Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 14
Rozdział VII
W skład tego, co Decoud nazywał swym zdrowym materializmem, wchodziła również niewiara w możliwość przyjaźni między kobietą a mężczyzną.
Jedyny wyjątek, który uznawał, potwierdzał jego zdaniem tę bezwzględną regułę. Przyjaźń była możliwa między bratem a siostrą, o ile przez przyjaźń rozumiało się, podobnie jak w stosunku do innych ludzi, swobodną otwartość myśli i uczuć. Była to nieskrępowana i konieczna szczerość, z jaką najbardziej wewnętrzne życie jednej istoty ludzkiej dąży do oddziałania na głębokie przywiązanie drugiej, podobnej istoty.
Ulubiona siostra, ładny, nieco samowolny i rezolutny aniołek, który rządził swym ojcem i matką we frontowym mieszkaniu bardzo wytwornej paryskiej kamienicy, była odbiorczynią zwierzeń Martina Decouda, powiernicą jego myśli, czynów, zamysłów, wątpliwości, nawet pośliźnięć…
„Przygotuj nasze kółko paryskie na narodziny nowej republiki południowoamerykańskiej. Jedna mniej, czy jedna więcej, cóż to za różnica? Przychodzą one na świat jak złowrogie kwiaty, pleniące się na podścielisku przegniłych instytucji. Ale zawiązek tej, o której mówię, począł się w głowie twego brata, co powinno jej zapewnić twą życzliwą przychylność. Piszę do ciebie przy jednej świeczce w czymś w rodzaju hoteliku w pobliżu portu, prowadzonym przez pewnego Włocha, niejakiego Violę, protegowanego przez pani Gould. Zbudował go podobno, o ile mi wiadomo, pewien conquistador, który przed trzystu laty zajmował się połowem pereł. Teraz spowija go głęboka cisza. Cisza zalega także równinę między miastem a portem. Jest na niej cicho, ale nie tak ciemno jak w tym domu, gdyż placówki robotników włoskich, strzegących kolei, porozpalały małe ogniska wzdłuż toru.
Wczoraj nie było tu tak cicho. Mieliśmy groźne rozruchy, nagły bunt ludności, który udało się ostatecznie uśmierzyć dopiero dziś po południu. Miał on bez wątpienia na celu grabież, której zapobieżono, o czym już wiesz zapewne z kablogramu wysłanego przez San Francisco i Nowy Jork ubiegłego wieczora, kiedy kable były jeszcze czynne. Musiałaś już czytać także o tym, iż energiczna postawa Europejczyków pracujących przy budowie kolei ocaliła miasto od zniszczenia. Możesz tej wiadomości wierzyć. Sam redagowałem ten kablogram. Nie mamy tu korespondentów Agencji Reutera. Strzelałem również do tłumu z okien klubu wraz z innymi młodszymi panami z towarzystwa. Trzeba było przez Calle de la Constitution utorować drogę kobietom i dzieciom, które schroniły się na pokład kilku lichtug, stojących teraz w porcie. Było to wczoraj. Z kablogramu dowiedziałeś się niewątpliwie i o tym szczególe, iż zaginiony prezydent Ribiera, który znikł po bitwie pod Santa Marta, dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, co wydaje się po prostu nieprawdopodobne, dotarł do Sulaco i jadąc na kulawym mule, dostał się w odmęt walki ulicznej. Okazało się, iż uciekał przez góry w towarzystwie pewnego mulnika, niejakiego Bonifacia, i z obawy przed Monterem wpadł w ramiona rozwścieczonego motłochu.
Capataz de cargadores, ten włoski marynarz, o którym w mych listach już wspomniałem, ocalił go od haniebnej śmierci. Ten człowiek z jakąś dziwną zdolnością umie zawsze znaleźć się tam, gdzie jest coś niezwykłego do zrobienia.
O czwartej rano był u mnie w redakcji »Porvenir«, dokąd wstąpił tak wcześnie, by mnie ostrzec przed zbliżającymi się rozruchami i zapewnić, iż wraz ze swymi cargadorami stanie po stronie ładu. Gdy dzień zaświtał, wyglądaliśmy obaj przez okna na tłumy piesze i konne, które zalegały plaza i rzucały kamieniami w okna Intendencji. Nostromo (gdyż tak go tutaj nazywają) pokazywał mi swych cargadorów rozsianych wśród tłuszczy.
Słońce ukazuje się późno w Sulaco, gdyż musi najpierw wznieść się ponad góry. W świetle poranka, jaśniejszym od brzasku, Nostromo dostrzegł po drugiej stronie rozległej plaza, u wylotu jednej z ulic obok katedry, jakiegoś jeźdźca osaczonego przez gromadę wyjących leperos. Zaraz rzekł do mnie: »To ktoś obcy. Czego oni chcą od niego?«. Wyjął srebrny gwizdek, którego zwykł używać w porcie (ten człowiek nie raczy widocznie używać kruszców mniej cennych od srebra), i gwizdnął dwa razy, co było zapewne umówionym znakiem dla jego cargadorów. Uczyniwszy to, wybiegł niezwłocznie, a oni skupili się dokoła niego. Wybiegłem również, lecz za późno, by zdążyć za nimi i pomóc w oswobodzeniu nieznajomego, którego wierzchowiec zwalił się na ziemię. Rzucono się od razu na mnie jako na znienawidzonego arystokratę i miałem szczęście, że udało mi się dotrzeć do klubu, gdzie don Jaime Berges (pamiętasz zapewne, iż bywał u nas w Paryżu przed jakimiś trzema laty) wcisnął mi w rękę strzelbę myśliwską. Strzelano już z okien. Na rozłożonych stolikach do kart leżały małe kupki naboi. Pamiętam kilka przewróconych krzeseł i parę butelek toczących się wśród rozsypanych kart, które spadły, gdy caballeros zerwali się od stolików, by wszcząć ogień do motłochu. Większość młodzieży spędziła tę noc w klubie, przypuszczając, iż dojdzie do rozruchów. W dwu kandelabrach, które stały na konsolach, dopalały się świece. Gdy wszedłem, wielka żelazna mutra, skradziona prawdopodobnie z warsztatów kolejowych, wpadła z ulicy do sali i roztrzaskała duże lustro zawieszone na ścianie. Zauważyłem również, iż jeden ze służących klubowych leżał w kącie, mając ręce i nogi związane sznurami od portier. Majaczy mi się coś, iż don Jaime oświadczył mi pośpiesznie, że tego draba przyłapano, gdy zaprawiał trucizną potrawy, które miano podać do stołu. Pamiętam jednak dokładnie, że wrzeszczał bez przestanku, błagając o litość, ale do tego stopnia nie zwracano na niego uwagi, iż nikt nie zadał sobie trudu, by zatkać mu usta. Wrzask jego był tak nieprzyjemny, iż omal nie uczyniłem tego sam. Ale nie można było marnować czasu na takie drobnostki. Stanąłem przy jednym z okien i zacząłem strzelać.
Dopiero pod wieczór dowiedziałem się, kim był ów nieznajomy, którego Nostromo przy pomocy swych cargadorów oraz kilku robotników włoskich ocalił z rąk pijanej hołoty. Ten człowiek okazuje szczególne zdolności, gdy trzeba dokonać czegoś, co przemawia do wyobraźni. Powiedziałem mu to później, gdyśmy się spotkali po przywróceniu jakiego takiego ładu w mieście, zaś odpowiedź jego zdziwiła mnie nieco. Powiedział ponuro: »I co z tego mam, señor?«. Później zaświtało mi w głowie, iż próżność tego człowieka zapewne szuka zaspokojenia w pochlebstwach pospólstwa i zaufaniu przełożonych”.
Decoud zatrzymał się, by zapalić papierosa, po czym, nie podnosząc głowy, wydmuchnął kłąb dymu, który zdawał się pełzać po papierze. Wziął znowu ołówek w rękę.
„Było to ubiegłego wieczora na plaza. Siedział na stopniach katedry z rękoma opuszczonymi między kolana, dzierżąc lejce swej słynnej siwej klaczy. Przez cały dzień dowodził świetnie swym zastępem cargadorów. Wydawał się znużony. Nie wiem, jak wyglądałem. Prawdopodobnie byłem bardzo brudny. Ale zdaje mi się, że musiałem przy tym wyglądać na człowieka uradowanego. Odkąd zbiegłemu prezydentowi udało się przedostać na pokład »Minerwy«, powodzenie odwróciło się przeciw motłochowi. Wyparty z portu i głównych ulic miejskich, musiał pierzchać do swych kryjówek w ruinach. Trzeba ci wiedzieć, iż te rozruchy, które zrazu niewątpliwie miały na celu tylko opanowanie srebra z kopalni San Tomé złożonego w piwnicach Urzędu Celnego (poza ogólną grabieżą przez ricos), nabrały zabarwienia politycznego, gdy dwu posłów do Zgromadzenia Prowincjonalnego z Bolsonu stanęło na ich czele. Señores Gamacho i Fuentes uczynili to, co prawda, dopiero pod wieczór, gdy motłoch, zawiedziony w swych nadziejach łupu, stłoczył się w wąskich ulicach i zaczął wrzeszczeć: »Viva la Libertad!201 Precz z feudalizmem!« (Chciałbym wiedzieć, jak oni wyobrażają sobie ten feudalizm). »Precz z Gotami i paralitykami!« Przypuszczam, iż señores Gamacho i Fuentes wiedzą, co czynią. To sprytni ludzie. W Zgromadzeniu chcieli uchodzić za umiarkowanych i sprzeciwiali się wszelkim energicznym zarządzeniom z filantropijną wyrozumiałością. Gdy zaczęto przebąkiwać o zwycięstwie Montera, zaczęli okazywać subtelną zmianę w swym wyrozumiałym usposobieniu i dogryzać biednemu don Juste'owi Lopezowi z taką bezczelnością, iż nie pozostawało mu nic innego, jak gładzić w zmieszaniu swą brodę i potrząsać prezydialnym dzwonkiem. Kiedy zaś już nie było ani cienia wątpliwości, iż sprawa ribierzystów poniosła klęskę, przedzierzgnęli się w zapamiętałych liberałów i działając zawsze razem niby dwaj bracia syjamscy, wysunęli się ostatecznie na czoło rozruchów pod hasłem zasad monterystowskich.
Najnowszy ich czyn polega na tym, iż dzisiejszego wieczora zawiązali komitet monterystowski, który obraduje, o ile mi wiadomo, w posadzie pewnego byłego toreadora meksykańskiego. Jest on wielkim politykiem, ale nazwiska jego zapomniałem. Z tej swojej siedziby wystosowali do nas, do Gotów i paralityków z klubu »Amarilla« (gdzie znajduje się nasz komitet), odezwę, w której proponują, abyśmy nawiązali z nimi rokowania co do doraźnego zawieszenia broni, gdyż – jak bezczelnie się wyrażają – nie godzi się, żeby dostojną sprawę wolności »miały zbezcześcić zbrodnicze porywy samolubstwa konserwatywnego«. Kiedy wychodziłem, by usiąść wraz z Nostromem na stopniach katedry, klub rozprawiał gorąco nad odpowiedzią na to pismo w głównej sali, usianej łuskami nabojów, odłamkami szkła, lichtarzami oraz innymi szczątkami zbroczonymi krwią. Ale wszystko to jest niedorzecznością. Nikt w świecie nie ma rzeczywistej władzy prócz inżynierów kolejowych, którzy obsadzili swymi ludźmi opustoszałe domy, nabyte wcześniej przez Towarzystwo Kolejowe celem utworzenia miejskiego dworca, po jednej stronie plaza, oraz Nostroma, którego cargadores ułożyli się do snu pokotem pod arkadami wzdłuż frontowych okien sklepu Anzaniego. Na plaza paliły się złocone meble, wyrzucone ze salonów Intendencji, a ogromny płomień buchał wprost na posąg Karola IV. U jego podnóża leżały zwłoki jakiegoś człowieka; ramiona miał szeroko rozrzucone, a twarz zakrytą sombrerem – ktoś wyświadczył mu widocznie tę przyjacielską przysługę. Łuna płomieni sięgała listowia pierwszych drzew alamedy i pląsała u wylotu pobliskiego zaułka, zawalonego wozami i martwymi wołami. Jakiś otulony w płaszcz lepero siedział na jednym z zewłoków i palił papierosa. Było to, rozumiesz, zawieszenie broni. Na plaza jedyną żywą prócz nas istotą był jakiś cargador, który z długim, nagim nożem w ręce przechadzał się przed arkadami, czuwając nad bezpieczeństwem swych uśpionych towarzyszy. Jedynym poza tym oświetlonym miejscem wśród mroków miejskich były jaśniejące okna klubu na rogu ulicy”.
Nakreśliwszy te słowa, don Martin Decoud, egzotyczny dandys202 z bulwarów paryskich, powstał i zaczął przechadzać się po posypanej piaskiem podłodze kawiarni, która zajmowała jeden kraniec Gospody pod Zjednoczoną Italią, będącej własnością Giorgia Violi, dawnego towarzysza Garibaldiego. W nikłym blasku jedynej świeczki jaskrawo zabarwiona litografia wiernego bohatera zdawała się spoglądać chmurnie na człowieka, który wierzył tylko w prawdę swych własnych uczuć. Wyjrzawszy z okna, Decoud zetknął się z tak nieprzeniknioną ciemnością, iż nie był zdolny rozróżnić ani gór, ani miasta, ani budynków w pobliżu portu. Znikąd nie dobiegał najlżejszy dźwięk, jak gdyby przeraźliwe mroki Zatoki Cichej, rozpostarłszy się z toni morskiej na ląd, nie tylko go oślepiły, ale i oniemiły.
Nagle Decoud poczuł, iż podłoga drży mu z lekka pod stopami, a równocześnie posłyszał daleki szczęk żelaza. Daleko w mroku ukazało się jasne, białe światło i powiększało się przy hukach grzmotu. Był to skład wagonów, który zazwyczaj stał na bocznicy w Rincon, a teraz ze względu na bezpieczeństwo wracał do zajezdni. Niczym tajemniczy kłąb ciemności skrywającej się za latarnią lokomotywy, pociąg przemknął z dudniącym łoskotem, mijając kraniec domu, który w odpowiedzi cały zadrżał. I nic nie było dokładniej widać, prócz nagiego po pas Murzyna, który stał w białych spodniach na ostatnim, płaskim wagonie i wywijał nieustannie zapaloną pochodnią, zataczając krąg nagim ramieniem. Decoud stał bez ruchu.
Za nim, na poręczy krzesła, z którego się podniósł, wisiało jego eleganckie paryskie palto z perłowoszarą, jedwabną podszewką. Kiedy jednak odwrócił się, by podejść do stołu, światło świecy padło na jego twarz, posępną i pokiereszowaną. Różowe usta poczerniały od gorączki i dymu prochowego. Brud i sadza zgasiły połysk jego krótkiej brody. Kołnierz u koszuli i mankiety miał pomięte, błękitny jedwabny krawat zwisał na piersi jak łachman; na białym czole widniała ciemna smuga. Przez jakieś czterdzieści godzin nie mył się i nie zdejmował z siebie ubrania, a pragnienie zaspokajał przełkniętym naprędce łykiem wody. Owładnął nim bolesny niepokój, napiętnował go wszystkimi znamionami rozpaczliwego oporu, zamglił suchym, bezsennym szkliwem jego oczy. Mruknął do siebie ochrypłym głosem: „Ciekaw jestem, czy nie można by tu dostać chleba”, rozejrzał się błędnie dokoła siebie, po czym osunął się na krzesło i ujął znów ołówek w rękę. Uświadomił sobie, iż już od dawna nie miał nic w ustach.
Doznawał wrażenia, iż nikt inny nie zdoła go tak dobrze zrozumieć, jak jego siostra. Kiedy życie waży się na szali, w najbardziej sceptycznych duszach odzywa się pragnienie, by pozostawić po sobie dokładny obraz swych uczuć, które są jakby światłem, przy którym ukażą się czyny, gdy człowiek odejdzie, odejdzie tam, gdzie żaden badawczy promień nie dosięgnie prawdy, znikającej wraz ze śmiercią ze świata. Dlatego zamiast szukać pożywienia lub zdrzemnąć się na chwilę, Decoud wypełniał karty wielkiego notatnika listem do swej siostry.
Serdeczna szczerość tych zwierzeń nie pozwoliła mu ukryć swego wyczerpania, swego ogromnego znużenia, dolegliwych fizycznych doznań. Zaczął znów, jak gdyby mówił do niej. Poddając się niemal złudzeniu jej obecności, napisał słowa: „Jestem bardzo głodny”.
„Doznaję uczucia wielkiego osamotnienia” – pisał dalej. – „Pochodzi to może stąd, iż wśród powszechnego rozprzężenia, wśród zaniku wszelkich zamierzeń i nadziei jestem jedynym człowiekiem z określonym pomysłem w głowie. Mimo to moja samotność jest również bardzo rzeczywista. Wszyscy inżynierowie rozjechali się na dwa dni, by zaopiekować się mieniem Centralnej Kolei Państwowej, tego wielkiego przedsiębiorstwa costaguańskiego, które wzbogaca Anglików, Francuzów, Amerykanów, Niemców i Bóg wie kogo jeszcze. Cisza dokoła mnie jest po prostu złowieszcza. Pośrodku domu, w którym przebywam, jest jakby pięterko z wąskimi okienkami, które za dawnych czasów oddawały zapewne usługi podczas obrony przeciw przewlekłemu barbarzyństwu naszego ojczystego lądu, kiedy dzicz nie przyodziewała się jeszcze w czarne stroje polityków, lecz uderzała, wyjąc, na wpół naga, z łukami i strzałami w ręku. Gospodyni tego domu dogorywa i, jak mi się zdaje, nie ma przy niej nikogo prócz jej starego męża. Klatka schodowa jest tu wąska i zbudowana tak, że jeden człowiek może z łatwością bronić się przeciwko motłochowi, który chciałby wedrzeć się na piętro. Przed chwilą słyszałem przez grubą ścianę, jak starzec schodził po coś do kuchni. Był to niby chrobot, jaki czyni mysz pod tynkiem muru. Cała służba rozbiegła się wczoraj i jeszcze nie powróciła, a nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek powróci. Pozostały tylko dzieci, dwie dziewczynki. Ojciec kazał im zejść na dół, więc wśliznęły się do tej kawiarni, może dlatego, że ja tu jestem. Przykucnęły w kącie, tuląc się wzajem do siebie. Zauważyłem je dopiero przed kilkoma minutami i czuję się jeszcze samotniejszy niż poprzednio”.
Decoud odwrócił się na krześle i zapytał:
– Czy nie można by dostać chleba?
Linda potrząsnęła przecząco swą ciemną główką, pochylając się nad jasnymi włosami swej siostry, która przylgnęła do jej piersi.
– Czy nie mogłybyście mi dać trochę chleba? – nalegał Decoud. Dziewczynka się nie poruszyła. Czuł na sobie spojrzenie jej dużych oczu wyzierających głęboką czernią z kąta. – Boicie się mnie? – zapytał.
– Nie – rzekła Linda – nie boimy się pana. Pan przyszedł tu z Gian' Battistą.
– Czy mówisz o Nostromie? – zagadnął Decoud.
– Tak nazywają go Anglicy, ale nie jest to imię ani ludzkie, ani zwierzęce – odparła dziewczynka, muskając łagodnie dłonią włosy siostry.
– Ale on pozwala, żeby go tak nazywano – zauważył Decoud.
– Nie w tym domu – zaprzeczyło dziecko.
– No, to będę go nazywał capatazem.
Decoud umilkł i pisał czas jakiś bez przerwy, po czym odwrócił się znowu.
– Kiedy go się spodziewacie? – zapytał.
– Po przyprowadzeniu pana tutaj pojechał, żeby przywieźć z miasta señora doktora dla mamy. Powróci lada chwila.
– Będzie miał szczęście, jeśli go nie zastrzelą po drodze – mruknął Decoud do siebie głośno, na co Linda odparła swym przenikliwym głosikiem:
– Nikt nie odważy się strzelić do Gian' Battisty.
– Wierzysz w to – zapytał Decoud – wierzysz naprawdę?
– Wiem to – odparła dziewczynka z przekonaniem. – Nie ma w tym mieście nikogo, kto by śmiał zaczepić Gian' Battistę.
– Nie trzeba zbyt wielkiej odwagi, by zza krzaka pociągnąć za spust – mamrotał Decoud do siebie. – Na szczęście noc jest ciemna, inaczej niewiele byłoby szans na ocalenie srebra z kopalni.
Odwrócił się do swego notatnika, przejrzał jego kartki i znów sięgnął po ołówek.
„Tak przedstawiał się stan rzeczy wczoraj, kiedy »Minerwa« ze zbiegłym prezydentem na pokładzie opuściła port, a buntowników udało się wyprzeć w boczne zaułki miasta. Siedziałem na stopniach katedry z Nostromem, wysławszy uprzednio kablogram, dający znać o wszystkim mniej lub bardziej zainteresowanemu światu. Rzecz dziwna, iż jakkolwiek biura Kompanii Telegraficznej znajdują się w tym samym domu co »Porvenir«, motłoch, który wyrzucił moje prasy drukarskie przez okno i porozsypywał czcionki po całej plaza, nie poniszczył przyrządów po drugiej stronie dziedzińca. Kiedy siedziałem, rozmawiając z Nostromem, spod arkad wyszedł telegrafista Bernhardt z jakimś papierem w ręce. Ten mały człowieczek przypasał się do ogromnego miecza i obwiesił się rewolwerami. Mimo swej śmieszności jest najprzyzwoitszym Niemcem, jaki kiedykolwiek miał do czynienia z aparatem Morse'a. Otrzymał telegram z Cayty, donoszący, iż statki z wojskami Barriosa wpłynęły właśnie do portu. Telegram kończył się słowami: »Panuje ogromny entuzjazm«. Poszedłem, by napić się wody z fontanny, gdy ktoś strzelił do mnie, kryjąc się za drzewem. Ale napiłem się i nie zważałem na nic. Skoro Barrios jest w Caycie, a od zwycięskiej armii Montera dzieli nas ogrom Kordylierów, mimo wysiłku panów Gamacho i Fuentesa, mam nowe państwo w garści. Chciałem się przespać, ale kiedy zaszedłem do Casa Gould, zastałem patio zapełnione rannymi, którzy leżeli na słomie. Paliły się światła, a nad zamkniętym dziedzińcem unosiły się w skwarnym powietrzu nocnym mdłe wyziewy krwi i chloroformu. Na jednym końcu doktor Monygham, lekarz górniczy, zakładał opatrunki, na drugim, w pobliżu schodów, klęczał ojciec Corbelan, słuchając spowiedzi konającego cargadora. Pani Gould chodziła po tej rzeźni z wielką butelką w jednej ręce i z paczką waty w drugiej. Spojrzała na mnie, ale nawet nie skinęła głową. Podążała za nią jej camerista, która również trzymała butelkę i szlochała z cicha.
Przez jakiś czas nosiłem wodę z cysterny dla rannych. Potem wszedłem na górę i ujrzałem tam wiele znakomitych pań z Sulaco. Były bledsze niż kiedykolwiek i nosiły przewieszone przez ramię bandaże. Nie wszystkie zdążyły uciec na okręty. Wiele z nich schroniło się za dnia w Casa Gould. Na zakręcie schodów jakaś dziewczyna z rozpuszczonymi do połowy włosami klęczała pod ścianą przed wnęką, gdzie stoi Madonna w błękitnych szatach i ze złotą koroną na głowie. Zdaje mi się, że była to najstarsza panna Lopez; nie widziałem jej twarzy, ale pamiętam, że spojrzałem na wysoki francuski obcas jej małego trzewiczka. Nie odzywała się, nie poruszała, nie łkała i zachowywała się najzupełniej spokojnie, cała czarna na tle białej ściany, niby milczące upostaciowanie żarliwej modlitwy. Jestem pewien, że nie była bardziej przerażona od tamtych bladych pań roznoszących bandaże. Jedna z nich siedziała na najwyższym stopniu schodów i pośpiesznie darła kawał płótna na pasy. Była to młoda żona tutejszego, leciwego już bogacza. Przerwała, by odpowiedzieć skinieniem ręki na mój ukłon, jak gdyby siedziała w swym powozie na alamedzie. Warto zobaczyć nasze kobiety podczas rewolucji. Opada z nich róż i perłowy puder wraz z biernością w stosunku do zewnętrznego świata, biernością, którą od najwcześniejszego dzieciństwa narzuca im wychowanie, tradycja i obyczaj. Myślałem o twej twarzy, która od najmłodszych lat nosiła znamię inteligencji zamiast owego cierpliwego i zrezygnowanego wyrazu, który ukazuje się, gdy jakiś polityczny przewrót zedrze powłokę kosmetyków i nawyków.
W wielkiej sali na piętrze odbywało się posiedzenie jakby junty203 szlacheckiej, pozostałości rozpierzchłego Zgromadzenia Prowincjonalnego. Don Juste Lopez miał brodę do połowy osmaloną od wystrzału dwururki nabitej siekańcami, które jakimś cudownym sposobem wszystkie go chybiły. Kiedy odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, wydawało się, jak gdyby w jego fraku mieściło się dwóch ludzi: jeden uroczysty i dostojnie brodaty, drugi niechlujny i zeszpecony.
Kiedy wszedłem, zawołali: »Decoud! Don Martin!«. Zapytałem ich: »Nad czym panowie obradujecie?«. Nie było wśród nich, jak się zdaje, przewodniczącego, chociaż don José Avellanos zajmował naczelne miejsce przy stole. Odpowiedzieli wszyscy chórem: »Nad zachowaniem życia i mienia!«. »Do chwili, kiedy przybędą nowi urzędnicy« – tłumaczył mi don Juste, zwracając się ku mnie dostojną połową swej twarzy. Był to jakby strumień zimnej wody wylany na gorejącą we mnie ideę nowego państwa. Zasyczało mi w uszach i sala zamgliła się, jak gdyby nagle napełniły ją wyziewy.
Podszedłem na oślep do stołu, jak gdybym był pijany. »Zamierzacie panowie zdać się na łaskę i niełaskę« – rzekłem. Wszyscy siedzieli cicho, pochyliwszy nosy nad arkuszami papieru, które leżały przed nimi, Bóg wie po co. Jedynie don José ukrył twarz w dłoniach, bełkocąc: »Nigdy, nigdy!«. Kiedy jednak spojrzałem na niego, wydało się mi, iż mógłbym go zdmuchnąć swym oddechem, taki był nikły, zgrzybiały i słaby. Nie przeżyje, bez względu na to, co nastąpi. Zbyt wielki to zawód dla człowieka w jego wieku. Czyż nie widział, jak kartki Pięćdziesięciu lat nierządu, które zaczęliśmy już składać w drukarni »Porvenira«, walały się po plaza, wpadały do rynsztoków, paliły się jako zatyczki petard, nabitych czcionkami, rozpraszały się na wietrze, były wdeptywane w błoto? Widziałem na własne oczy, jak niektóre pływały nawet na wodach portu. Byłoby niedorzecznością przypuszczać, iż przeżyje to wszystko. Byłoby to zbyt okrutne.
»Czy panowie zdajecie sobie sprawę – zawołałem – co oznacza poddanie się dla was samych, dla waszych żon, dzieci i waszego mienia?«
Grzmiałem przez jakieś pięć minut bez wytchnienia, wykazując sprzyjające nam okoliczności i powołując się na dzikość Montera, którego przedstawiłem jako skończone bydlę, nie wątpiąc zresztą, iż nim się okaże, jeżeli tylko będzie miał dość inteligencji, by zaprowadzić systematyczne rządy terroru. Następnie przez kolejnych pięć minut, a może nawet dłużej, przemawiałem płomiennie do ich męstwa z całą namiętnością mej miłości do Antonii. Bo jeżeli kiedykolwiek się zdarzy komuś mówić dobrze, to wynika to zawsze z uczuć osobistych, bez względu na to, czy chodzi o potępienie wroga, czy o bezpieczeństwo własne, czy wreszcie o obronę czegoś, co jest nam droższe nad życie. Grzmiałem na nich po prostu, droga ty moja! Zdawało mi się, że mój głos rozsadzi ściany, a kiedy umilkłem, zauważyłem, iż ich przerażone oczy spoglądają na mnie z niedowierzaniem.
I to było wszystko, co osiągnąłem. Jedynie głowa don Joségo pochylała się coraz niżej i niżej na piersi. Przybliżyłem ucho do jego zwiędłych ust i usłyszałem szept, coś w rodzaju: »W imię Boże, do dzieła, Martinie, mój synu!«. Nie wiem jednak, czy słyszałem dokładnie. Ale pewien jestem, że wspomniał coś o Bogu. Doznałem wrażenia, iż pochwyciłem ostatnie jego tchnienie, duszy pierzchającej z jego ust.
Co prawda żyje jeszcze. Widziałem go potem, lecz było to tylko starcze ciało, leżące na plecach, zakryte aż pod brodę i tak ciche, iż można było mniemać, że już nie oddycha. Obok jego łoża klęczała Antonia. Pozostawiłem go w tym stanie, zanim przyszedłem do tej włoskiej posady, gdzie również czai się wszechobecna śmierć. Wiem jednak, iż don José umarł tam, w tej Casa Gould, wzywając mnie szeptem do podjęcia dzieła, przed którym niewątpliwie musiała się wzdragać jego dusza, spowita w nietykalność umów dyplomatycznych i uroczystych oświadczeń. Zawołałem na cały głos: »Nie może być Boga w kraju, gdzie ludzie nie chcą pomagać sobie samym!«
Na to don Juste rozpoczął stateczną przemowę, której uroczysty ton chybił skutkiem komicznego zeszpecenia jego brody. Nie czekałem, żeby ją zrozumieć. Chciał niby to uzasadnić, iż zamierzenia Montera (nazywał go generałem) nie są może tak złe, choć nadmienił, że ten »znakomity mąż (jeszcze przed tygodniem nie nazywał go inaczej, niż gran' bestia) jest zapewne w błędzie co do wyboru właściwych środków«. Domyślisz się z pewnością, iż nie chciałem słuchać dalszego ciągu. Znałem zamierzenia brata Montera, Pedrita, guerillera, którego przed kilku laty ośmieszyłem w kawiarni paryskiej uczęszczanej przez studentów południowoamerykańskich, gdzie chciał uchodzić za sekretarza poselstwa. Zachodził tam i gadał całymi godzinami, miętosząc pilśniowy kapelusz w swych kosmatych łapach, a jego ambicją było zostać czymś w rodzaju księcia de Morny204 przy jakimś Napoleonie. Już wówczas wyrażał się o swym bracie nader pompatycznie. Czuł się najzupełniej bezpieczny, ponieważ wszyscy ci studenci zaliczali się do blancos i, jak łatwo się domyślisz, nie bywali w poselstwie. Jedynie Decoud, ten człowiek bez czci i wiary, zachodził tam niekiedy dla rozrywki, jakby to była siedziba tresowanych małp. Znam jego zamiary. Widziałem, jak zmieniał talerze przy stole. Niechaj inni żyją sobie w ucisku, mnie nie pozostaje nic innego, jak śmierć.
Nie, nie pozostałem, by słuchać do końca, jak don Juste Lopez starał się z krasomówczą powagą przekonać samego siebie o łaskawości, sprawiedliwości, uczciwości i czystości braci Montero. Wyszedłem natychmiast, by poszukać Antonii. Ujrzałem ją na korytarzu. Gdy otworzyłem drzwi, wyciągnęła ku mnie załamane ręce.
– Co oni tam robią? – spytała.
– Gadają – rzekłem, patrząc jej w oczy.
– No, tak, ale…
– Czcze gadaniny – przerwałem. – Kryją swój strach za głupimi nadziejami. To sami wielcy parlamentarzyści, jak pani wie.
Byłem tak podniecony, iż ledwo mogłem mówić. Drgnęła ruchem rozpaczy.
Przez drzwi, które pozostawiłem nieco uchylone, słyszeliśmy, jak don Juste ględził monotonnie, miarowo, przechodząc od okresu do okresu, niby opętany przez jakieś czcigodne, namaszczone szaleństwo.
»Być może dążenia demokratyczne mają swoją zasadność. Drogi ludzkiego postępu są niezbadane i skoro los kraju jest w rękach Montera, to powinniśmy…«
Przy tych słowach zatrzasnąłem drzwi. Miałem dosyć, było tego za dużo. Nigdy może na niczyjej pięknej twarzy nie objawiło się tyle grozy i rozpaczy, co na twarzy Antonii. Nie mogłem tego znieść i schwyciłem ją za ręce.
– Czy ci panowie nie zabili mojego ojca? – spytała.
Oczy jej roziskrzyły się oburzeniem, lecz gdy spojrzałem w nie oczarowany, przygasły.
– Chcą się poddać – rzekłem. I pamiętam, że potrząsałem jej dłońmi, trzymając je w rękach. – Lecz jest coś więcej niż ich słowa! Ojciec pani polecił mi przystąpić w imię Boże do dzieła.
Moja ty droga, jest coś w Antonii, co każe mi wierzyć w możliwość dokonania wszystkiego. Dość mi spojrzeć w jej twarz, a moja głowa zajmuje się płomieniem. A jednak kocham ją, jakby kochał każdy inny człowiek – sercem, i tylko sercem. Jest dla mnie czymś więcej niż Kościół dla ojca Corbelana. (Wikariusz generalny znikł ubiegłej nocy z miasta, być może przyłączył się do opryszków Hernandeza). Jest dla mnie czymś więcej niż drogocenna kopalnia dla tego sentymentalnego Anglika. Wolę nie wspominać o jego żonie. Ona też mogła kiedyś być sentymentalna. Teraz pomiędzy tym dwojgiem ludźmi stoi kopalnia San Tomé.
– Własny pani ojciec, Antonio – powtórzyłem – ojciec pani – czy pani rozumie? – polecił mi przystąpić do dzieła!
Odwróciła twarz i zawołała bolesnym głosem:
– Tak powiedział? Jeżeli tak powiedział, to obawiam się, że już nigdy więcej nie przemówi.
Uwolniła ręce z mojego uścisku i zaczęła łkać, przysłaniając usta chusteczką. Nie dbałem o jej mękę; wolałem widzieć ją zrozpaczoną niż nie widzieć jej wcale, nie ujrzeć jej nigdy; gdyż zarówno gdybym uciekł, jak gdybym zginął na miejscu, nie mogliśmy już być razem, nie było już dla nas przyszłości. Ponieważ tak było, nie znajdowałem w sobie współczucia dla przemijających chwil jej bólu. Posłałem ją, zapłakaną, by przyprowadziła doñię Emilię i don Carlosa. Ich uczuciowość była mi potrzebna, by tchnąć życie w mój plan. Jest to sentymentalizm ludzi, którzy nigdy nie uczynią niczego dla urzeczywistnienia swych najgorętszych pragnień, o ile nie objawiają się im one w uroczej osłonce idei.
Późną nocą utworzyliśmy małą juntę, złożoną z czterech osób: z dwu kobiet, don Carlosa i mnie. Zebraliśmy się w biało-błękitnym buduarze pani Gould.
El rey de Sulaco uważa siebie bez wątpienia za bardzo prawego człowieka. I okazałby się nim zapewne, gdyby można było zajrzeć poza jego małomówność. Być może zdaje mu się, że dzięki niej jego uczciwość jest bez plamy. Ci Anglicy żywią się złudzeniami, które w ten czy inny sposób pozwalają im ujmować mocno istotę rzeczy. Jeżeli się odzywa, to tylko po to, by z rzadka powiedzieć »tak« lub „nie«, które brzmią bezosobowo jak słowa wyroczni. Ale nie wyprowadza mnie w pole swoją niemą powściągliwością. Wiem, co ma w głowie: swą kopalnię ma w głowie. Zaś jego żona ma w głowie tylko jego drogocenną osobę, którą powiązał z koncesją Gouldów i uwiesił na jej kobiecej szyi. Mniejsza o to. Sztuka polegała na tym, żeby zechciał przedstawić całą tę sprawę Holroydowi (królowi stali i srebra) i wyjednać jego pieniężne poparcie. W tym czasie, to znaczy przed dwudziestoma czterema godzinami, sądziliśmy, iż srebro kopalni będzie spoczywało bezpiecznie pod sklepieniami Urzędu Celnego, aż do chwili, kiedy zabierze je parowiec płynący na północ. Jak długo zaś te skarby płynęłyby bez przerwy na północ, tak długo krańcowy idealista, Holroyd, nie wyrzekłby się myśli zaszczepienia na tych zatraconych lądach nie tylko sprawiedliwości, przemysłu i pokoju, lecz także swego ulubionego marzenia, przejawiającego się pod postacią »czystszych form chrześcijaństwa«. Niedługo potem nadjechał konno od strony portu najwybitniejszy z Europejczyków, przebywający w Sulaco naczelny inżynier kolejowy, i został dopuszczony do naszych obrad. Tymczasem w wielkiej sali rozprawiała wciąż jeszcze junta szlachecka. Któryś z nich wybiegł na korytarz i zapytał służącego, czy nie mógłby im przynieść czegoś do jedzenia. Pierwsze słowa, które wyrzekł naczelny inżynier, wchodząc do buduaru, brzmiały: »Czymże jest pani dom, pani Gould? Na dole szpital połowy, a na górze, jak się zdaje, restauracja. Widziałem, jak do sali wnoszono kopiaste półmiski ze smakołykami«.