ponure oczy. – Pan mi nie wierzy? – krzyknął. – Przysięgam!… Et, do diabła z tym wszystkim! Pan wyciąga mnie tu na zwierzenia, więc… Pan mi musi wierzyć! Pan przecież powiedział, że pan będzie mi wierzył.
– Naturalnie, że panu wierzę – zapewniłem rzeczowym tonem, który podziałał na niego kojąco.
– Niech mi pan wybaczy – rzekł. – Nie mówiłbym panu naturalnie tego wszystkiego, gdyby pan nie był dżentelmenem. Chyba powinienem wiedzieć, kto nim jest… bo ja jestem, jestem również dżentelmenem…
– Tak, tak – rzekłem śpiesznie. Patrzył mi prosto w twarz i odwrócił wzrok powoli.
– Teraz pan rozumie, dlaczego ja, mimo wszystko… dlaczego nie odebrałem sobie życia. Nie chciałem stchórzyć przed tym, co zrobiłem. Przecież gdybym był został na statku, uczyniłbym wszystko, aby się tylko ocalić. Ludzie utrzymywali się nieraz na powierzchni całymi godzinami, na otwartym morzu, i wyławiano ich, i doskonale się potem czuli. A ja byłbym mógł to wytrzymać znacznie lepiej niż wielu innych. Moje serce jest w porządku. – Wyciągnął prawą pięść z kieszeni i gruchnął się w pierś, rozległ się jakby zgłuszony strzał wśród nocy.
– Tak – rzekłem. Rozmyślał ze spuszczoną głową rozstawiwszy nieco nogi.
– O włos – mruknął. – Nie było na włos miejsca między tym a tamtym. A w owej chwili…
– O północy trudno jest włos dostrzec – wtrąciłem, zdaje się, nieco złośliwie. Czy pojmujecie, co ja rozumiem przez solidarność w naszym zawodzie? Byłem na Jima rozżalony, jakby mnie oszukał – mnie osobiście – jakby mnie pozbawił wspaniałej okazji do podtrzymania złudzeń młodości, jakby obdarł nasze wspólne życie z ostatniego promienia blasku.
– Więc też pan zwiał… od razu.
– Skoczyłem – poprawił mię z naciskiem. – Uważa pan! Skoczyłem – powtórzył. Zaciekawiła mię jego widoczna, lecz niezrozumiała dla mnie intencja. – No tak! – ciągnął dalej – może wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ale później miałem ile chcieć czasu – w tej łodzi. I mogłem rozmyślać. O tym, co zaszło, nikt naturalnie nie miał się dowiedzieć, ale nie przynosiło mi to żadnej ulgi. Temu musi pan także uwierzyć. Nie chciałem tej całej rozmowy… Nie… Tak!… nie będę kłamał!… Chciałem tego: to jest właśnie to, czego chciałem, i koniec. Ani pan, ani nikt inny nie mógłby mnie zmusić, gdybym… Ja, ja się mówić nie boję. I nie bałem się także myśleć. Spojrzałem temu w twarz. Uciekać przed tym nie chciałem. Z początku, w nocy, gdyby nie ci ludzie, byłbym… Ale nie! na Boga, nie chciałem im sprawić tej przyjemności. Dość złego mi wyrządzili. Wymyślili sobie jakąś opowieść i może nawet w nią wierzyli. Ale ja znałem prawdę i postanowiłem uporać się z nią sam jeden. Nie chciałem brać udziału w tak ohydnej nieuczciwości. Czegóż właściwie to wszystko dowiodło? Byłem strasznie ścięty z nóg. I powiem panu prawdę, miałem obrzydzenie do życia; ale cóż by mi z tego przyszło, gdybym się od życia wymigał – w… w taki sposób? To nie była właściwa droga. Ja myślę, że, że to by… to by nie było żadne rozwiązanie.
Przez cały ten czas chodził tam i z powrotem, ale z ostatnim słowem zwrócił się nagle do mnie.
– A co pan myśli? – spytał gwałtownie. Nastąpiła przerwa i nagle poczułem, że przygniata mię wielkie, beznadziejne zmęczenie, jakby głos Jima wyrwał mię ze snu, z wędrówki przez puste przestworza, których ogrom znużył mi duszę i wyczerpał ciało.
– …to by nie było żadne rozwiązanie – mruknął nade mną uparcie po krótkiej chwili. – Nie! Należało stawić czoło wszystkiemu, samotnie, czekać na sposobność, coś obmyślić…