Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 2
Rozdział II
Jedyną oznaką działalności handlowej w porcie widoczną z plaży Wielkiej Izabeli jest graniasty, niezdarny kraniec drewnianego pomostu, który Towarzystwo Oceanicznej Żeglugi Parowej (w mowie potocznej T.O.Ż.P.) przerzuciło przez płytszą część zatoki, skoro tylko postanowiło uczynić Sulaco jednym ze swych portów węzłowych dla Republiki Costaguany. Państwo to posiada kilka przystani na swym długim wybrzeżu, lecz z wyjątkiem Cayty, mającej istotnie duże znaczenie, wszystkie inne są albo małymi i niedogodnymi załomami w skalistych brzegach – jak na przykład Esmeralda, położona o sześćdziesiąt mil dalej na południe – albo też zwykłymi postojami, otwartymi dla wiatrów i narażonymi na wrzenie toni morskiej.
Być może, iż warunki klimatyczne, które trzymały z dala floty handlowe wieków minionych, skłoniły T.O.Ż.P. do naruszenia świątynnej ciszy, chroniącej spokojny byt Sulaco. Zmienne powiewy, bujające swobodnie po ogromnym półokręgu wód okolonych głowicą Azuery, nie mogły ubezwładnić potęgi pary, jaką rozporządzała jego znakomita flota. Rok po roku czarne kadłuby jego okrętów krążyły wzdłuż wybrzeża, wpływały do portu i z niego wypływały, mijały Azuerę, Izabele i Punta Mala – nie dbając na nic prócz przemocy czasu. Ich nazwy, imiona zaczerpnięte z mitologii, spowszedniały na wybrzeżach, które nigdy nie pozostawały pod władzą bogów olimpijskich. „Junona” znana była tylko ze swych wygodnych kabin w kadłubie, „Saturn” z genialności swego kapitana oraz przepysznie malowanego i złoconego salonu, natomiast „Ganimedes” nadawał się głównie do przewozu bydła, więc unikali go wszyscy podróżni obeznani z wybrzeżem. Najuboższy Indianin z najmarniejszej wioski nabrzeżnej znał „Cerbera”, niewielkiego, czarnego kopciucha, pozbawionego wdzięku i ludzkich urządzeń, który wałęsał się wzdłuż lesistych nizin pobrzeżnych, tuż obok potężnych, groźnych skał, i przystawał uprzejmie przed każdą kępą chat dla zabrania ziemiopłodów, począwszy od trzyfuntowej bryłki kauczuku zawiniętej w suchą trawę.
A ponieważ statki te rzadko pomijały najdrobniejszą bodaj przesyłkę, nie naraziły nikogo na stratę cielaka i nie utopiły ani jednego ze swych podróżnych, więc firma T.O.Ż.P. słynęła ze swej rzetelności. Powiadano, iż pod jej opieką życie i mienie ludzkie jest bezpieczniejsze na wodzie niżeli pod własnym dachem na lądzie.
Naczelnik sekcji T.O.Ż.P. w Sulaco, obsługującej całą Costaguanę, był bardzo dumny ze stanowiska, jakie zajęło jego przedsiębiorstwo. Duma ta wyrażała się w słowach, które nader często rozbrzmiewały z jego ust: „My nie mylimy się nigdy”. W stosunku do oficerów Towarzystwa przybierały one formę surowego napomnienia: „Nie powinniśmy mylić się nigdy! Nie zniósłbym tu pomyłek i nic mnie nie obchodzi, co tam Smith robi w swoim kącie”.
Smith, którego nigdy nie widział na oczy, był również naczelnikiem z ramienia przedsiębiorstwa, urzędującym o jakieś tysiąc pięćset mil od Sulaco. „Nie mówcie nic o waszym Smisie”.
Po czym, uspokajając się nagle, zwykł był odprawiać swych podwładnych z wyszukaną niedbałością:
– Smith wie tyle o tym lądzie, co niemowlę u piersi.
„Nasz przezacny señor26 Mitchell”, jak wyrażały się sfery przemysłowe i urzędowe w Sulaco, „czepialski Joe”, jak powiadali komendanci okrętów Towarzystwa – kapitan Józef Mitchell, chełpił się głęboką znajomością spraw i ludzi miejscowych – cosas de Costaguana27. Za najbardziej niekorzystne z nich dla prawidłowej działalności swego przedsiębiorstwa uważał częste zmiany rządu, powodowane przez rewolucje o charakterze wojskowym.
Ówczesna atmosfera polityczna republiki była na ogół burzliwa. Patriotyczni zbiegowie z pokonanego stronnictwa zdobyli się na pomysł wywołania nowego przewrotu na wybrzeżu przy pomocy parowca, naładowanego do połowy bronią ręczną i amunicją. Tej obfitości zasobów dziwił się kapitan Mitchell niepomiernie, ile że uchodząc, byli ogołoceni ze wszystkiego. Nadmieniał, iż „wyglądali, jak gdyby nie mieli przy sobie dość drobnych, żeby zapłacić za wyjazd z ojczyzny”. A mógł mówić ze znajomością rzeczy, gdyż przy pewnej pamiętnej sposobności wzywano go, by ocalił życie dyktatora oraz kilku urzędników z Sulaco, mianowicie przedstawiciela władzy administracyjnej, dyrektora ceł oraz naczelnika policji, którzy należeli do obalonego rządu. Biedny señor Ribiera (tak nazywał się ów dyktator), przegrawszy bitwę pod Socorro, ujechał osiemdziesiąt mil, przedzierając się rozpaczliwie przez przesmyki górskie, gdyż miał nadzieję, że uda mu się wyprzedzić fatalne nowiny – czego oczywiście nie zdołał dokonać na kulawym mule. Na domiar zwierzę padło pod nim martwe na końcu alamedy28, gdzie wieczorami grywa niekiedy muzyka wojskowa, gdy nie ma rewolucji. „Panie – mawiał dalej kapitan Mitchell z niezmierną powagą – żałosny koniec tego muła zwrócił uwagę na nieszczęśliwego jeźdźca. Rysy jego rozpoznało kilku zbiegów z armii dyktatora wśród łotrowskiego motłochu, który wybijał już szyby w gmachu Intendencji29”.
Wczesnym rankiem tego dnia władze miejscowe z Sulaco schroniły się w biurach T.O.Ż.P., potężnym budynku, położonym na brzegu u końca pomostu, pozostawiając miasto na pastwę rewolucyjnej tłuszczy. Dyktator, przeklinany przez ludność z powodu surowego prawa poborowego, do którego zmusiły go konieczności wojenne, miał wszelkie widoki, iż rozszarpią go na ćwierci. Na szczęście Nostromo – nieoceniony człowiek! – wraz z garścią włoskich robotników, sprowadzonych do budowy Centralnej Kolei Państwowej, był pod ręką i zdołał go wyrwać z tłumu – przynajmniej na razie. Ostatecznie kapitanowi Mitchellowi udało się przewieźć ich wszystkich własną łodzią na jeden z parowców Towarzystwa – była to „Minerwa” – który szczęsnym trafem właśnie w tej chwili zawijał do portu. Trzeba było spuszczać tych panów na linie przez otwór w tylnej ścianie domu, gdy tymczasem motłoch, który wyroił się z miasta i rozproszył wzdłuż wybrzeża, wył i pienił się u frontowego podnóża budynku. Dostojny przedstawiciel T.O.Ż.P. musiał potem biec z nimi przez całą długość pomostu; był to rozpaczliwy bieg, po prostu karkołomny – i znów Nostromo, ten kochany człowiek, tym razem na czele zastępu robotników portowych Towarzystwa bronił pomostu przed naporem tłuszczy i pozwolił zbiegom dotrzeć do łodzi, która czekała już na nich u drugiego krańca z flagą Towarzystwa zatkniętą na rufie. Sypały się strzały, kije i kamienie, rzucano nawet nożami. Kapitan Mitchell pokazywał długą bliznę ponad lewym uchem i na skroni, pochodzącą od ostrza brzytwy przytwierdzonej do kija – broni, wedle niego, bardzo cenionej „przez najgorszą hołotę murzyńską”.
Kapitan Mitchell był tęgi i już w statecznym wieku. Nosił wysokie, spiczaste kołnierzyki, miał krótkie bokobrody, był zwolennikiem białych kamizelek i lubił gawędzić, chociaż pokrywał tę chętkę pozorami wyniosłej powściągliwości.
– Ci panowie – mawiał, spoglądając z uroczystą powagą – zmykali jak króliki. I ja także czmychałem jak królik. Pewne rodzaje śmierci są… hm… obrzydliwe dla… hm… przyzwoitego człowieka. Byliby mnie również uśmiercili. Oszalały motłoch nie dba o różnice. Dzięki Opatrzności zawdzięczaliśmy nasze ocalenie mojemu capatazowi de cargadores, jak go nazywali w mieście. Kiedym go odkrył, był już sternikiem na włoskim okręcie, dużym okręcie genueńskim, jednym z tych nielicznych okrętów europejskich, które zawijały do Sulaco z ładunkiem, zanim powstała Centralna Państwowa. Porzucił go za namową przezacnych przyjaciół, których tu znalazł, swych ziomków, ale mi się zdaje, że chodziło mu także o poprawę swego losu. Trzeba panu wiedzieć, że jestem doskonałym znawcą charakterów. Mianowałem go przodownikiem naszych robotników portowych i nadzorcą naszego nabrzeża. Oto czym był. Ale bez niego señor Ribiera byłby zginął. Ten Nostromo, człowiek bez zarzutu, stał się postrachem wszystkich miejskich złodziei. Byliśmy podówczas nawiedzeni, zalani po prostu, panie, przez ladrones30 i matreros31, złodziei i zbrodniarzy z całej prowincji. Korzystając ze sposobności, napływali do Sulaco przez cały poprzedni tydzień. Wywąchali, że bliski już koniec. Połowa tego rozbójniczego motłochu składa się z zawodowych bandytów, którymi obdarzyło nas Campo, ale nie było żadnego wśród nich, który by nie słyszał o Nostromie. Zaś leperos32 miejscy tchórzyli już na sam widok jego czarnego zarostu i białych zębów. Truchleli przed nim, panie! Co to może siła charakteru, nieprawdaż?
Wyglądało to tak, jakby sam Nostromo ocalił życie tym panom, zaś kapitan Mitchell nie odstępował ich, dopóki nie znaleźli się na pokrytych kosztownym aksamitem kanapach salonu pierwszej klasy na „Minerwie”, wyczerpani, zdyszani, przerażeni i zrozpaczeni, lecz żywi i cali. Na ostatek okazał tyle delikatności, iż zwrócił się do byłego dyktatora ze słowami: „Wasza ekscelencjo”.
– Panie, nie mogłem inaczej! Ten człowiek był złamany – upiorny, siny, cały pokryty ranami.
„Minerwa” nie stanęła na kotwicy w porcie. Naczelnik T.O.Ż.P. wydał rozkaz, by natychmiast odpłynęła. Nie dało się oczywiście wyładować towaru, a podróżni płynący do Sulaco nie chcieli wyjść na brzeg. Słyszeli strzały i widzieli dokładnie walkę, która rozegrała się tuż nad wodą. Odparty motłoch rzucił się z rozmachem na gmach Urzędu Celnego, posępny budynek o wielu oknach, wyglądający jak niewykończony. Znajdował się on o jakieś dwieście jardów33 od zabudowań T.O.Ż.P. i był obok nich jedynym w pobliżu portu. Kapitan Mitchell, poleciwszy komendantowi „Minerwy”, by wysadził „tych panów” w pierwszym znaczniejszym porcie poza obrębem Costaguany, powrócił w swej łodzi, by zobaczyć, co dałoby się uczynić dla ochrony własności Towarzystwa. Podobnie jak mienie kolejowe pozostawała ona pod opieką przedstawicieli państw europejskich, to znaczy samego kapitana Mitchella oraz grona inżynierów budujących tory, a mieli do pomocy robotników włoskich i baskijskich, którzy dochowali wierności swym angielskim przełożonym. Robotnicy portowi Towarzystwa, choć pochodzący z Costaguany, sprawowali się również dzielnie pod wodzą swego capataza. Były to wyrzutki bardzo mieszanej krwi, głównie Murzyni, żyjący w ustawicznych zatargach z innymi klientami podrzędnych szynków miejskich, którzy korzystali z rozkoszą z tej sposobności, by załatwiać swe osobiste porachunki w tak sprzyjających warunkach. Nie było wśród nich ani jednego, któremu nie zdarzyłoby się już patrzeć z trwogą na rewolwer Nostroma skierowany ku swojej twarzy lub nie doświadczył w inny sposób na sobie jego stanowczości. To był „tęgi chłop” ten ich capataz, o którym powiadali, że zbyt wiele ma pogardy w swym usposobieniu, by poniewierać wyzwiskami, a jest przy tym niestrudzony w swych działaniach i tym straszniejszy, że nie zapomina języka w gębie. I oto tego dnia stał na czele, zwracając się łaskawie w żartobliwy sposób do tego lub owego.
Takie przewodnictwo dodawało ducha, toteż szkody wyrządzone przez motłoch ograniczyły się do podłożenia ognia pod jeden jedyny stos podkładów kolejowych, które były nasmołowane i paliły się dobrze. Główny atak na składy kolejowe, na biura T.O.Ż.P., zaś przede wszystkim na gmach Urzędu Celnego, pod którego silnymi sklepieniami znajdował się, jak powszechnie było wiadomo, wielki zapas srebra w sztabach, nie powiódł się zupełnie. Nawet hotelik starego Giorgia, stojący samotnie na połowie drogi między portem a miastem, uniknął rabunku i spustoszenia, a nie było to cudem, lecz stało się dlatego, że tłuszcza, czując się bezpieczna, nie dbała zrazu o niego, a później nie zdołała już się zatrzymać. Nostromo ze swymi cargadores zbyt mocno ją naciskał.
Rozdział III
Mógłby był ktoś powiedzieć, iż po prostu śpieszył z pomocą swym najbliższym. Od samego początku zżył się blisko z rodziną hotelarza, który był jego ziomkiem. Stary Giorgio Viola, z pochodzenia genueńczyk, o siwej, rozwianej, lwiej grzywie – zwany często „Garibaldino”34 (podobnie jak mahometanie wzięli miano od swego proroka) – był, wedle słów kapitana Mitchella, tym „przezacnym, statecznym przyjacielem”, za którego namową Nostromo porzucił służbę na okręcie, by szukać szczęścia na wybrzeżach Costaguany.
Starzec, pełen pogardy dla miejscowej ludności, jak to często się zdarza surowym republikanom, zlekceważył pierwsze objawy zaburzeń. Wyszedł, jak zwykle, tego dnia, by powałęsać się w pantoflach dokoła casy35, wyrażając przy tym gniewnym pomrukiem swą pogardę dla rozruchów pozbawionych charakteru politycznego i wzruszając ramionami. Ostatecznie zaskoczył go niespodziewanie pochód motłochu. Było już za późno myśleć o usunięciu rodziny, bo i dokądże można było uciekać na tej wielkiej równinie z pulchną signorą36 Teresą i dwojgiem dziewczątek? Zabarykadowawszy zatem wszystkie otwory, starzec siedział niewzruszony pośrodku przyciemnionej kawiarni ze starą strzelbą myśliwską na kolanach. Obok niego na drugim krześle zajęła miejsce jego małżonka, szepcąc pobożnie modlitwy do wszystkich świętych z kalendarza.
Stary republikanin nie wierzył ani w świętych, ani w modły, ani w to, co nazywał „religią księżą”. Wolność i Garibaldi byli jego bóstwami; ale pobłażał „zabobonom” kobiecym i zachowywał pod tym względem wyniosłe milczenie.
Obie jego córki, starsza czternastoletnia, a druga o dwa lata młodsza, przykucnęły na posypanej piaskiem podłodze po obu stronach signory Teresy, kryjąc głowy na łonie matki. Obie były podniecone, lecz w odmienny sposób; ciemnowłosa Linda wrzała z oburzenia i gniewu, natomiast młodsza, śliczna Gizela, była raczej przerażona i zrezygnowana. Padrona37 podniosła na chwilę ramiona, którymi obejmowała córki, by się przeżegnać, i załamała rozpaczliwie ręce. Stęknęła nieco głośniej:
– Och, Gian' Battista, czemu tu ciebie nie ma? Och, czemuż tu ciebie nie ma?
Nie miała na myśli świętego, lecz Nostroma, którego ten święty był patronem. Stary Giorgio, siedzący nieruchomo obok niej na krześle, obruszył się na te bezładne i żałosne biadania.
– Cicho, kobieto! Czy to ma jaki sens? To jego obowiązek – mruknął w pomroce, lecz rzekła mu na to, rzucając się i sapiąc:
– Ech, co mi po cierpliwości? Obowiązek! A cóż ma stać się z kobietą, która była dla niego matką? Klękałam przed nim dziś rano: nie wychodź, Gian' Battista! pozostań w domu, Battistino! Patrz na dwoje tych niewinnych dzieciątek!
Signora Viola była również Włoszką, urodzoną w Spezzii. Miała już młodość za sobą, chociaż była znacznie młodsza od swego męża. Rysy jej twarzy były niebrzydkie, ale cerę miała żółtą, gdyż klimat Sulaco zupełnie jej nie służył. Głos jej rozbrzmiewał mocnym contralto. Kiedy założywszy ramiona pod bujnym łonem, zrzędziła na krępe, grubonogie dziewczęta chińskie, które bieliły płótno, skubały drób lub tłukły ziarno w drewnianych moździerzach wśród brudnych przybudówek za domem, zdobywała się na takie namiętne, rozedrgane, grobowe tony, iż uwiązany na łańcuchu pies podwórzowy czmychał do swej budy, warcząc donośnie. Luis, Mulat o cynamonowej barwie skóry, kiełkujących zaledwie wąsikach i grubych, ciemnych wargach, przestawał zamiatać kawiarnię pękiem liści palmowych i czuł, że ciarki przebiegają mu z lekka po grzbiecie. Jego tęskne oczy w kształcie migdałów zamykały się przy tym na długo.
Tak przedstawiała się służba w Casa Viola, pierzchła jednak wczesnym rankiem za pierwszym odgłosem rozruchów, woląc ukrywać się wśród pól, niż pozostać w domu. I trudno było ją za to ganić, gdyż – nie wiadomo, słusznie, czy niesłusznie – powszechnie w mieście utrzymywano, iż Garibaldino ma pieniądze zakopane pod podłogą w kuchni. Pies, zły i kudłaty, ujadał zapamiętale lub skomlał żałośnie, bądź to przewracając się na grzbiet, bądź też wpadając do budy i wypadając z niej, jak gdyby opętany przez trwogę.
Huragany wrzasków zrywały się i zamierały na podobieństwo podmuchów wichru, rozpętanych na równinie dokoła zabarykadowanego domu. Gorączkowe grzechotanie wystrzałów górowało nad krzykami. Niekiedy następowały chwile niepojętej ciszy i niepodobna było wyobrazić sobie czegoś radośniejszego i spokojniejszego od wąskich, jasnych smug światła słonecznego, które przedostawały się przez szczeliny okiennic i przez zawaloną stołami i krzesłami kawiarnię padały na przeciwległą ścianę. Tę pustą, wybieloną salę stary Giorgio wybrał na schronienie. Miała tylko jedno okno, zaś jej jedyne drzwi wychodziły na pokryty kurzem gościniec, który wił się między żywopłotami z aloesu i łączył miasto z portem. Zazwyczaj skrzypiały na nim ciężkie wozy, wlokące się w ślad za leniwie stąpającymi wołami, popędzanymi przez chłopaków na koniach.
Gdy znów nastała chwila ciszy, Giorgio odwiódł kurek strzelby. Na ten złowieszczy chrzęst odpowiedziało głuche stęknięcie znieruchomiałej obok niego kobiety. Nagły wybuch wrogiego wrzasku, który rozległ się tuż koło domu, przycichł naraz w jakichś niewyraźnych pomrukach. Ktoś biegł wzdłuż domu; gdy mijał drzwi, wionął głośny szmer oddechu z jego zdyszanej piersi. Pod ścianą zabełkotał ktoś chrapliwie i zatupotały czyjeś nogi. Czyjeś ramię otarło się o okiennicę, gasząc jasne smugi słońca, które przenikały przez całą szerokość sali. Ramiona signory Teresy, obejmujące klęczące postacie córek, zacisnęły się dokoła nich kurczowo.
Motłoch, odparty od gmachu Urzędu Celnego, rozsypał się na kilka gromad, które przez równinę pierzchały ku miastu. Na przemożny grzechot salw, rozlegających się z oddali, odpowiadały skądś przyciszone wycia. Pojedyncze strzały huczały w przerwach głucho, a niski, długi, biały budynek o pozamykanych okiennicach zdawał się być ośrodkiem zamętu, który wrzał wielkim kręgiem dokoła jego martwej ciszy. Lękliwe ruchy i szepty rozbitej szajki, szukającej chwilowego schronienia pod ścianami domu, napełniały ciemność, przecinaną spokojnymi pasmami słonecznego blasku, jakimiś złowrogimi, ukradkowymi szmerami. Rozbrzmiewały one w uszach Violów, którym zdawało się, że jakieś niewidzialne widma czają się za ich krzesłami i naradzają się szeptem, czy nie należałoby podłożyć ognia pod casą tych przybłędów.
Rozstrajało to nerwy. Stary Viola podniósł się z wolna ze strzelbą w ręce, ale nie wiedział, co zrobić, by przeszkodzić napastnikom. Głosy dolatywały już od tyłu. Signora Teresa nie posiadała się z przerażenia.
– Ach, zdrajca! – szeptała niemal bezgłośnie. – Teraz tu nas spalą, a ja padałam przed nim na kolana! Ale on musi biec przy nodze swoich Anglików!
Zdawało się jej, że dość było obecności Nostroma, żeby dom był zupełnie bezpieczny. I ona także zostawała pod urokiem rozgłosu, jaki zdobył sobie na wybrzeżu i wzdłuż linii kolejowej capataz de cargadores zarówno wśród Anglików, jak wśród mieszkańców Sulaco. Przy nim, nawet wobec swego męża, udawała zawsze, iż szydzi sobie z niego, naśmiewając się czasem dobrodusznie, lecz częściej z jakąś dziwną goryczą. Wszelako kobiety są nierozumne w swych sądach, jak zwykł był mawiać spokojnie Giorgio w podobnych okolicznościach. Trzymając więc przed sobą strzelbę gotową do strzału i nie spuszczając oka z zabarykadowanych drzwi, nachylił się do żony i szepnął jej do ucha, że Nostromo nie zdołałby im dopomóc. Bo i cóż może zdziałać dwu ludzi zamkniętych w domu przeciw dwudziestu, którzy chcą podłożyć ogień pod dach? Jest pewien, iż Gian' Battista ani przez chwilę nie zapomina o domu.
– Nie zapomina o domu! On? – bełkotała nieprzytomnie signora Viola, uderzając się dłonią w piersi. – Znam ja go! On myśli tylko o sobie.
Huk broni palnej rozległ się w pobliżu. Odchyliła głowę w tył i zamknęła oczy. Stary Giorgio zacisnął zęby pod białymi wąsami, a jego źrenice błysnęły dziko. Kilka kul ugodziło równocześnie w skraj ściany i było słychać, jak tynk od zewnątrz obsypywał się kawałkami. Jakiś głos wrzasnął: „Idą tutaj!” i po chwili straszliwego milczenia zatupotały głucho nogi pod ścianą frontową.
Wyprostowana postać starego Giorgia pochyliła się znowu i uśmiech pogardliwej ulgi przemknął po ustach sędziwego wojownika o lwiej głowie. To nie był lud walczący o sprawiedliwość, lecz złodzieje. Bronić się przeciwko nim było już poniekąd poniżeniem dla człowieka, który był jednym z owego nieśmiertelnego tysiąca, co pod wodzą Garibaldiego zdobywał Sycylię38. Miał bezgraniczną pogardę dla tych opryszków i leperos, którzy nie rozumieli znaczenia słowa „wolność”.
Odłożył swą starą strzelbę, odwrócił głowę i rzucił okiem na kolorową litografię Garibaldiego, widniejącą w czarnych ramach na białej ścianie. Smuga jasnego blasku przekreślała ją prostopadle. Oczy jego, nawykłe już do mroku, doszukiwały się mocnego zabarwienia twarzy, czerwieni koszuli, zarysów barczystych ramion i czarnej plamy bersalierskiego39 kapelusza, nad którym przeginało się kogucie pióro. Nieśmiertelny bohater. Oto jaka była nasza wolność! Dała nam nie tylko życie, lecz także nieśmiertelność!
Nie umniejszał się fanatyzm tego człowieka. W chwili, kiedy doznał ulgi na myśl, że jego rodzina uniknęła największego może niebezpieczeństwa, na jakie była narażona w swym tułaczym życiu, zwrócił się przede wszystkim do wizerunku swego wodza, a następnie położył rękę na ramieniu żony.
Dzieci, klęczące na podłodze, nie poruszyły się. Signora Teresa otworzyła nieco oczy, jak gdyby się budziła z najgłębszego snu, w którym nic jej się nie śniło. Zanim zdążył we właściwy sobie, rozważny sposób rzec do niej uspokajające słowo, zerwała się na równe nogi, mając dzieci uwieszone po obu bokach, odetchnęła głęboko i wrzasnęła chrapliwie.
Równocześnie ktoś zaczął mocno i niecierpliwie stukać od zewnątrz w okiennicę. Usłyszeli nagle parskanie konia i przeciągły tętent podków na wąskiej, ubitej ścieżce przed domem. Koniec czyjegoś buta stukał znowu w okiennicę. Za każdym stuknięciem podzwaniały ostrogi. Wzburzony głos zawołał: – Hej, a co tam słychać?