Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 26
– Nie drugiego człowieka w tej części świata, który by potrafił ocalić się wpław, jak to pan zrobił – rzekł doktor z podziwem.
I znów zaległo między nimi milczenie. Obaj rozmyślali, a odmienność ich natur sprawiała, że ich myśli, poczęte z wzajemnego spotkania, odbiegały daleko od siebie. Doktor, który pod wpływem swej życzliwości dla Gouldów dał się skłonić do niebezpiecznego działania, z wdzięcznością zastanawiał się nad łańcuchem wydarzeń, dzięki któremu capataz powrócił do Sulaco. Ten człowiek mógł oddać wielkie usługi w sprawie ocalenia kopalni San Tomé. Doktor przywiązał się do kopalni. W jego pięćdziesięcioletnich oczach przybierała ona postać drobnej kobiety w miękkiej sukni z trenem, z główką ujmująco obciążoną gęstymi zwojami jasnych włosów, kobiety o wrażliwym wnętrzu, drogocennej wartości moralnej, przejawiającej się w każdym jej zachowaniu, kobiety-klejnotu, kobiety-kwiatu. Gdy wokół kopalni San Tomé zaczęły narastać niebezpieczeństwa, złudzenie to nabrało mocy, trwałości i powagi. Opętało go w końcu. To opętanie, rozpłomienione wyrzeczeniem się w duchu zwykłych nadziei i nagrody, uczyniło indywidualność doktora Monyghama, jego myśli i działania nadzwyczaj niebezpiecznymi dla niego samego i dla innych, wszystkie bowiem jego skrupuły zanikły w dumnym poczuciu, iż jego oddanie jest jedyną rzeczą, która stoi pomiędzy uwielbioną kobietę a straszliwym nieszczęściem.
Było to niby jakieś zatrucie, które go czyniło zupełnie obojętnym na los Decouda, ale pozwalało jego umysłowi należycie oceniać jego polityczną ideę. Pomysł był dobry, a Barrios był jedynym narzędziem do jego urzeczywistnienia. Dusza doktora, zwiędła i skurczona od hańby moralnego poniżenia, stała się teraz nieubłagana w wielkim przypływie swej opiekuńczości. Powrót Nostroma był opatrznościowy. Nie myślał o nim z ludzką życzliwością jako o bliźnim, który dopiero co wyrwał się ze szponów śmierci. Capataz był dla niego jedynym możliwym człowiekiem, którego można posłać do Cayty. Najodpowiedniejszym człowiekiem. Mizantropijna niewiara doktora w ludzi (tym przykrzejsza, że wypływająca z własnego upadku), nie wydźwignęła go dostatecznie ponad powszechne słabości. Ulegał urokowi ustalonej reputacji. Wysławianej przez kapitana Mitchella, rozdętej przez powtarzanie i utrwalonej w powszechnym przeświadczeniu wierności Nostroma, doktor Monygham nigdy nie podawał w wątpliwość jako faktu. Tym bardziej nie mógł powątpiewać o niej teraz, kiedy rozpaczliwie sam jej potrzebował. Doktor Monygham był człowiekiem jak inni: przyjmował po prostu powszechne przeświadczenie o nieskazitelności capataza, ponieważ żadne słowo ani żaden fakt nie zaprzeczały nigdy temu twierdzeniu. Prawość wydawała się cząstką tego człowieka jak jego wąsy lub zęby. Nie można było go sobie bez niej wyobrazić. Chodziło tylko o to, czy podejmie się tego niebezpiecznego i rozpaczliwego poselstwa. Doktor był wystarczająco spostrzegawczy, by zauważyć coś niezwykłego w usposobieniu tego człowieka. Była to zapewne zgryzota z powodu utraty srebra.
„Trzeba mu będzie okazać całkowite zaufanie” – rzekł do siebie, dość przenikliwie wglądając w charakter człowieka, z którym miał do czynienia.
Po stronie Nostroma milczenie było pełne czarnej niepewności, gniewu i niedowierzania. Mimo to przerwał je pierwszy.
– Pływanie nie było wielką rzeczą – przemówił. – Chodzi o to, co było przedtem… i co będzie potem…
Nie skończył tego, co zamierzał powiedzieć, i urwał nagle, jakby jego myśl natknęła się na jakąś potężną przeszkodę. Umysł doktora z makiaweliczną przebiegłością podążał za swym planem. Rzekł z całym współczuciem, na jakie było go stać:
– To fatalne, capatazie. Ale nikomu nie przyszło na myśl ganić pana z tego powodu. To bardzo fatalne! Przede wszystkim nie należało wywozić tego skarbu z gór. Ale to Decoud, który… no, już nie żyje. Nie trzeba o nim mówić.
– Nie – przyznał Nostromo, gdy doktor się zawahał – nie trzeba mówić o umarłym. Ale ja jeszcze żyję.
– Ma pan słuszność. Tylko człowiek tak nieustraszony jak pan mógł się ocalić.
W tym doktor Monygham był szczery. Bardzo cenił sobie nieustraszoność tego człowieka, o którym poza tym nie miał wysokiego mniemania, rozczarowany w ogóle do ludzi z powodu pewnych okoliczności, w których zawiodło go własne człowieczeństwo. Zetknąwszy się w okresie swego wykolejenia z wieloma fizycznymi niebezpieczeństwami, zdał sobie dokładnie sprawę z najgroźniejszego czynnika wspólnego im wszystkim: mianowicie z miażdżącego, ubezwładniającego poczucia ludzkiej małości, które jest tym, co w rzeczywistości łamie człowieka zmagającego się z siłami przyrody samotnie, z dala od oczu swych towarzyszy. Był wyjątkowo przygotowany do ocenienia duchowego obrazu, jaki wytworzył sobie o capatazie, który po długotrwałym wysiłku i obawach, rzucony nagle w otchłań wód i ciemności, z dala od ziemi i nieba, stawił jej czoło nie tylko z niezmąconym umysłem, lecz także z oczywistym powodzeniem. Wiedziano wprawdzie, iż był on niezrównanym pływakiem, ale doktor był zdania, iż ta okoliczność świadczyła o jeszcze większej nieustraszoności ducha. Podobało się mu to i dobrze wróżyło o powodzeniu trudnej misji, którą miał zamiar powierzyć capatazowi, tak cudownym sposobem przywróconemu do stanu użyteczności. Więc tonem lekko zachęcającym zauważył:
– Musiało być straszliwie ciemno!
– To była największa ciemność, jaka kiedykolwiek zalegała zatokę – przytaknął capataz zwięźle. Złagodniał, gdyż zdawało mu się, że słowa doktora są oznaką pewnego zainteresowania niebezpieczeństwami, z którymi miał do czynienia, i dorzucił kilka opisowych zdań z udawaną, skąpą niedbałością. Czuł się w tej chwili skłonny do zwierzeń. Oczekiwał kolejnych przejawów tego zainteresowania, które bez względu na to, czy byłyby przyjęte czy odrzucone, przywróciłyby mu jego osobowość, tę jedyną rzecz, którą postradał w tej rozpaczliwej wyprawie. Jednak doktor, pochłonięty swoim własnym desperackim przedsięwzięciem, był okropny, podążając za swymi myślami. Wymknął się mu okrzyk ubolewania:
– Prawie żałuję, że nie zaczął pan krzyczeć i nie dał znaku światłem.
To nieoczekiwane oświadczenie zdumiało capataza swoim zimnokrwistym okrucieństwem. Znaczyło ono to samo, co: „Żałuję, że nie okazał się pan tchórzem; żałuję, że nie poderżnięto panu gardła za pańskie trudy”. Naturalnie odniósł do siebie to, co było stosowane tylko do srebra i wypowiedziane prosto, z wieloma niedomówionymi zastrzeżeniami. Zdumienie i wściekłość zamknęły mu usta, zaś doktor mówił dalej, niesłuchany w istocie przez Nostroma, któremu wzburzona krew tętniła gwałtownie w uszach.
– Jestem bowiem przekonany, że Sotillo, zawładnąwszy srebrem, byłby zawrócił na miejscu i popłynął do któregoś z małych zagranicznych portów. Pod względem ekonomicznym byłaby to strata, ale większą jest stratą, że srebro zatonęło. Najlepiej było mieć je na podorędziu w jakimś pewnym miejscu i użyć go do przekupienia Sotilla. Ale wątpię, czy don Carlos mógłby się pogodzić z tą myślą. On się nie jest stworzony do Costaguany, to fakt, capatazie!
Capataz powściągnął wściekłość, która jak nawałnica zahuczała mu w uszach, w samą porę, by usłyszeć imię don Carlosa. Wydawał się teraz odmienionym człowiekiem, człowiekiem, który przemówił w zadumie łagodnym, równym głosem:
– A czy don Carlos byłby zadowolony, gdybym oddał ten skarb w ręce wroga?
– Nie zdziwiłbym się, gdyby wszyscy myśleli teraz o tej sprawie w ten sposób – rzekł doktor chmurnie. – Ale nie pytano mnie o zdanie. Decoud miał własny pogląd. Mniemam, iż obecnie oczy im się otwarły. Wiem tylko, iż gdyby teraz to srebro jakimś cudem powróciło na wybrzeże, oddałbym je Sotillowi. I wiem, że przy obecnym stanie rzeczy spotkałbym się za to z uznaniem.
– Powróciło jakimś cudem – powtórzył capataz bardzo cicho, po czym podniósł głos. – Zaiste, señor, byłoby to takim cudem, że nie zdołałby go dokonać żaden święty.
– Wierzę panu, capatazie – rzekł doktor oschle.
I zaczął roztaczać swój pogląd na niebezpieczny wpływ Sotilla na sytuację. Zaś capataz, przysłuchując się jak we śnie, czuł się równie mało znaczący jak ta niewyraźna, nieruchoma sylwetka trupa, który wisiał pod belką, jak gdyby również nadsłuchując, zlekceważony i zapomniany niby okropny przykład zaniedbania.
– Czyż więc zwrócili się do mnie dla jakiegoś nieprzemyślanego, głupiego kaprysu? – przerwał nagle. – Czyż nie uczyniłem dla nich dosyć, żeby się ze mną liczono, por Dios? Czy hombres finos, jaśnie panowie, myślą tylko tak długo o człowieku z ludu, jak długo gotów jest on dla nich narażać ciało i duszę? A może my nie mamy duszy, jak psy?
– Był również Decoud ze swym planem – przypomniał mu znów doktor.
– Si! A także ten bogacz w San Francisko, który ma coś wspólnego z tym skarbem – co ja tam wiem? Nie! Słyszałem już za wiele. Zdaje mi się, że bogaczom wszystko wolno.
– Rozumiem, capatazie – zaczął doktor.
– Co za capataz? – wtrącił Nostromo mocnym, lecz równym głosem. – Capataz przepadł, jest zniszczony. Nie ma capataza. O, nie! Nie znajdziecie już capataza.
– Niechże pan nie będzie dzieckiem! – upomniał go doktor, zaś on uspokoił się nagle.
– Byłem rzeczywiście jak małe dziecko – mruknął.
Wzrok jego natknął się znów na zwłoki, wiszące w straszliwym znieruchomieniu, jakby bez skargi zakrzepły w wytężonej uwadze, i zapytał z łagodnym zdziwieniem:
– Po co Sotillo torturował tego żałosnego nieszczęśnika? Czy pan wie? Żadna tortura nie mogła być dla niego gorsza od strachu. Zabójstwo mógłbym pojąć. Przykro było patrzeć na jego strach. Ale dlaczego go tak męczył? Przecież on nie mógł już powiedzieć nic więcej.
– Nie; nie mógł już powiedzieć nic więcej. Każdy człowiek o zdrowych zmysłach byłby to zauważył. Powiedział mu wszystko. Ale ja panu powiem, o co chodziło. Sotillo nie chciał wierzyć w to, co on powiedział. Nie we wszystko.
– W co takiego nie chciał wierzyć? Nie rozumiem.
– A ja rozumiem, bo się z nim zetknąłem. Nie chce uwierzyć, że skarb przepadł.
– Co takiego? – zawołał capataz zmienionym głosem.
– Czy to pana dziwi, hę?
– Czy mam rozumieć, señor – mówił dalej Nostromo rozważnym i jakby czujnym tonem – że Sotillo sądzi, iż skarb został w jakiś sposób ocalony?
– Nie! Nie! To byłoby niemożliwe – odparł doktor z przekonaniem, na co odezwało się w ciemności chrząknięcie Nostroma. – To byłoby niepodobieństwem! On myśli, iż srebra nie było już na lichtudze, kiedy zatonęła. Wmówił w siebie, iż przedstawienie z wywiezieniem srebra na morze urządzono tylko po to, by wyprowadzić w pole Gamacha wraz z jego gwardzistami, Pedrita Montera, señora Fuentesa, naszego nowego jéfé politico, no i jego samego. Ale, powiada, nie jest taki głupi.
– Pomieszały mu się klepki we łbie! To największy dureń, jaki był kiedykolwiek pułkownikiem w tym przeklętym kraju – zżymał się Nostromo.
– Nie jest bardziej nierozumny od wielu rozsądnych ludzi – rzekł doktor. – Wmówił w siebie, że skarb można odnaleźć, ponieważ sam namiętnie pragnie go posiadać. Przy tym obawia się, żeby jego oficerowie go nie porzucili i nie przeszli do Pedrita, z którym nie śmie walczyć, a nie ma odwagi mu zaufać. Czy pojmuje pan to, capatazie? Dopóki istnieje bodaj cień nadziei, że ten olbrzymi łup da się odszukać, nie potrzebuje obawiać się dezercji. A uznałem, że w moim interesie jest, żeby tę nadzieję podtrzymywać.
– Uznał pan? – powtórzył capataz ostrożnie. – No, to dziwne. A jak długo chciałby ją pan podtrzymać?
– Tak długo, jak tylko się da.
– Co to znaczy?
– Powiem panu dokładnie. Tak długo, póki żyję – odparł doktor zdecydowanym głosem. Następnie przedstawił pokrótce historię swego aresztowania oraz okoliczności, w jakich go uwolniono. – Szedłem właśnie do tego głupiego łajdaka, gdyśmy się spotkali – zakończył.
Nostromo słuchał z głęboką uwagą.
– Uwziął się pan zatem na rychłą śmierć – mruknął przez zaciśnięte zęby.
– Być może, mój znakomity capatazie – rzekł doktor zgryźliwie. – Nie jest pan tu jedynym człowiekiem, który umie patrzeć paskudnej śmierci w oczy.
– Niewątpliwie – mruknął Nostromo dość głośno, by mógł być dosłyszany. – Może tu być nawet więcej niż dwóch półgłówków. Kto wie?
– To już moja sprawa – odrzekł doktor krótko.
– Podobnie jak wywiezienie tego przeklętego srebra na morze było moją sprawą – odciął się Nostromo. – Rozumiem. Bueno. Każdy z nas ma swoje powody. Ale był pan ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiałem przed wyjazdem, i odzywał się pan do mnie, jakbym nie miał wszystkich klepek w porządku.
Nostroma mierziła zgryźliwość, z jaką doktor natrząsał się z jego rozgłosu. Lekka ironiczne uznanie wyrażane przez Decouda niepokoiło go, a zażyłość z człowiekiem takim jak don Martin mu pochlebiała, podczas gdy doktor był dla niego niczym. Pamiętał go jako bezdomnego włóczęgę, który wałęsał się chyłkiem po ulicach Sulaco, nie mając przyjaciół ani znajomych, zanim don Carlos Gould nie przyjął go do służby w kopalni.
– Jest pan może bardzo mądry – mówił dalej w zamyśleniu, zapatrzony w ciemność pokoju, przenikniętego wstrząsającą tajemnicą torturowanego i uśmierconego Hirscha. – Ale nie jestem już taki głupi, jak kiedy odjeżdżałem. Dowiedziałem się odtąd jednej rzeczy, mianowicie, że jest pan niebezpiecznym człowiekiem.
Doktor Monygham doznał zbyt silnego wstrząsu, by zdobyć się na coś więcej od okrzyku:
– Co pan powiedział?
– Gdyby on mógł mówić, powiedziałby zapewne to samo – ciągnął Nostromo, kiwając swą ciemną głową, która zarysowywała się na tle rozgwieżdżonego nieba za oknem.
– Nie rozumiem pana – odezwał się doktor Monygham słabym głosem.
– Nie? Gdyby nie utwierdził pan Sotilla w jego szalonych przypuszczeniach, może nie pośpieszyłby się tak bardzo z torturowaniem tego nieszczęsnego Hirscha.
Doktor poderwał się na te słowa. Ale poświęcenie dla miłości, pochłaniające całą jego uczuciowość, uczyniło jego serce nieczułym na żal i wyrzuty. By jednak sobie zupełnie ulżyć, czuł potrzebę odparcia zarzutu głośno i pogardliwie:
– Ba! I pan śmie to mówić, gdy chodzi o człowieka takiego jak Sotillo! Przyznaję, że nie pomyślałem o Hirschu. Zresztą, i tak by to nie pomogło. Każdy rozumie, iż ten nieszczęśliwy tchórz był skazany od chwili, kiedy uczepił się kotwicy. Był skazany, powiadam panu! Podobnie jak ja jestem skazany, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa.
Tak odparł doktor Monygham na uwagę Nostroma, która była dość słuszna, by targnąć jego sumieniem. Nie był człowiekiem zatwardziałym. Ale wobec konieczności, wielkości i znaczenia zadania, które wziął na siebie, nikły wszystkie czysto ludzkie względy. Podjął go się z fanatyzmem. Nie lubił go. Mierziło go okłamywanie i oszukiwanie nawet najpodlejszych ludzi. Mierziło go z instynktu, tradycji, wychowania. Popełniać takie czyny, udając zdrajcę, było odrażające dla jego natury i okropne dla jego uczuć. Zdobył się na to poświęcenie w duchu pokory. Powiedział sobie gorzko: „Tylko ja jeden nadaję się do tej brudnej roboty”. I wierzył w to. Prostoduszność jego była tego rodzaju, iż chociaż nie przychodziło mu na myśl szukać bohaterskiej śmierci, to jednak śmiertelne niebezpieczeństwo, na które się narażał, działało na niego podtrzymująco i pokrzepiająco. W tym stanie ducha los Hirscha wydawał się cząstką wszechokrucieństwa porządku rzeczy. Zastanawiał się nad tym epizodem z praktycznego punktu widzenia. Jakie było jego znaczenie? Czy była to oznaka jakiejś niebezpiecznej zmiany w zaślepieniu Sotilla? Doktor nie mógł zrozumieć, dlaczego ten człowiek został zabity w taki właśnie sposób.
– Wszystko rozumiem. Ale dlaczego go zastrzelił? – mruczał do siebie.
Nostromo zachował głębokie milczenie.
Rozdział IX
Targany zwątpieniem i nadzieją, zatrwożony hukiem dzwonów, zwiastujących przybycie Pedrita Montery, Sotillo spędził ranek na zmaganiu się z myślami. Była to rozterka, do której nie mógł sprostać z powodu ograniczoności umysłu i gwałtowności uczuć. Rozczarowanie, łapczywość, gniew i trwoga kotłowały się w piersi pułkownika głośniej, niż w mieście rozbrzmiewały dźwięki dzwonów. Nie udawało się nic z tego, co zamierzał. Ani Sulaco, ani srebro kopalni nie wpadły w jego ręce. Nie dokonał żadnego wojskowego czynu, by zabezpieczyć swoje stanowisko, nie zdobył olbrzymiego łupu, by z nim odpłynąć. Pedrito Montero, który nie był dla niego ani przyjacielem, ani wrogiem, napełniał go grozą. Dźwięki dzwonów przyprawiały go o szaleństwo.
Wyobrażając sobie zrazu, że może zostać od razu zaatakowany, ustawił swój pułk pod bronią na wybrzeżu. Chodził wzdłuż i wszerz po pokoju, od czasu do czasu zatrzymując się, by ogryzać paznokcie prawej ręki, spoglądając posępnie spode łba na posadzkę; po czym w przystępie dzikiej przebiegłości zaczynał się miotać znowu, wodząc dokoła ponurym, odpychającym wzrokiem. Jego kapelusz, szabla, szpicruta i rewolwer leżały na stole. Oficerowie, tłoczący się przy oknie, z którego było widać bramę miejską, spierali się o korzystanie z jego lornetki, kupionej przed rokiem na długoterminowy kredyt u Anzaniego. Przechodziła z rąk do rąk, a jej chwilowy posiadacz nie mógł się opędzić od zaniepokojonych pytań.
– Nie ma nic! Nic nie widać! – powtarzał niecierpliwie.
Rzeczywiście nie było nic widać. Odkąd pikieta, umieszczona w zaroślach opodal Casa Viola, otrzymała rozkaz, by powróciła do głównych sił, żaden ślad życia nie pojawił się na spłachciu zapylonej, jałowej równiny, rozciągającej się między miastem a wodami portu. Jednak pod wieczór dostrzeżono jakiegoś jeźdźca, który wyjechał z bramy i zbliżał się bez lęku. Był to wysłannik señora Fuentesa. Był sam, więc pozwolono mu się przybliżyć. Zsiadłszy z konia przy dużych drzwiach, pozdrowił milczących widzów z wesoło i bezczelnie i prosił, żeby go zaraz zaprowadzono do muy valiente253 pułkownika.
Señor Fuentes, objąwszy urzędowe obowiązki gubernatora, wytężył swe zdolności dyplomatyczne, by opanować zarówno przystań, jak i kopalnię. Człowiek, któremu powierzył układy z Sotillem, był notariuszem; rewolucja zastała go więdnącego w najzwyczajniejszym więzieniu za podrabianie dokumentów. Uwolniony przez motłoch wraz z innymi „ofiarami tyranii blancos”, pośpieszył zaofiarować swe usługi nowemu rządowi.
Wybrał się z silnym postanowieniem użycia całej potęgi swej gorliwości i wymowy. Zamierzał skłonić Sotilla, żeby przyjechał sam do miasta na konferencję z Pedritem Monterem. Nic nie było bardziej przeciwne zamiarom pułkownika. Na samą myśl, iż mógłby wpaść w ręce słynnego Pedrita, kilkakrotnie dostawał mdłości. Nie mogło o tym być mowy, byłoby to szaleństwem. Ale szaleństwem byłoby również okazać jawną wrogość. Uniemożliwiłoby to systematyczne poszukiwania skarbu, tego bezmiaru srebra, którego obecność, jak mu się zdawało, wyczuwał gdzieś w pobliżu, węszył gdzieś niedaleko.
Ale gdzie? Gdzie, na Boga! Gdzie? Och, czemuż pozwolił odejść temu doktorowi! Jakie palnął głupstwo! Ale nie! To był jedynie słuszny sposób postępowania – rozmyślał zakłopotany, kiedy wysłannik czekał na dole, gawędząc przyjemnie z oficerami. Ten łajdacki doktor powinien by powrócić w własnym, dobrze zrozumianym interesie z pozytywnymi wiadomościami. Ale jeżeli go coś zatrzymało? Na przykład ogólny zakaz wydalania się z miasta! Mogły być patrole!
Pułkownik, chwyciwszy głowę w dłonie, zatoczył się, jakby dotknięty zawrotami głowy. Błysk tchórzliwej intuicji poddał mu wykręt, nieobcy europejskim mężom stanu, gdy chcą odroczyć trudne rokowania. Nie zdejmując butów z ostrogami, wlazł do hamaku z pozbawionym godności pośpiechem. Jego urodziwa twarz pożółkła od ciężaru trosk, kształtny nos się zaostrzył, zuchwałe nozdrza zaklęsły i zmalały. Aksamitny, pieszczotliwy połysk jego pięknych oczu przygasł i uległ jakby rozstrojowi, bowiem te omdlewające oczy o kształcie migdału były teraz przekrwione wskutek złowrogiej bezsenności. Odezwał się do zdumionego wysłannika señora Fuentesa osłabłym, wyczerpanym głosem. Brzmiał on dojmująco chorobliwie spod stosu ponchos, które okrywały jego elegancką postać aż po czarne wąsy, nieufryzowane, obwisłe na znak cielesnej niemocy i umysłowego bezwładu. Gorączka, ciężka gorączka nawiedziła muy valiente pułkownika. Dziki wyraz twarzy, spowodowany skurczami kolki, która dopadła go znienacka, i szczękanie zębów, wywołane tłumionym dreszczem, wyglądały na tak prawdziwe objawy, iż wysłannik nie oparł się wrażeniu. Było to przeziębienie. Pułkownik oświadczył, że czuje się niezdolny myśleć, słuchać i mówić. Jak gdyby z nadludzkim wysiłkiem wystękał, iż nie może dać stosownej odpowiedzi ani też wykonać żadnego rozkazu jego ekscelencji. Za to jutro! Jutro! Ach, jutro! Niechaj jego ekscelencja don Pedro się nie martwi. Dzielny pułk z Esmeraldy dzierży przystań… dzierży… I zamknąwszy oczy, taczał swą obolałą głowę, jak na wpół majaczący chory, podczas kiedy wysłannik przyglądał mu się pod badawczo i musiał się pochylać nad hamakiem, żeby dosłyszeć urywane i wymęczone słowa. Jednak pułkownik Sotillo ma nadzieję, iż ludzkie uczucia jego ekscelencji pozwolą doktorowi, angielskiemu doktorowi, opuścić miasto ze szkatułką cudzoziemskich leków, żeby wziął go w swą lekarską opiekę. Prosił gorąco jego wielmożność swego gościa, caballera, żeby mijając Casa Gould, zechciał wstąpić i zawiadomić angielskiego doktora, który zapewne tam przebywa, iż pułkownik Sotillo leży obłożnie chory w Urzędzie Celnym i potrzebuje niezwłocznie jego pomocy lekarskiej. Nieodzownie. Wzywa go się jak najusilniej. Oczekuje z największą niecierpliwością. Stokrotne dzięki. Zamknął oczy z niewymownym znużeniem i nie otworzył ich ponownie, leżąc bez uczucia, głucho, niemo, nieruchomo, skołatany, złamany, zmiażdżony, unicestwiony przez okrutną niemoc.
Ale gdy tylko nieproszony gość zamknął za sobą drzwi, pułkownik zerwał się, zamachnąwszy obiema nogami w odmęcie wełnianych okryć. Ostrogi uwikłały mu się w zwoje ponchos, które zakrywały go niemal z głową, więc odzyskał równowagę dopiero na środku pokoju. Ukryty za uchyloną do połowy okiennicą, nadsłuchiwał, co będzie działo się na dole.
Wysłannik wsiadł już na konia i zwracając się do zasępionych oficerów, którzy stali przy drzwiach wejściowych, uchylił grzecznie kapelusza.
– Caballeros – rzekł donośnym głosem – niecha mi będzie wolno polecić najtroskliwszej opiece panów waszego pułkownika. Było dla mnie radością i zaszczytem poznać panów. Tworzycie wspaniałe grono ludzi, którzy hołdują rycerskiej cnocie cierpliwości na tej wysuniętej placówce, gdzie jest tak wiele słońca, a o wodzie nie ma mowy, gdy tymczasem miasto pełne jest wina i wdzięków kobiecych i czeka z otwartymi ramionami, żeby was przygarnąć do swego łona za waszą waleczność. Caballeros, mam zaszczyt pożegnać panów. Sulaco będzie tańczyło na zabój dzisiejszego wieczora. Do widzenia.
Ale powściągnął konia i przechylił głowę na bok, widząc, iż stary major wystąpił naprzód, wysoki i chudy, w długim, obcisłym płaszczu do kostek, w którym wyglądał jak pokrowiec ze zwiniętym wokół drzewca sztandarem pułkowym.
Inteligentny, stary wojownik, wypowiedziawszy na wstępie dogmatyczne twierdzenie, iż „świat jest pełen zdrajców”, zaczął wygłaszać z namysłem panegiryk na cześć Sotilla. Z rozwlekłą napuszonością wyposażał go we wszystkie możliwe zalety, streszczając je w niedorzecznym powiedzeniu, utartym wśród miejscowego pospólstwa (zwłaszcza w okolicy Esmeraldy).
– Jest to – zakończył, podnosząc nagle głos – człowiek o wielu zębach, hombre de muchos dientes. Si, señor. Jeżeli zaś chodzi o nas – dorzucił ze złowieszczym naciskiem – to wasza wielmożność widzi przed sobą najznakomitsze grono oficerskie z całej republiki, mężów nieporównanej mądrości i męstwa, y hombres de muchos dientes.
– Jak to? Wszyscy? – zagadnął szubrawy wysłannik señora Fuentesa z nikłym, drwiącym uśmieszkiem.
– Todos. Si, señor – potwierdził major poważnie i z przekonaniem. – Ludzie o wielu zębach.
Przybysz obrócił konia w stronę bramy podobnej do wysokich wrót nędznej stodoły. Podźwignął się w strzemionach i wyciągnął ramię. Był to krotochwilny hultaj, który dla tych głupich mieszkańców Zachodniej Prowincji odczuwał głęboką wzgardę, wrodzoną ludziom pochodzącym z centralnej części republiki. Zwłaszcza głupota tych esmeraldczyków dodała bodźca jego rozbawionemu lekceważeniu. Z uroczystym wyrazem twarzy rozpoczął przemówienie na cześć Pedrita Montero. Wymachiwał ręką, chcąc skupić na sobie ich uwagę. Kiedy zaś spostrzegł, iż wszystkie oczy zawisły na jego ustach, zaczął wykrzykiwać jakby katalog wszelkich doskonałości: „Wielkoduszny, waleczny, ludzki, głęboki – wywijał entuzjastycznie kapeluszem – mąż stanu, niezwyciężony wódz powstańców… – Po czym zaskakująco obniżył głos i nadając mu głębokie, głuche brzmienie, zakończył: – i dentysta”.
W okamgnieniu odjechał na znaczną odległość; sztywno rozkraczone nogi, zwrócone na zewnątrz stopy, wyprostowany grzbiet, łobuzersko przekrzywione sombrero, nieruchome ramiona – wszystko to wyrażało bezgraniczny, wręcz przejmujący zgrozą bezwstyd.
Na górze, za niedomkniętą okiennicą, Sotillo stał czas jakiś nieruchomo. Zuchwalstwo tego hultaja przeraziło go. Co powiedzą na to jego oficerowie stojący na dole? Nie mówili nic. Zupełne milczenie. Zadygotał. Nie tak sobie wyobrażał tę wyprawę. Widział siebie w roli triumfującego, niekwestionowanego, zaspokojonego bożyszcza żołnierzy, rozważającego w skrytości swego zadowolenia rozkoszna alternatywy władzy i bogactwa. Niestety! Stało się inaczej! Rozstrojony, niespokojny, ubezwładniony, trawiony ogniem wściekłości lub zlodowaciały od grozy, czuł, że ze wszystkich pełznie ku niemu stron przerażenie bezdenne jak morze. Ten łotr, doktor, miał nadejść i udzielić mu informacji. To jasne. Ale opuszczony, nie będzie miał z nich pożytku. Nie będzie mógł z nimi nic zrobić. Przekleństwo! Doktor nigdy nie wyjdzie z miasta! Prawdopodobnie już go aresztowano i wrzucono do więzienia razem z don Carlosem. Zaśmiał się na całe gardło jak szalony. Ha! ha! ha! ha! To Pedrito Montero zdobędzie te informacje. Ha! ha! ha! ha! – srebro też. Ha!
Śmiejąc się tak, znieruchomiał naraz i umilkł, jakby skamieniał. On także miał jeńca. Jeńca, który musi, musi znać całą prawdę. Trzeba go zmusić do mówienia. I Sotillo, który ani na chwilę nie zapominał całkiem o Hirschu, doznał niepojętej rozterki na myśl, iż trzeba będzie chwycić się ostateczności.
Doznał rozterki, cząstki tej bezdennej grozy, która pełzła ku niemu ze wszystkich stron. Przypomniał sobie z odrazą rozszerzone źrenice handlarza skór, jego miotanie się, głośny szloch i zaklęcia. Nie było to współczucie czy bodaj tylko nerwowe przeczulenie. Faktem jest, że jakkolwiek Sotillo ani przez chwilę nie wierzył w jego opowiadanie – nie mógł w nie uwierzyć, bo któż by uwierzył w takie brednie? – to jednak niemile raziły go akcenty rozpaczliwej prawdy. Robiło mu się od nich mdło. Nasuwało się mu również podejrzenie, że ten człowiek mógł zwariować ze strachu. Wypytywanie wariata to sprawa beznadziejna. Ba! Udawanie. Nic tylko udawanie! Będzie wiedział, jak sobie z nim poradzić.
Zapamiętał się w rozdrażnieniu do ostatecznej dzikości. Zmrużył lekko swe piękne oczy. Klasnął w dłonie. Bosonogi ordynans wszedł bezszelestnie. Był to kapral z bagnetem u pasa i kijem w ręce.
Pułkownik wydał rozkaz i wkrótce nieszczęsny Hirsch, popychany przez kilku żołnierzy, zastał go, rozpartego groźnie w wielkim fotelu, z rozstawionymi kolanami, podpierającego się pod boki, władczego, majestatycznego, nieodpartego, wyniosłego, dostojnego, straszliwego.
Hirschowi związano ręce na plecach i wtrącono go przemocą do jednego z mniejszych pokoi. Zdawało się, iż zapomniano o nim, gdyż długo leżał nieprzytomny na podłodze. Z tego osamotnienia, pełnego rozpaczy i grozy, wyrwano go, bezlitośnie kopiąc i bijąc. Był ogłupiały i bierny. Słuchał gróźb i napomnień, po czym odpowiadał na pytania w zwykły sobie sposób, z brodą spuszczoną na piersi i rękami związanymi na plecach, słaniając się nieco przed Sotillem i nie podnosząc na niego oczu. Kiedy zmuszono go do podźwignięcia głowy, przykładając mu ostrze bagnetu pod brodę, jego oczy miały puste, obłąkańcze spojrzenie, a krople potu, wielkie jak groch, spływały po brudnej, posiniaczonej i pokaleczonej skórze jego bladej twarzy. Aż nagle przestały spływać.
Sotillo spoglądał na niego w milczeniu.
– Przestaniesz się upierać, łotrze? – zapytał.
Już rzemień, którego jeden koniec krępował przeguby señora Hirscha, przerzucono przez belkę, już czekali trzej żołnierze, którzy trzymali jego drugi koniec. Nie odpowiedział. Jego gruba dolna warga obwisła jak u głupka. Sotillo dał znak. Hirsch stracił oparcie pod nogami. Wrzask śmiertelnej rozpaczy przeleciał przez pokój, wypełnił korytarze wielkiego budynku i targnął powietrzem na zewnątrz. Wszyscy żołnierze obozujący na wybrzeżu podnieśli oczy do okien. Kilku oficerów, którzy gawędzili z podnieceniem w sieni, zerwało się z miejsca, błyskając oczyma. Inni zacięli usta i utkwili ponure spojrzenia w podłogę.
Sotillo wyszedł z pokoju, a za nim żołnierze. Wartownik stojący na podeście sprezentował broń. Hirsch pozostał sam, krzycząc za niedomkniętymi okiennicami, przez które blask słoneczny, odbity od wód portu, falował rozedrganym chybotaniem światła wysoko na ścianie. Skowytał z uniesionymi w górę brwiami i szeroko rozwartymi ustami, niewiarygodnie wielką gębą, czarną, potworną, najeżoną zębami, niemal komiczną.
W nieruchomym, rozżarzonym powietrzu bezwietrznego popołudnia odgłosy jego konania docierały aż do biur Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Kapitan Mitchell, który wyszedł na balkon, by zorientować się, co się dzieje, słyszał go słabo, lecz wyraźnie. Ten nikły, przerażający dźwięk drgał mu w uszach, gdy uciekał z balkonu z pobladłymi policzkami. Tego popołudnia spędzał go z balkonu jeszcze kilkakrotnie.
Sotillo, zły i rozdrażniony, chodził niespokojnie, naradzał się z oficerami, wydawał sprzeczne rozkazy przenikliwym krzykiem, który rozlegał się donośnie w opustoszałym budynku. Od czasu do czasu zapadała przewlekła, złowroga cisza. Kilkakrotnie wchodził do pokoju tortur, gdzie leżały na stole jego szabla, szpicruta, rewolwer i lorneta, by zapytać z wymuszonym spokojem:
– Cóż, powiesz teraz prawdę? Nie? Poczekam.
Ale nie nie mógł już dłużej czekać. Na tym to polegało. Ilekroć wchodził i wychodził, trzaskając drzwiami, wartownik na podeście prezentował broń i otrzymywał w zamian gniewne, jadowite, błędne spojrzenie, które w rzeczywistości nie widziało niczego, będąc tylko odbiciem duszy, duszy pełnej posępnej nienawiści, chwiejności, chciwości i wściekłości.