Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 19
Część trzecia. Latarnia morska
Rozdział I
Gdy tylko lichtuga odbiła od brzegu i zniknęła w ciemnościach przystani, Europejczycy z Sulaco rozeszli się, by przygotować się na przyjęcie regime'u monterystowskiego, który nadciągał ku miastu i od gór, i od morza.
Odrobina trudu, jaką zadali sobie przy ładowaniu srebra, była ich ostatnią umówioną czynnością. Stanowiła ona zakończenie trzydniowego okresu pełnego niebezpieczeństw, podczas którego, jak głosiły dzienniki europejskie, ich energia ocaliła miasto od klęsk wywołanych zaburzeniami ulicznymi. U skraju pomostu kapitan Mitchell pożegnał ich życzeniem dobrej nocy i powrócił na ląd. Miał zamiar przechadzać się po drewnianym pomoście nabrzeża aż do chwili, kiedy nadpłynie statek z Esmeraldy. Inżynierowie ze sztabu kolejowego zabrali swych włoskich i baskijskich robotników i odprowadzili ich do zabudowań kolejowych, pozostawiając otwarty na cztery wiatry gmach Urzędu Celnego, którego broniono tak dzielnie pierwszego dnia rozruchów. Podwładni ich sprawowali się mężnie i wiernie podczas słynnych „trzech dni” w Sulaco. Ich wierność i męstwo przejawiły się w znacznej mierze raczej w obronie własnej niż w służbie interesów materialnych, którym poświęcił się Charles Gould. Wśród okrzyków, które rozlegały się z ust motłochu, bodaj najgłośniej huczała groźba zwiastująca śmierć cudzoziemcom. Było to, zaiste, nader pomyślną okolicznością dla Sulaco, iż stosunki między tymi przywiezionymi zza morza robotnikami a ludnością miejscową od samego początku były jednako złe.
Doktor Monygham, zmierzając w stronę drzwi kuchni Violów, przyglądał się temu odwrotowi, który oznaczał koniec współudziału cudzoziemskiego, był wycofaniem armii postępu materialnego z pobojowiska rewolucji costaguańskiej.
Od pochodni z drzewa świętojańskiego, niesionych na skrajach tego pochodu, dolatywał do jego nozdrzy przenikliwy zapach. Poświata pląsająca po frontowej ścianie domu wprawiała w drganie czarne głoski napisu „Albergo d'Italia Una”, rozwleczone na całej długości ściany. Oczy doktora Monyghama mrużyły się od ostrego blasku. Kilku młodych ludzi, przeważnie smukłych i dorodnych, przewodniczyło temu tłumowi ciemnobrązowych twarzy, nad którymi migotały pochylone lufy karabinów. Mijając, pozdrawiali go poufałym skinieniem głowy. Doktor był powszechnie znany. Niektórzy z nich zapytywali ze zdziwieniem, co tu robi. Po czym kroczyli dalej na skrzydłach swego robotniczego zastępu, podążając za linią kolejową.
– Wycofuje pan swych ludzi z portu? – zagadnął doktor, zwracając się do naczelnego inżyniera, który towarzyszył Charlesowi Gouldowi w drodze powrotnej do miasta i szedł obok konia, trzymając rękę na łęku siodła. Zatrzymali się tuż przed otwartymi drzwiami, by nie zastępować drogi robotnikom.
– Niezwłocznie. Nie jesteśmy stronnictwem politycznym – odparł inżynier znacząco. – I nie chcielibyśmy stwarzać pozorów, które by upoważniały nowych naszych władców do zaczepienia kolei. Pan nic nie ma przeciwko temu, panie Gould?
– Najzupełniej – odezwał się obojętny głos Charlesa Goulda dochodzący z wysoka, spoza obrębu mgławego równoległoboku światła, które przez otwarte drzwi padało na drogę.
Jedyną troską naczelnego inżyniera było uniknąć starcia zarówno z Sotillem, którego oczekiwano z jednej strony, jak z Pedrem Monterem, który nadciągał z drugiej. Sulaco było dla niego stacją kolejową, węzłem, warsztatem, wielkim nagromadzeniem zapasów. Kolej broniła swej własności przeciwko motłochowi, ale politycznie była neutralna. Był dzielnym człowiekiem, lecz ten duch neutralności kazał mu nawiązać rokowania o rozejm z samozwańczymi przywódcami stronnictwa ludowego, posłami Fuentesem i Gamacho. Jeszcze kule latały w powietrzu, kiedy szedł przez plaza z tym poselstwem, powiewając nad głową białą serwetą, należącą do bielizny stołowej klubu „Amarilla”.
Był wielce dumny z tego swojego dzieła; a ponieważ przyszło mu na myśl, iż doktor, zajęty całymi dniami przy rannych na patio Casa Gould, nie miał czasu rozpytywać się o nowiny, więc zaczął zwięzłe opowiadanie. Przekazał trybunom ludu wiadomości, jakie otrzymał z obozowiska robotniczego o Pedrze Monterze. Zapewnił ich, że brat zwycięskiego generała może przybyć do Sulaco lada chwila. Señor Gamacho nie zawiódł jego oczekiwań i natychmiast przez okno obwieścił tę nowinę motłochowi, który polnymi drogami ruszył ławą w stronę Rincon. Obaj posłowie pożegnali go przyjacielskim uściskiem dłoni i wsiadłszy na konie, popędzili cwałem na spotkanie wielkiego człowieka.
– Zamydliłem im nieco oczy – przyznawał się naczelny inżynier – bo chociażby gnał bez wytchnienia, to nie będzie tu wcześniej niż jutro rano. Ale osiągnąłem swój cel. Zapewniłem kilka godzin spokoju pokonanemu stronnictwu. Nie wspomniałem im jednak ani słówkiem o Sotillu z obawy, żeby znowu nie zachciało się im opanować portu, co mogliby uczynić bądź to żeby go powitać, bądź też żeby mu się opierać – bo nie można wiedzieć, co nastąpi. Było tam srebro Goulda, a od tego srebra zależą resztki naszych nadziei. Przy tym wyszłaby zapewne na jaw ucieczka Decouda. Zdaje mi się, iż kolej przysłużyła się nieźle swym przyjaciołom, nie kompromitując się beznadziejnie. Teraz oba stronnictwa trzeba pozostawić im samym.
– Costaguana dla Costaguańczyków – wtrącił doktor ironicznie. – To piękny kraj i zaiste piękny plon nienawiści, mściwości, zbrodni i grabieży wypielęgnowali jego synowie.
– Jestem jednym z nich – zabrzmiał spokojny głos Charlesa Goulda – i muszę odjechać, żeby się zastanowić nad plonem własnych kłopotów. Czy moja żona pojechała wprost do domu, doktorze?
– Tak. Po tej stronie było całkiem spokojnie. Pani Gould zabrała ze sobą obie dziewczynki.
Charles Gould odjechał, a naczelny inżynier wszedł za doktorem do wnętrza.
– Ten człowiek to wcielenie spokoju – rzekł z uznaniem, siadając na ławie i wyciągając ku drzwiom swe kształtne nogi w pończochach do jazdy na rowerze. – Musi być ogromnie pewny siebie.
– Jeżeli pewny jest tylko siebie, to nie jest pewny niczego – rzekł doktor, zasiadłszy znów na końcu stołu. Na jednej dłoni wspierał policzek, a drugą podtrzymywał swój łokieć. – To ostatnia rzecz, której powinno się być pewnym.
Jarzący się mdłym światłem knot wypalonej do połowy świecy oświetlał od dołu jego pochylone oblicze, którego wyraz, spotęgowany bruzdami blizn na policzkach, miał coś jakby nienaturalnego, zastanawiał nasileniem pełnej wyrzutów goryczy. Siedząc w tej postawie, zdawał się rozmyślać nad jakimiś posępnymi rzeczami. Naczelny inżynier popatrzył na niego długo, zanim zaprzeczył:
– Nie sądzę, żeby tak było. Zapatruję się inaczej. Chociaż…
Był człowiekiem rozumnym, ale nie zdołał całkiem ukryć swej pogardy dla tego rodzaju paradoksu; bo też Europejczycy z Sulaco nie lubili doktora Monyghama. Zewnętrzny jego wygląd wyrzutka, którego nie pozbywał się nawet w salonie pani Gould, dawał powód do nieprzychylnych spostrzeżeń. Niepodobna było powątpiewać o jego inteligencji, a ponieważ od dwudziestu z górą lat przebywał w tym kraju, nie było można zbywać lekceważeniem pesymizmu jego poglądów. Jednak jego słuchacze, broniąc instynktownie swej działalności i swych nadziei, składali ten pesymizm na karb jakiejś utajonej ułomności w charakterze tego człowieka. Wiedziano, iż przed wielu laty, gdy był jeszcze zupełnie młody, Guzman Bento mianował go naczelnym lekarzem swej armii. Żaden z Europejczyków, którzy pozostawali wówczas w służbie costaguańskiej, nie był tak bardzo lubiony i ceniony przez srogiego, sędziwego dyktatora.
Jego późniejsze dzieje nie przedstawiały się tak jasno. Gubiły się wśród nieprzeliczonych opowieści o sprzysiężeniach i spiskach przeciwko tyranowi na podobieństwo strumienia, który wsiąknąwszy w jałową smugę piaszczystej okolicy, pojawia następnie pomniejszony, a może nawet zmącony, w jakimś innym miejscu. Doktor nie ukrywał, iż przez długie lata przebywał w najdzikszych pustkowiach republiki, wałęsając się z niemal nieznanymi plemionami indiańskimi po olbrzymich puszczach w głębi kraju, gdzie mają swe źródła wielkie rzeki. Była to jednak bezcelowa wędrówka; nie pisał o niczym, nie zbierał niczego, nie przyniósł żadnej wiedzy z mroku lasów, który przylgnął do jego skołatanej osobowości, plątającej się po Sulaco, dokąd dostał się przypadkiem, jak rozbitek wyrzucony na brzeg morski.
Wiedziano również, iż żył w niedostatku aż do przyjazdu Gouldów z Europy. Don Carlos i doña Emilia zaopiekowali się zwariowanym angielskim doktorem, kiedy się okazało, iż mimo jego dzikiej niezależności można go poskromić dobrocią. A może poskromił go tylko głód. Przed laty znał zapewne ojca Charlesa Goulda w Santa Marta, zaś obecnie, pomimo ciemnych skaz na kartach swych dziejów, jako lekarz kopalni San Tomé był uznaną osobistością. Uznawano go, ale nie przyjmowano bez zastrzeżeń. Ogrom wyzywającej ekscentryczności i nieskrywanej pogardy dla ludzi zdawał się świadczyć, iż z bezwzględnością sądu kojarzyła się u niego buta winy. Ponadto, odkąd znów wypłynął nieco na powierzchnię, zaczęły krążyć mętne pogłoski, iż przed laty miał zdradzić swego najlepszego przyjaciela. Stało się to podobno za czasów tak zwanego wielkiego spisku, kiedy popadł w niełaskę u Guzmana Bento i został wtrącony do więzienia. Nikt nie dawał wiary tym pogłoskom. Historia wielkiego spisku była beznadziejnie zagmatwana i niejasna. W Costaguanie panowało przekonanie, iż to sprzysiężenie było tylko wytworem rozstrojonej wyobraźni tyrana, że więc nie było można niczego ani nikogo zdradzić, chociaż na podstawie tego oskarżenia uwięziono i stracono bardzo wielu znakomitych Costaguańczyków. Dochodzenia wlokły się przez długie lata, dziesiątkując wyższe warstwy ludności niby zaraza. Nawet oznaki żalu po straconych krewnych podlegały karze śmierci. Don José Avellanos był może jedynym wśród żyjących, który znał w całości dzieje tych niewysłowionych okrucieństw. Sam ich doświadczył na sobie, lecz wszelką o nich wzmiankę miał zwyczaj zbywać wzruszeniem ramion i urwanym, nerwowym gestem ręki. Cokolwiek było tego przyczyną, doktor Monygham mimo wybitnego stanowiska, jakie zajmował w zarządzie koncesji Gouldów, mimo uniżonej czci okazywanej mu przez górników i mimo pobłażania, jakiego dla niezwykłości jego charakteru nie szczędziła mu pani Gould, stał nieco na uboczu.
To, że naczelny inżynier wstąpił do gospody wznoszącej się na równinie, nie wynikało z sympatii dla doktora. Starego Violę lubił znacznie bardziej. „Albergo d'Italia Una” skojarzyła się w jego odczuciach z koleją. Mieszkało tam wielu jego podwładnych. Niejako wyróżniała ją życzliwość, jaką pani Gould otaczała rodzinę jej właściciela. Naczelny inżynier, który rozkazywał całej armii robotników, umiał ocenić moralny wpływ, jaki stary Garibaldino wywierał na swych ziomków. Jego nieugięty, staroświecki republikanizm posiadał surowe, żołnierskie znamiona wierności i obowiązku, jak gdyby świat był polem bitwy, na którym ludzie powinni walczyć za powszechną miłość i braterstwo, a nie o większy lub mniejszy udział w zdobyczy.
– Biedny, stary dziwak! – rzekł, wysłuchawszy opowiadania doktora o Teresie. – Sam nie da sobie rady z tą gospodą. Martwi mnie to.
– Będzie odtąd całkiem samotny – wykrztusił doktor i machnął swą wielką głową w kierunku wąskiej klatki schodowej. – Nie ma przy nim ani żywej duszy, gdyż pani Gould zabrała przed chwilą dziewczęta. Do niedawna nie były tutaj zbyt bezpieczne. Jako lekarz nie mogę oczywiście zrobić nic więcej. Ale prosiła mnie, żebym nie opuszczał starego Violi; zgodziłem się bez sprzeciwu, bo nie mam konia, aby powrócić do kopalni, gdzie powinienem być. A w mieście obejdą się beze mnie.
– Mam wielką ochotę pozostać tu z panem, doktorze, dopóki nie zobaczymy, co będzie się działo w porcie dzisiejszej nocy – oświadczył naczelny inżynier. – Trzeba mu będzie oszczędzić nagabywania przez żołdactwo Sotilla, który może dotrzeć tu od razu. Sotillo bywał dla mnie bardzo uprzejmy u Gouldów i w klubie. Nie wyobrażam sobie, jak ten człowiek będzie miał odwagę spojrzeć swym tutejszym przyjaciołom w oczy.
– By otrząsnąć się z początkowego zakłopotania, każe prawdopodobnie rozstrzelać kilku z nich – rzekł doktor. – Wojskowemu, który przeszedł do przeciwnego obozu, nic w tym kraju nie wychodzi tak na dobre, jak kilka doraźnych egzekucji. – Mówił z posępną stanowczością, nie dopuszczającą sprzeciwu. Naczelny inżynier wcale go też nie próbował. Potrząsnął kilkakrotnie z ubolewaniem głową, po czym przemówił:
– Sądzę, że będziemy mogli jutro dać panu konie, doktorze. Nasi peonowie odebrali kilka skradzionych nam koni. Jadąc co koń wyskoczy wielkim zakolem na Los Hatos i poprzez skraj lasów, a trzymając się przy tym z dala od Rincon, może pan bez przeszkód dotrzeć do mostu San Tomé. Kopalnia, moim zdaniem, jest obecnie najbezpieczniejszym miejscem pobytu dla ludzi w jakikolwiek sposób skompromitowanych. Pragnąłbym, żeby kolej była równie trudna do wzięcia.
– A czy ja jestem skompromitowany? – wycedził z wolna doktor Monygham po krótkim milczeniu.
– Cała koncesja Gouldów jest skompromitowana. Nie mogła na zawsze pozostawać poza politycznym życiem tego kraju – jeśli te drgawki można nazwać życiem. Sęk w tym, czy może być wzięta? Musiała nadejść chwila, kiedy neutralność nie będzie już możliwa, i Charles Gould rozumiał to dobrze. Sądzę, że jest przygotowany na wszelką ostateczność. Człowiek tego pokroju na pewno nie zamierzał pozostawać bez końca na łasce zepsucia i ciemnoty. Znaczyło to być jeńcem w jaskini opryszków i okupem, który ma się w kieszeni, z dnia na dzień opłacać swe życie. Chodziło już nie o wolność, lecz o najzwyklejsze bezpieczeństwo, doktorze. Wiem, co mówię. Porównanie, na które pan wzrusza ramionami, jest najzupełniej trafne, zwłaszcza jeżeli wyobrazi pan sobie jeńca, który ma władzę ciągłego napełniania swych kieszeni za pomocą sposobów tak obcych zdolnościom jego prześladowców, jak gdyby były czymś magicznym. Zrozumiał pan to zapewne równie dobrze jak ja, doktorze. Był w położeniu gęsi, która znosi złote jaja. Wyłuszczyłem mu to wszystko, gdy sir John był tutaj. Jeniec głupich i chciwych opryszków jest zawsze na łasce pierwszego lepszego, idiotycznego szubrawca, który może strzelić mu w łeb w przystępie fantazji lub w nadziei niezwłocznego, tłustego połcia. Bajka o zabiciu gęsi, która niesie złote jaja, nie jest czczym wytworem mądrości ludzkiej. Nigdy nie utraci swego znaczenia. Oto dlaczego Charles Gould we właściwy sobie, skryty i głęboki sposób popierał mandat ribierystowski, ten pierwszy akt publiczny, który obiecywał mu bezpieczeństwo z nieprzekupnych pobudek. Ribieryzm zawiódł, podobnie jak wszystko rozumne zawodzi w tym kraju. Ale Gould jest logiczny, dążąc do ocalenia swych wielkich zasobów srebra. Zamiar Decouda, by wywołać kontrrewolucję, może być wykonalny lub nie, może mieć widoki powodzenia lub może ich nie mieć. Znając z doświadczenia ten rewolucyjny kontynent, dalibóg, nie mogę już liczyć się poważnie z ich metodami. Decoud odczytał nam swój szkic proklamacji i ze dwie godziny mówił bardzo dobrze o swym planie działania. Przytaczał argumenty, które mogły być wcale niezłe, gdyby nas, członków starych, trwałych organizacji politycznych i narodowych, nie wprawiał w osłupienie sam pomysł nowego państwa, który zrodził się w głowie młodego wartogłowa221, z proklamacją w kieszeni ratującego się ucieczką do prostackiego, bajdurzącego, nieokrzesanego samochwała, który w tej części świata nosi tytuł generała. Brzmi to jak komiczna bajka, a jednak może się udać, ponieważ pozostaje w zgodzie z duchem tego kraju.
– Więc srebro wywieziono? – zapytał doktor chmurnie.
Naczelny inżynier wyjął z kieszeni zegarek.
– Wedle kapitana Mitchella, a on się na tym zna, powinno już być w odległości trzech do czterech mil od portu. A jak mówi Mitchell, Nostromo jest marynarzem, który umie wykorzystać wszelkie okoliczności. – Tu doktor chrząknął tak mocno, iż inżynier zmienił ton. – Ma pan nieszczególne wyobrażenie o tym pomyśle, doktorze? Ale czemu? Charles Gould postanowił zagrać w otwarte karty, chociaż nie jest człowiekiem, który zwykł zdawać sprawę ze swego postępowania nawet przed sobą samym; może też woli pozostawiać to innym. Możliwe, że częściowo tę grę podsunął mu Holroyd. Pozostaje ona jednak w zgodzie z jego charakterem i dlatego się powiodło. Czyż w Santa Marta nie nazwano go „królem Sulaco”? Przezwisko może być najlepszym dowodem powodzenia. Jest to, moim zdaniem, osadzeniem głowy żartu na tułowiu prawdy. Mój drogi panie, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Santa Marta, zdziwiłem się, jak wszyscy ci dziennikarze, demagodzy, posłowie, generałowie i sędziowie mizdrzyli się do opasłego adwokata bez klienteli, jedynie dlatego, iż był pełnomocnikiem koncesji Gouldów. Sir John po swym przyjeździe doznał tego samego wrażenia.
– Nowe państwo z tym niezdarnym dandysem Decoud w roli pierwszego prezydenta – dumał doktor Monygham, piastując w dłoni policzek i kiwając bez ustanku nogą.
– Dalibóg, i czemużby nie? – odparł naczelny inżynier nieoczekiwanie poważnym i poufnym głosem. Zdawało się, jak gdyby jakiś subtelny składnik atmosfery costaguańskiej zaszczepił mu lokalną wiarę w pronunciamientos. Od razu zaczął rozprawiać, jak jakiś doświadczony rewolucjonista, o tym gotowym narzędziu, którym mogłaby się posłużyć nietknięta armia w Caycie. W kilka dni będzie można sprowadzić ją z powrotem do Sulaco, byleby tylko Decoudowi udało się od razu dotrzeć wzdłuż wybrzeża. Na czele wojsk stanąłby Barrios, który od Montera, swego dawniejszego rywala i zaciekłego wroga, może spodziewać się tylko kuli. Współudział Barriosa jest pewny. O ile zaś chodzi o jego armię, to ona również nie może spodziewać się niczego od Montera, nawet miesięcznego żołdu. Z tego punktu widzenia istnienie skarbu miało ogromne znaczenie. Wieść, iż ocalono go przed monterystami, będzie dla wojska z Cayty dostateczną pobudką, by stanęło po stronie nowego państwa.
Doktor się odwrócił i przyglądał się czas jakiś swemu towarzyszowi.
– Ten Decoud, jak widzę, umie przekonywać, chociaż jest jeszcze młody – odezwał się w końcu. – A jego nalegania polegały zapewne na tym, by Charles Gould pozwolił wywieźć cały zapas srebra na morze pod opieką tego jakiegoś Nostroma?
– Charles Gould – rzekł naczelny inżynier – jak zwykle nie uważał za stosowne napomknąć coś więcej o swych pobudkach. Pan wie, że nie lubi mówić. Ale my wszyscy znamy jego powód, a ma go tylko jeden: chodzi mu o bezpieczeństwo kopalni San Tomé i o zachowanie koncesji Gouldów w myśl jego układu z Holroydem. Holroyd jest drugim niepowszednim człowiekiem. Rozumieją wzajemnie swoje sfery wyobraźni. Jeden ma lat trzydzieści, drugi blisko sześćdziesiąt, a są jak stworzeni dla siebie. Być milionerem, i to takim jak Holroyd, to być wiecznie młodym. Śmiałość młodości polega na tym, iż zdaje się jej, że dysponuje nieograniczonym czasem, jednak milioner ma w ręku nieograniczone środki, a to jest lepsze. Długość życia jednostki ludzkiej jest czymś niepewnym, natomiast potęga milionów nie ulega wątpliwości. Zaszczepienie czystych form chrześcijaństwa na tym kontynencie jest mrzonką młodocianego entuzjasty, a usiłowałem już panu wytłumaczyć, dlaczego Holroyd w pięćdziesiątym ósmym roku życia jest niby człowiek, który stoi u jego progu. Nie jest misjonarzem, ale kopalnia San Tomé w tym go wyręcza. Czy pan da wiarę, iż nie mógł się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o tej sprawie w czysto rzeczowej konferencji o finansach Costaguany, którą odbył przed laty z sir Johnem? Sir John wspomniał mi o tym ze zdumieniem w liście pisanym w drodze powrotnej, z San Francisco. Daję panu słowo, doktorze, iż rzeczy same w sobie nic nie są warte. Zaczynam wierzyć, iż jedyną rzetelną ich wartością jest treść duchowa, którą każdy z nas odkrywa we właściwej sobie formie działalności…
– Ba! – przerwał doktor, nie przestając kiwać leniwie nogą. – To pochlebstwo w stosunku do siebie samego. Pożywka dla próżności, dzięki której świat nie ustaje w biegu. Ale jak panu się zdaje, co stanie się z skarbem pływającym po zatoce z wielkim capatazem i wielkim politykiem?
– Dlaczego pan tak się o to troszczy, doktorze?
– Ja się troszczę? A cóż mnie to, do diabła, obchodzi? Nie zwykłem wkładać treści duchowej w swe pragnienia, osądy i czyny. Nie są dość przestronne, żeby było w nich miejsce na pochlebstwo w stosunku do samego siebie. Niech pan tylko pomyśli! Bardzo chciałem przynieść ulgę tej biednej kobiecie w jej ostatnich chwilach. I nie mogłem. Było to niepodobieństwem. Czy zajrzał pan kiedyś niepodobieństwu w oczy – a może, niby jakiś Napoleon kolejowy, nie ma pan tego słowa w swym słowniku?
– Czy jest już z nią tak bardzo źle? – spytał naczelny inżynier ze szczerym współczuciem.
Powolnym, ciężkim stąpaniem zatętniła podłoga na piętrze, wsparta na potężnych, wyciosanych z twardego drzewa belkach, które podtrzymywały powałę kuchni. Następnie z ciasnej klatki schodowej, pomieszczonej w grubym murze i tak wąskiej, iż jeden człowiek mógł tam się bronić przeciwko dwudziestu, doleciał szmer dwu głosów, jednego słabego i złamanego i drugiego, który mu odpowiadał, głęboki i łagodny, przytłaczając swym pełniejszym brzmieniem słabszy głos. Obaj mężczyźni pozostawali w głuchym milczeniu aż do chwili, kiedy dźwięki ucichły, po czym doktor wzruszył ramionami i wymamrotał:
– Coraz gorzej. I nic nie mógłbym pomóc, chociażbym teraz poszedł na górę.
Na górze i na dole nastąpiło przewlekłe milczenie.
– Coś mi się zdaje – zaczął inżynier przyciszonym głosem – że pan nie dowierza capatazowi kapitana Mitchella.
– Nie dowierzam mu? – cedził doktor przez zęby. – Moim zdaniem jest zdolny do wszystkiego, nawet do najbardziej niedorzecznej wierności. Pan wie, iż byłem ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiał przed opuszczeniem wybrzeża. Biedna kobieta, która kona tam na górze, chciała z nim się widzieć, więc wezwałem go do niej. Nie godzi się sprzeciwiać konającym. Była już taka spokojna i pełna rezygnacji, i oto ten drab w niespełna dziesięć minut zrobił czy powiedział coś takiego, że pogrążył ją w rozpaczy. Pan wie – mówił dalej doktor z wahaniem – iż kobiety we wszystkich okolicznościach i okresach życia są nieobliczalne; zdawało mi się więc nieraz, jak gdyby była w pewien sposób zakochana w tym capatazie. Ten hultaj ma niewątpliwie właściwy sobie wdzięk, gdyż inaczej nie byłby podbił serc całej ludności miejskiej. Nie, nie! Nie mówię głupstw. Może określiłem niewłaściwie to silne uczucie, jakiego doznawała w stosunku do niego. Może to była nierozumna, prosta postawa, jaką kobiety mają emocjonalnie skłonność przybierać w stosunku do mężczyzny. Pomiatała nim nieraz przede mną, co zresztą nie pozostaje w sprzeczności z moim domysłem. Bynajmniej. Zdawało mi się, iż ciągle myśli o nim. Miał wielkie znaczenie w jej życiu. Przyglądałem się tym ludziom. Ilekroć przyjeżdżałem z kopalni, pani Gould prosiła mnie, bym nie spuszczał ich z oka. Ona lubi Włochów; przebywała długo we Włoszech, jak mi się zdaje, i powzięła szczególną sympatię do tego starego Garibaldina. Niezwykły z niego dziwak! Natura twarda i marzycielska, pogrążona w republikanizmie swej młodości niby w jakimś obłoku. Dodawał bodźca mętnym mrzonkom capataza – ten stary, patetyczny, egzaltowany żebrak.
– Jakim mrzonkom? – dziwił się naczelny inżynier. – Moim zdaniem capataz był zawsze bardzo rozgarniętym i wrażliwym człowiekiem, nie znającym trwogi i nadzwyczaj użytecznym. Okazywał się ogromnie przydatny. Sir John, jadąc przez góry z Santa Marta, zachwycał się jego pomysłowością i zapobiegliwością. Później, jak pan zapewne wie, oddał nam niemałą przysługę, gdyż zawiadomił ówczesnego naczelnika policji o obecności kilku zawodowych złodziei, którzy przybyli z daleka do miasta, żeby ograbić nasz pociąg wiozący pieniądze na miesięczne wypłaty. Z wielką umiejętnością zorganizował dla Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej służbę przewozową w porcie. Umie wzbudzić posłuch, chociaż jest cudzoziemcem. Co prawda cargadores są tu również cudzoziemcami – przybyszami, isleños222.
– Jego sława jest jego fortuną – mruknął doktor niechętnie.
– Człowiek ten dowiódł swej rzetelności w niezliczonych okolicznościach i w najrozmaitszy sposób – dowodził inżynier. – Gdy chodziło o to srebro, kapitan Mitchell oświadczył bardzo gorąco, iż jego capataz jest jedynym człowiekiem, któremu można zaufać. Oczywiście jako marynarzowi. Bo jeżeli chodziło o człowieka, to trzeba panu wiedzieć, iż Gould, Decoud i ja sam byliśmy zdania, że wszystko jedno, kto popłynie. Równie dobrze mógł to uczynić pierwszy lepszy żeglarz. Bo, proszę pana, cóż może złodziej począć z takim mnóstwem srebra? Gdyby z nim uciekł, musiałby w końcu gdzieś wylądować i czy zdołałby je ukryć przed oczyma mieszkańców wybrzeża? Wprost niepodobna było brać pod rozwagę takiej możliwości, zwłaszcza, że popłynął z nim Decoud. Bywały okoliczności, w których znacznie bardziej polegało się na dobrej woli capataza.
– On patrzył na to nieco inaczej – powiedział doktor. – Słyszałem, jak tu, w tej izbie, oświadczył, iż będzie to najrozpaczliwsza wyprawa jego życia. Wygłosił w mej obecności coś w rodzaju ostatniej woli i wyznaczył starego Violę na jej wykonawcę. Dalibóg, pan wie, iż nie wzbogaciła go ta jego wierność w stosunku do was, do ludzi z portu i z kolei! Zdaje mi się, iż wynagrodzeniem za jego prace bywają – jakby to powiedzieć? – jakieś wartości duchowe, gdyż inaczej nie umiałbym sobie wytłumaczyć, co za licho go skłania do tej wierności względem pana, Goulda, Mitchella lub kogokolwiek innego. On dobrze poznał ten kraj. Wie, na przykład, iż taki Gamacho, poseł z Javiry, był najpospolitszym tramposo223, małym kramarzem z Campo, który wyłudził na kredyt trochę towarów od Anzaniego, otworzył sklepik w dzikich stronach i został wybrany przez pijanych mozos, którzy czepiają się estancji, oraz przez zadłużonych u niego, najuboższych rancheros. A Gamacho, który jutro będzie prawdopodobnie wysokim naszym dostojnikiem, jest również cudzoziemcem, isleño. Byłby został cargadorem T.O.Ż.P., gdyby swej kariery życiowej nie był zaczął od tego, iż zamordował jakiegoś wędrownego kramarza w lasach i ukradł mu pakunek (co posadero z Rincon gotów jest stwierdzić przysięgą). A czy panu się zdaje, że taki Gamacho mógłby tu zostać bohaterem ludowym, jak nasz capataz? Na pewno nie. Nie dorósł mu do pięt. Nie! Stanowczo ten Nostromo musi mieć bzika.
Gadanina doktora mierziła budowniczego kolei.
– Nie ma co o tym rozprawiać – rzekł filozoficznie. – Każdy człowiek ma swoje uzdolnienia. Szkoda, że pan nie słyszał, jak Gamacho przemawiał do swych zwolenników na ulicy. Mówił, jak gdyby wył, i krzyczał jak opętany, wywijając zaciśniętą pięścią nad głową i wychylając się do połowy ciała z okna. Tłuszcza stojąca na dole ryczała co chwili: „Precz z oligarchami! Viva la libertad!”. Fuentes, który znajdował się wewnątrz pokoju, wyglądał przy tym nadzwyczaj marnie. Pan wie, iż jest on bratem Jorge Fuentesa, który przed kilku laty był przez pół roku ministrem spraw wewnętrznych. To człowiek bez sumienia, ale pochodzi z dobrej rodziny i jest nieźle wykształcony. W swoim czasie był dyrektorem ceł w Caycie. Ten idiotyczny bydlak, Gamacho, przyczepił się do niego wraz ze swą ciżbą najpodlejszego motłochu. Doprawdy, trudno wyobrazić sobie coś zabawniejszego niż jego chorobliwa trwoga przed tym opryszkiem.
Podniósł się z ławy i podszedł do drzwi, by zerknąć na port.
– Jest spokojnie – powiedział. – Ciekaw jestem, czy Sotillo naprawdę zamierza tu przybyć.